RECENZJE

Beach Boys
The SMiLE Sessions

2011, Capitol 10.0

Pisanie o The Beach Boys w 2011 roku, nawet w kontekście wydania Smile, wydaje się być niezmiernie trudnym zadaniem. Wszystko mogłoby wskazywać na to, że wydobycie po tylu latach z zakurzonych szuflad Capitolu taśm z tym definiującym zespół (pod względem artystycznym, tożsamościowym, historycznym) dziełem i decyzja o podzieleniu się nimi ze światem wpłynie odświeżająco na dyskurs traktujący o twórczości krewnych i znajomych braci Wilson, przyczyniając się tym samym do odkrycia zupełnie nowych kontekstów "słuchania" ich muzyki; odmitologizowania niektórych skupionych wokół niej treści (oraz twórczej mitologizacji innych). Odpryski Smile obecne były w końcu w całej wcześniejszej i późniejszej działalności zespołu, czyniąc z projektu swego rodzaju logiczną przyczynę i konsekwencję niemal każdej pozycji, na którą natrafimy przesuwając palec po kalendarzu do przodu lub wstecz z przesiąkniętych dla Briana ''Be My Baby'', LSD i kalifornijskim powietrzem lat 1966-1967.

Taką luźną, spiralną mapę rozbiegających się tropów i splecionych wątków, nie tyle wykluwających się z emanującego z samego epicentrum galaktyki The Beach Boys Smile, co raczej się z niego hipostazujących, zarysował we wstępie do swojego obszernego podsumowania twórczości zespołu Borys Dejnarowicz. Niespójności i strukturalną nieregularność figury kalifornijskiego bandu przeciwstawił on niemal monolitycznie pojmowanej formie, w jakiej zastygli Beatlesi, lokując się ostatecznie poza jakimkolwiek zasięgiem rażenia jakiejkolwiek ''świeżej" myśli krytycznej, muzykologicznej, kulturoznawczej. Rozróżnienie to jest niewątpliwie spektakularne i dość bezpardonowe, szczególnie że mamy do czynienia z dwoma bezdyskusyjnie największymi popowymi bandami w historii. Jednak ta w gruncie rzeczy głęboko niejednoznaczna i kładąca się cieniem na wiele spraw Briana i spółki dychotomia jest jak najbardziej uprawniona, jeśli spojrzymy przede wszystkim na oba zespoły przez pryzmat ich centralnych, kluczowych dla rozwoju i historycznego znaczenia osiągnięć. O ile więc lata działalności Fab Four prowadzą nas przez dość linearną ścieżkę sukcesów, to w przypadku Beach Boysów mamy do czynienia z fenomenem w gruncie rzeczy trudnym do racjonalnego zrekonstruowania; sytuacją, gdzie ich definiujące na poziomie cząsteczkowym (logicznym, mitologicznym) dzieło pozostaje nie tylko NIEWYDANE, ale i NIEUKOŃCZONE, a w dodatku w efektowny sposób wali się na dość zaawansowanym etapie budowy, symbolicznie grzebiąc ze sobą Briana Wilsona (już później tylko więdnącego wraz z mijającymi latami, co kończy się jego zapaścią kilka lat później i rezurekcją jako smutnej postaci człowieka znacznie starszego, o zmęczonym, zniekształconym głosie), a więc i – po pewnym czasie – sam zespół, który nigdy tak naprawdę nie nauczył się funkcjonować jako instytucja.

