RECENZJE

Bill Callahan
Sometimes I Wish We Were An Eagle

2009, Drag City 6.9

Trudno jest pisać o Billu Callahanie. Z jednej strony ogrom materiału, z którym należałoby się zapoznać przed rozpoczęciem recenzji, z drugiej przytłaczająca siła, wylewająca się z kolejnych krążków Smoga nakazująca, aby uporać się z tym jak najszybciej. Ponadto poczucie obowiązku, polegającego na informowaniu, ale także na zadawaniu pytań. Kilkanaście płyt, kilkanaście lat i kilkanaście kruchych wolt. Trudno jest pisać o Billu Callahanie.

Obecnie znam tylko jedną rzecz trudniejszą od pisania o Callahanie – nie pisanie o nim. Wydaje mi się jednak, że jest to dolegliwość trapiąca głównie mnie, ponieważ informacji o projektach naszego dzisiejszego bohatera (jak to słowo tutaj nie pasuje) jest zdumiewająco niewiele. A może jednak nie powinienem się dziwić? W końcu Callahan przez długie lata pracował na swoją niszowość. Trudno stwierdzić, który z jego zabiegów pomógł mu w tym bardziej: czy eksperymentatorska dusza, która zawładnęła jego pierwszymi albumami, czy niepokojąca mieszanka głębokiej, ciążącej ku depresji, emocjonalności przemieszana z dość niezwykłym, czarnym humorem. Dipole i związany z tym brak komfortu. Chyba powoli zbliżamy się do definicji uzależnienia.

Zaczynały się lata 90-te, Bill miał już 24 lata na karku i wciąż słuchał Jandeka. Gdy słuchasz Jandeka nie przewidujesz raczej, że zrobisz karierę. Pomimo to nie jestem w stanie wyobrazić sobie, w jaki sposób można by w ciągu dekady zdziałać więcej na polu bardzo szeroko rozumianego singer/song-writingu. Skąd ta wyjątkowość? No właśnie, czy da się ją w ogóle wyjaśnić? W zasadzie, tego co intryguje na Julius Caesar nie znajdzie się na Knock, Knock a ktoś zakochany w Dongs Of Sevotion może kompletnie nie zrozumieć The Doctor Came At Dawn. Celowo nie wymieniam Sewn To The Sky, bo tutaj różnica jest zbyt ewidentna. A przecież ciągle obracamy się w kategoriach jednego, nie tak znowu pojemnego, gatunku. Chyba jednak powinniśmy się jeszcze raz cofnąć do roku 1990.

Nagrany w domu Sewn To The Sky jest najtrudniejszą płytą Smoga w kwestii formy. Gęsto usiany przesterami, szumami i innymi ciekawostkami, debiut Callahana zawiera gdzieś pod tym wszystkim, całkiem obiecujące melodie. Zaryzykuję, że takie "Kings Tongue" mogłoby zainteresować fanów eksperymentalnej połówki Elvruma. Rzeczywiście, Jandek też będzie pasował do dopełnienia krajobrazu. Jak i paru innych ekscentryków mieszających folk z awangardą – wspomnijmy chociażby Jackie-O Motherfucker, na innych przyjdzie jeszcze pora. Dość, że po tak zaskakującym debiucie Bill Callahan podpisał kontrakt z Drag City i nagle okazało się, że Smog będzie dłuższą przygodą.

