RECENZJE

Arcade Fire
Suburbs

2010, Merge 5.9

RP: Jestem szczerze ciekawy czy otwieram pulę narzekań, czy może ktoś z nas będzie usiłował bronić Arcade Fire. Myślałem sobie, że Suburbs powinno być omówione szerzej i bardziej dogłębnie, choćby ze względu na status zespołu. Teoretyzować można, ale co więcej można powiedzieć niż, że kolejna płyta Arcade Fire, że po Funeral (dawno nie słuchałem rzecz jasna, ale raczej na pewno siódemkowa rzecz) przecież nic ich już nie czeka, bo były tam kompozycje, będące trochę wyżej niż na poziomie i było napięcie, jakaś pasja (pewnie to ta śmierć). Teraz napięcia brakuje, choćby chciano je markować z lekka clashowym "City With No Children" czy wręcz (haha) foofightersowym "Month Of May". Poważnie i przeważnie mamy jednak kropka w kropkę stare Arcade Fire, a ja nie lubię tej estetyki podlanego tego właśnie typu baroque popem nu-indie (podlanego nu-indie, tego właśnie typu baroque popu?), a już zwłaszcza z wykończonym dawno poziomem zarówno znaczenia, jak i treści. Jest dość w porządku jeśli ktoś reflektuje, ale niestety skłamałbym, że słuchanie Suburbs było mi czynnością zajmującą.

JB: Chyba jednak (ku własnemu zdumieniu) bronię nowego Arcade Fire. W przypadku Suburbs bałem się (a właściwie: "bałbym się", gdybym czekał na ten album) dwóch rzeczy: po pierwsze recyklingu pomysłów (najlepsze na Neon Bible było stare "No Cars Go"), po drugie brnięcia w, zalewający wszystkie sympatyczne cechy zespołu, patos. Poza fragmentami (""City With No Children", "Rococo") mało jest na Suburbs zbiorowego lamentu i rozdzierania flanelowej koszuli Wina Butlera. Już "Suburbs" rozpoczynające trzecią płytę Kanadyjczyków, wzbudza sympatię fajnym Young'owskim pianinkiem, następne "Ready To Start" jedzie na brytolskim pop-punkowym riffie... dobra "Modern Man" skippujemy (znamy już takie piosenki), ale zaskoczenia jeszcze będą. Choćby takie "Suburban War", gdzie wyczekuję Teda Leo śpiewającego "where was my brain?", bo refren zdecydowanie "farmaceutyczny". Niemniej, jeśli coś na Suburbs zaskakuje w stopniu większym niż clashowo-jamowe nawiązania, to jest to "Sprawl II (Mountains Beyond Mountains)", które brzmi jak zaginiony hicior Blondie – to na pewno oni? Podsumowując, spodziewałem się jednogłośnej degradacji do ligi Muse i Coldplay, a tutaj, naprawdę, przyzwoity album. Wystarczyło tylko zostawić bycie Springsteenem Springsteenowi i trochę wyluzować.

RG: Kariera Arcade Fire przypomina mi trochę gości co chcą pisać jak Jędras: spinają się, tworzą jakieś połamańce językowo-narracyjne, a i tak nie dostają się do Ligi Mistrzów. Suburbs pokazuje, że wystarczy wrzucić na luz i wypieprzyć męski chór wojskowy, a zamiast konceptów o śmierci czy tych bzdur z Neon Bible podjąć tematykę dorastania na przedmieściach, żeby przestać dryfować ku artystycznemu niebytowi. To jest całkiem dobra prosta płyta! Jest wypełniona odwołaniami do kozaków sprzed lat (wspomniany już Young, Clash), z uroczym i autorefencyjnym motywem drogi, a do tego nawet te momenty lamentu, które Jankowi nie podeszły, mocno budują chęć skandowania "ROCOCO-ROCOCO-ROCOCO" na potencjalnym gigu. I jeszcze "Sprawl II (Mountains Beyond Mountains)"! Jakieś Blondie, jakieś pseudo-retro brzmienie, co się dzieje, nie ogarniam, przecież ten kawałek chce się ripitować! Ciekawe jak to się stało, że rok 2010 daje tyle drugich szans słabym zespołom.

FK: Najwyraźniej na Porcys trwa teraz tydzień średnich płyt w ramach tonowania nastrojów po Offie. Ale nie ma co narzekać – jeśli Tomek Waśko miał rację pisząc o Neon Bible (nie zaznałem), to Suburbs stanowi pozytywne zaskoczenie. Pierwsze trzy indeksy to jest ot trochę springsteenowsko-epigońska zabawa z gitarą, rozbuchane aranże dają o sobie znać dopiero od sprośnego "Rococo", nie przysłaniając jednak sensu. Potem naturalnie powracają, ale o wiele rzadziej niż na Funeral, co jest złe, bo tam było dobre, ale i dobre – bo czuję, że tu mogłoby być złe. "City With No Children" rządzi, "Half Light II" nawet trochę przejmuje (dobry Interpol styka się ze średnim U2), co do "Suburban War" to rację ma Janek i rządzi, "Month Of May" to nowa wersja odwołań do Dire Straits, a wolta w końcówce mi się nie podoba. I nagle okazuje się, że tak jak o debiucie można było cokolwiek napisać, to do trzeciej płyty wystarczy namechecking. Śmierci nie ma.

Arcade Fire osiągnęli chyba stabilny poziom. Najpierw, wychodząc poza one-week-hype, stali się fenomenem, cóż za dewaluacja pojęć, potem zaliczyli klasycznie słaby drugi album (ponownie: jeśli Tomek ma rację), a teraz zapewne wyciągnęli średnią, której będą rutynowo trzymać się przez dekadę. Przy czwartej płycie zapewne się nie zobaczymy.

Jan Błaszczak     Radek Pulkowski     Filip Kekusz     Ryszard Gawroński    
11 sierpnia 2010
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)