Spróbujmy sobie to uświadomić, unaocznić. Wyobraźmy sobie, co by było, gdyby Floydzi nigdy nie wydali Dark Side of the Moon i próbowali podejść do Wish You Were Here, gdyby jakieś grunge'owe bojówki (''grunge'owcy nas biją'') w 1994 roku przepędziły ze studia DGC Riversa Cuomo za popłakiwanie przy ryczeniu wersów ''The World Has Turned and Left Me Here'' i wszystko poszłoby w diabły, gdyby Ariel zawahał się czy wziąć jeszcze jedną kreskę pewnego wieczoru roku 1999 i nie usiadł do zabaw z magnetofonem. Niewyobrażalne? W takiej sytuacji znaleźli się jednak Beach Boysi, pozbawieni swojego punktu odniesienia, tej skały piotrowej, swej zasady historyczności, a którzy nie przez tą samą historyczność nigdy nie zostali do końca przeżuci i wypluci, będąc zmuszonymi, by się z nią brutalnie zmagać właściwie do końca działalności. Złośliwie wobec losu i siebie samych wypuszczali arcydzieła jedno za drugim, ciągle oddychając powietrzem zgromadzonym podczas sławetnych Smile Sessions, bez ustanku starając się zawrzeć odpryski owego dzieła w późniejszej twórczości (lub je antycypować we wcześniejszej), nigdy jednak nie posługując się nim bezpośrednio, nie REALIZUJĄC go. Można powiedzieć, że Smile było pierwszym albumem w historii popu, który transcendował swoich autorów, nigdy nie pozwalając "dokończyć się", określić; jakby z zasady wyczuwając kiełkujący bukiet najróżniejszych kolorów i woni, jakie wytworzy zapadająca się, dzięki właśnie nieosiągalności samego Smile, w coraz większy chaos galaktyka, na jaką składała się twórczość zespołu i jej wszelakie interpretacje. Trzeba dodać – widząc w niej ogromny potencjał, ale też i gigantyczną, jątrzącą się zagrożeniami czeluść.

Ogromne spektrum ról możliwej okołomuzycznej identyfikacji, jakie udało się przez lata odgrywać Wilsonom i spółce (od stereotypowych chłopców i z deskami do surfowania, przez awangardowych, rozgniewanych na konwenanse młodych eksperymentatorów, aż po schorowanych, łysiejących rockmanów, stanowiących raczej weselną atrakcję dla cioć i wujków niż jakikolwiek obiekt muzycznych fascynacji), już samo w sobie stanowi nielichą zagadkę dla próby stylistycznego, albo chociaż historycznego spięcia tych wszystkich oblicz. Artystyczne rozedrganie i stylistyczna dzikość budowały suspens pomiędzy jakością melodii a ''aspektem kiczowatości'' otoczki okołomuzycznej; efektem było zwycięstwo formalnego porządku kompozycji nad potencjalnością popowej spontaniczności, zaprzęgające ten cały psych-Disneyland kłótni z rodzicami, kin samochodowych i doskonale ewokowanej ''nastoletniości'' do postaci ekstatycznych hymnów, eksplorujących tę skrajnie tajemniczą wspólność afirmacji i eschatologii.

Jeszcze mniej stabilnie robi się, gdy spróbujemy zejść poziom głębiej, za kurtynę sceny, tekstów i wizerunku, próbując poznać hydraulikę czysto muzycznych mechanizmów funkcjonowania Beach Boysów – zagadkami pozostają przykładowo niewypowiedziany geniusz ''Long Promised Road'' z wydanego w 1971 roku Surf’s Up wtedy songwriterskiego żółtodzioba Carla czy postać Smiley Smile, dusznego, toksycznie słodko-kwaśnego wyrzutu sumienia Briana po niepowodzeniu samego Smile. To tu rodzi się prawdziwa tajemnica, prawdziwa potrzeba narodzenia się spójnej narracji: chociaż tak naprawdę prowadzi nas ona ku trochę szerszej perspektywie. Największym wyzwaniem pozostaje bowiem kwestia syntezy tych wszystkich ''sfer recepcji'' w jedną, ale niekoniecznie jednolitą mitologię; zaprzęgnięcie tak niesamowitego ładunku treściowego, jaki niesie ze sobą obcowanie z dorobkiem The Beach Boys na różnych poziomach w wielką narrację. Takiej narracji nie wykształcili, ale i niestety również do końca zużyli Beatlesi, przez co nie trzeba ich dzisiaj ''zwracać'' nikomu – to zespół wszystkich; zespół powszedni, ''zakończony'' pod względem krytycznego dyskursu. Nad chłopakami z Kalifornii z wielu powodów nie wisi takie niebezpieczeństwo, natomiast o taką narrację dopomina się ciągle ich twórczość. Finalnym tego krokiem, zakończeniem pewnego procesu, jest właśnie wydanie Smile.