Niezwykle wciągające jest przemierzanie dyskografii Callaha w zgodzie z chronologią. Zastanawianie się, co się działo w jego głowie, podczas gdy dokonywał kolejnych retuszy swojego wizerunku. Choć nigdy nie było wiadomo, w którą stronę poprowadzi swoje kolejne piosenki, to słuchając ich wszystko stawało się nagle jasne, racjonalne i jedynie możliwe. Jednak, gdyby już te utwory wyrwać z kontekstu mogłoby się pojawić zdziwienie. Oczywiście na pewno na Billego wpływało więcej czynników niż tylko doświadczenie. Julius Caesar był pierwszą płytą nagraną w studio, choć wciąż podporządkowaną w 100% słuchowi Callahana. Trzecia płyta (po drodze było jeszcze nagrane w domu Forgotten Foundation), pomimo swojej ewidentnej hałaśliwości, jest dużo bardziej przystępną od swoich poprzedniczek. Być może to dość zaskakujące porównanie, ale momentami przypomina mi mniej melodyjne kawałki Guided By Voices. Opisując trzeci krążek, warto zwrócić uwagę na teksty, bo na wysokości Julius Caesar Callahan zapowiada się już na jednego z najlepszych tekściarzy dekady. Dwa utwory, które ukazują główne cechy opowieści śpiewanych przez Smoga, to "Your Wedding" i "37 Push Ups". Pierwszy to tak naprawdę dwa wersy powtarzające się przez całą długość, opartego na wiolonczeli i akustyku, narastającego utworu: "I remember entering you / I'm gonna be drunk, so drunk at your wedding", drugi to prosta opowieść o charakterze przypowieści, w której przemijanie zostało oddane w ilości możliwych do wykonania pompek. Może nie brzmi to najlepiej, ale oparte na tradycyjnym wzorcu piosenki country, potrafi ruszyć. Jeszcze "I am Star Wars", w którym ewidentnie słyszę Calvina Johnsona. Ostatnia i zarazem najlepsza płyta z okresu lo-fi w twórczości Callahana.

Co stało się później było prognostykiem dalszych dziejów Billa. Brzmienie się wygładza, znikają wszechobecne hałasy, tempo spada i wkrada się melancholia (oczywiście jeszcze nie wszędzie, pozostają jeszcze takie nawiązania jak choćby "Be Hit"). Ta ostatnia powodowana między innymi, pojawiającą się często wiolonczelą. Instrument ten grał ważną rolę już na Julius Caesar, ale na Wild Love bardziej interesująca jest postać wiolonczelisty niż to jak wywiązuje się z powierzonej mu roli. Nie wiem, jak oni się poznali. Czy obaj spotykali się z Chan Marshall, czy pomogło im Drag City (całkiem możliwe, gdy spojrzeć na karierę tego drugiego) a może wpadli na siebie na jakimś małym koncercie awangardowego artysty – grunt, że wraz z Wild Love Callahan nawiązuje współpracę z Jimem O'Rourke.

Nie przeceniałbym wpływu Jima na charakter czwartej płyty, tym niemniej z jakiś powodów Callahan powierza mu czuwanie nad produkcją następnych trzech płyt. Co do Wild Love to koniecznie trzeba posłuchać "Bathysphere" (kawałek spopularyzowała trochę partnerka Billa – Cat Power, nagrywając cover) – wspaniała opowieść, która powinna się spodobać Colinowi Meloy'owi, gdzie suspens budowany wspaniałą, rozkręcającą się melodią (brawo Jim!) kończy niezwykła, ale jakże mądra puenta, która może tłumaczyć dlaczego Callahan jest tu gdzie jest, a Elliot Smith jest gdzie indziej.

Pierwszą płytą wyprodukowaną przez O'Rourke jest The Doctor Came At Dawn (po drodze była jeszcze EP-ka wyprodukowana przez Albiniego) i właściwie czego należałoby się po niej spodziewać? Jest rok 1996, O'Rourke znany jest głównie ze swoich eksperymentalnych, rozwlekłych albumów i mocno improwizowanych płyt Gastr Del Sol. Być może nagrywanie z Billem wpłynęło także na jego własną twórczość – po tej dacie będzie nagrywał płyty bardziej przystępne, melodyjne, momentami folkowe: Bad Timing, Eureka czy wspaniałe Camoufleur. Piąty album Callahana jest wciąż bardzo oszczędny w aranżacje, ale wszystko brzmi znacznie czyściej a głos Billa – głębiej i dostojniej. Główne punkty albumu opierają się na powolnych dźwiękach pianina i smyczkowych tłach przez co The Doctor Came At Dawn stanowi najmroczniejszy punkt w dyskografii Smoga. Opowiadane powoli, z trwającymi wieczność przerwami, teksty zyskują jeszcze na swojej mocy: "And I hope you don't mind / If I grab your private life / Slap it on the table / And Split it / With a knife". Tu się zaczynają dziać rzeczy wielkie.

Zaledwie rok później ukazuje się pierwsza z wielkiej trójki płyt Callahana - Red Apple Falls. Pierwszy utwór - "Morning Paper" zwiastuje już charakter całości: "The morning paper is on it's way / And it's all bad news on every page" – to jest rzeczywiście bardzo smutna płyta a, oparty na waltorni i dość żwawej melodii pianina, otwieracz stanowi jej bardziej pogodną część. Z tym właśnie albumem zaczyna się mój problem ze Smogiem, otóż ciężko jest mi się skupić na melodiach, detalach i kompozycjach, gdy ma się do czynienia z tekściarzem, który momentami sprawia, że zaczynam wierzyć w możliwość łączenia poezji z muzyką. Zresztą jest to płyta bardzo oszczędna w dźwięki. Pojedyncze akordy klawiszy w "Red Apples" dopełnia ledwo słyszalne, ambientowe tło i czysty głos Callahana – pojawiająca się (2:17) melodia rozckliwia. Następne "I Was A Stranger" to młodszy brat "Bathysphere" (puenta!) oparty na steel-guitar i niezwykle żwawej, jak na tę płytę kompozycji. "To Be Of Use" mógłby stanowić definicję samotności, chwytając za serce zwerbalizowanym pragnieniem wyrwania się ze świata kompleksów poprzez najzwyczajniejszą użyteczność. Utwór tytułowy kończy się w taki sposób: "And if we could lock our lips / And block our noses / And swim beneath the barries / And come up clean / On the other side / But we can't get past this" – a ja nie wiem, jak to skomentować.

Ostatnia płyta duetu Callahan-O'Rourke pokazuje, że Jim już okrzepł w estetyce i, nie porzucając swojej ulubionej wiolonczeli, wplótł w Knock Knock większą dawkę popowej melodyki. Może nie słychać tego jeszcze w pierwszym utworze, ale zaczynający się obiecującym riffem, (który nie wiedzieć czemu przypomina mi o "Enter Sandman") "Held" rzeczywiście charakteryzuje się niespotykaną dotąd lekkością. Tym bardziej można to powiedzieć o, zawierających dziecięcy chór, "No Dancing" czy "Hit The Ground Running". Z drugiej strony Callahan nie czerpie zbyt wiele z tych możliwości, czyniąc przynajmniej z połowy utworów, kompozycje zbudowane wyłącznie na akustyku i wokalu. Najbardziej zapadającą w pamięć piosenką jest dla mnie "River Guard", gdzie Callahan opisuje pozornie błahe zdarzenie: więzienny strażnik, obserwuje swoich podopiecznych, uradowanych możliwością wypoczynku w wodach pobliskiej rzeki. Smog śpiewa: "We are constantly on trial / It's a way to be free" a ja zachęcony kolejną jego opowieścią w tym stylu, nazywam go Hemingwayem z Maryland.

Na Dongs Of Sevotion zabrakło miejsca dla Jima, ale pojawił się za to jego kolega z zespołu – John McEntire. Leci dziesiąty rok, odkąd Callahan zaczął wydawać a on wciąż lubi troszkę zaskoczyć. Pierwszy numer rozpoczyna się od elektronicznego beatu i choć elektronika nie odegra tutaj wielkiej roli, to będzie znów odrobinę inaczej. Z jednej strony jest tu czasem tak mrocznie, jak 4 lata wcześniej, z drugiej są tu momenty najbardziej, jak dotychczas, przebojowe. Miejsce dla siebie znajdą tutaj: oparty na brudnym riffie, laneganowski "The Hard Road", szalony, zwiastujący Akron/Family (i wiele innych) folk w postaci "Bloodflow" czy zbudowany zgodnie z post-rockowymi zasadami budowania napięcia "Distance". Można by zaryzykować stwierdzenie, że McEntire wniósł tutaj całkiem sporo, sprawiając że średnia długość utworu wzrosła a ich budowa odbiega od folkowych szablonów w stronę, bliskiego temu wielkiemu perkusiście, rocka. Album, który wygrywa w dyskografii Smoga w kategorii: "bossostwo": Wish me luck, no good luck / No bad luck, just wish me luck / With my cold discovery" i sposób w jaki on to śpiewa. Szacunek dla Mateusza, że tak walczył o pojawienie się tej znakomitej płyty w zestawieniu.