To jak z tą recenzją? Otóż: nie będzie jej. Pisanie o czysto muzycznych aspektach Smile wymagałoby ode mnie sięgnięcia po słownik wrażeń, którego chyba nie posiadam, albo którego po prostu nie mam odwagi użyć. Trudno wyobrazić sobie inne czterdzieści kilka minut w historii popu, które zapierałoby dech w piersiach swoją krystalicznym wręcz ''pięknem'' w taki sposób, jak właśnie te słynne kilkanaście utworów. Czy będzie to organiczny formalizm ''Vege-Tables'', hymniczna kaskada harmonii w ''Surf’s Up'' czy może marszowa doniosłość ''Do You Like Worms (Roll Plymouth Rock)'', w końcówce rozcieńczona spływającymi po delikatnych bębnach chórkami – mamy tu do czynienia z czymś absolutnie niewypowiedzianym, przekraczającym najśmielsze wyobrażenia dotyczące tego, jakie emocje może wywoływać w nas muzyka. I choć nie są to niestety całkowicie ukończone wersje piosenek, to i tak wolę je od słynnej rezurekcji Smile z 2004 roku, moim zdaniem zbyt przystępnej i wygładzonej produkcyjnie, nie do końca oddającej specyficzną mistyczność oryginału. Są to jednak sprawy absolutnie poboczne, niech będzie, że o wadze symbolicznego 0.1 w ocenie końcowej.

Bardziej niż sama muzyka pociąga mnie w temacie premiery Smile jednak właśnie sfera ''okołomuzyczna'' (co jest dość grząskim gruntem, szczególnie, że wchodzę na niego na łamach serwisu w dużej mierze odpowiedzialnego za kształcenie ''songwriterskiej'' szkoły recepcji muzyki w Polsce, liczę na wyrozumiałość); fascynujący kontekst funkcjonowania tego dzieła w historii muzyki. Dzisiaj, dysponując od dziesięcioleci upragnioną i wymadlaną zdobyczą w najlepszej, najbardziej skończonej formie, jaką mogliśmy kiedykolwiek uzyskać, nasz słownik recepcji współczesnej muzyki jest nieporównywalnie bardziej zupełny, kompletny. Smile zaznacza jednak swoje istnienie bez względu na swoją materialną obecność; jako konstytucja wszystkiego, co stanowiło o wyjątkowości i genialności The Beach Boys, ale także jako czynnik dekomponujący, wykrzywiający twarz zespołu, a w ostatecznym rozrachunku doprowadzający do jego artystycznego rozkładu. Ten upadły projekt stanowił samo sedno dramatu zespołu, który był dla niego jednocześnie błogosławieństwem i przekleństwem. Niczym Agambenowskie ''dzieło sztuki'' na zawsze pozostaje zawieszone pomiędzy byciem-w-stwarzaniu (wieczne znajdowanie się w procesie twórczym) a nieistnieniem (jako coś, co nigdy nie zostaje ukończone) i właśnie to pęknięcie okazuje się być źródłem sztuki jako takiej, pozostającej wierną arystotelesowskiej zasadzie działania – przez co nigdy nie przestaje być atrakcyjne, pasjonujące, świeże w odkrywaniu.

Być może właśnie ta narracja fluktuacji pomiędzy doskonałością a unicestwieniem, dojrzałością a infantylnością, Brianem Wilsonem a Mike'iem Love, desperacką ucieczką do Holandii (''and the check, when it arrived, we went Dutch, Dutch, Dutch'') a baunsowaniem z ekipą Słonecznego Patrolu jest narracją dla The Beach Boys najlepszą, najwłaściwszą, najprawdziwszą. Dziwaczną, nie do końca satysfakcjonującą, ale jedyną, w której Smile ma swoją rację bytu.

Jakub Wencel    
12 grudnia 2011
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)