No i tutaj zaczynają się schody. Z Callahana zaczyna schodzić powietrze. Każdy ma prawo się wypalić po tylu znakomitych płytach i Billa też to w końcu dopada. Kolejne płyty wydawane w XXI stuleciu prezentują coraz gorszy poziom. Rain On Lens ze świetnymi melodiami (rewelacyjne "Natural Decline") jeszcze wychodziło obronną ręką. Supper miało jeszcze swoje "Our Anniversary", ale nuda zaczynała dawać we znaki. Wmontowanie nawiasów w nazwę czy rozpoczęcie nagrywania pod własnym nazwiskiem niewiele zmieniło w tej materii. Aż do 2009 roku, albowiem wraz z Sometimes I Wish We Were An Eagle Callahan osiąga poziom Wild Love a może zbliża się nawet do The Doctor Came At Dawn. Jest to już trochę inny, bardziej doświadczony a może raczej "starszy" Bill (bo przecież "doświadczony" to on był zawsze), ale przejmujący w ten sam sposób.

W zasadzie "Jim Cain" w elegancki sposób streszcza powyższe akapity, stanowiąc (być może nieświadomą) "autoreferencję" w wersach: "I used to be darker, then I got lighter, then I got dark again". Poza tym kończące całość linijki perfekcyjnie wpisują się w próbę oddania sprawiedliwości dziejowej podjętą w tej recenzji: "In case things go poorly and I not return / Remember the good things I've done". Całość podano w pięknej smyczkowej aranżacji, dopełniającej ujmujące brzmienie gitary akustycznej. "Eid Ma Clack Shaw" jest chyba najbardziej przebojową piosenką w zestawie, przypominającą żwawsze momenty Knock Knock i równie dobrą. Jednostajne klawisze, delikatne dęciaki wspaniale kontrastują z "All these fine memories are fuckin' me down". Callahan wznosi się na wyżyny, wyznając: "Love is the king of the beasts / And when it gets hungry it must kill to eat". Piękna piosenka, od której ciężko się uwolnić.

Atmosfera zagęszcza się przy spokojniejszym "The Wind And The Dove" i "Rococo Zephyr", by uderzyć niewytłumaczalnym optymizmem, płynącym z melodii "To Many Birds". Bije z tej płyty doświadczenie wielu lat pisania świetnych, choć zazwyczaj trochę mniej przyswajalnych, piosenek i współpracowania z wielkimi producentami tego świata. Bardzo przyjemnie przez "All Thoughts Are Prey To Some Beast" (czyżby do tej wymienionej w drugim utworze?) prowadzi nas nienachlana perkusja a przywołująca Dongs Of Sevotion gitara przerywa smyczkową sielankę refrenu. Może nie całkiem refrenu, bo Callahan wciąż w pewnym stopniu podporządkowuje kompozycje opowiadanym przez siebie historiom. Wieńczący całość "Faith/Void" mógłby być dowodem na to, że Callahan się emocjonalnie i duchowo ustatkował, gdyby nie: "This is the end of faith, no more must I strive / To find my peace, to find my peace in the lie". Znów kontrast, tym razem z hymniczną podniosłością utworu końcowego.

Sometimes I Wish We Were An Eagle stanowi miłą niespodziankę sprawioną przez starego przyjaciela, w którym przestano już pokładać nadzieję – jak najbardziej niesłusznie. Wszystko wskazuje na to, że znów, po wielu latach, można czekać na nowy album Billa z niecierpliwością.

A co do samej twórczości Callahana, to w XXI wieku, wieku Jade Goody, bezcenną wydaje mi się możliwość sięgnięcia, po którąś z jego wielkich płyt i doznania szczerego wzruszenia i niech to będzie puentą tej recenzji.

Jan Błaszczak    
12 maja 2009
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)