RECENZJE
A$AP Rocky

A$AP Rocky
At.Long.Last.A$AP

2015, A$AP Worldwide 6.1

Choć to początek tego tekstu, to "jedno takie dopowiedzenie": wszystko, co tutaj z siebie wyrzucę, pisane jest z perspektywy osoby, dla której Live.Love.A$AP nie było jedynie fajnym mixtape'em, ale towarzyszem wielu, wielu godzin mojego życia; szesnastoma kawałkami, do których ciągle sobie wracam i wciąż mnie noszą. Było płytą wypełnioną błyskotliwym flow i rewelacyjną robotą producencką, która de facto wyznaczyła część bitmejkerskich tendencji w następnych latach. Jednym słowem – rewelka. Long.Live.A$AP, oficjalny debiut, w moich oczach (uszach?) był już znacznie słabszy, ale nawet pomimo tego często gościł w moich słuchawkach. Toteż na kolejną płytę A$APa Rocky'ego czekałem z dużą niecierpliwością, a nawet z pewnego rodzaju zaufaniem.

Rewelacyjny hołd dla memphisowych inspiracji Rocky'ego pod postacią "Multiply" dawał mi wielkie nadzieje na świetny album, który jednocześnie nie będzie wtórny wobec wcześniejszych poczynań typa. Dlaczego więc nie wszedł na tracklistę? Nie mam pojęcia, ale prawdopodobnie byłby najlepszym kawałkiem na At.Long.Last.A$AP. Singlowe "Everyday" mogło budzić lekki niepokój, ale w gruncie rzeczy było całkiem przyjemną piosenką, spokojnie taką dla Ciebie i twojej młodszej siostry. Wiadomo – prawa rynku, czy coś.

I jak wyszło? Klimacik, klimacik? Nooo, podobno dobre to jest pod ćpanko. Nie wiem, może; "wariacik, mnie to nie interere". Choć nagraniom nie można odmówić specyficznej atmosfery, a całość jest najbardziej spójnym dziełem Rakima, to raczej z niechęcią patrzę na gloryfikację muzyki tylko z tego powodu, co jest nagminnie (jak wynika z moich internetowych obserwacji) w wypadku At.Long.Last.A$AP stosowane. Okej – bardziej powściągliwa stylówka, niepowielanie cloudowych klisz (choć Clamsa trochę szkoda, niekoniecznie tutaj), sixtiesowe psychodeliczne gitarki mogą się podobać, taki retro vibe to miła odmiana, ale bez przesady. Kawałki są do siebie bardzo podobne, przez co pomimo kolejnych odsłuchów ciągle mam problemy z ich odróżnianiem. Z tego zestawu wybijają się przede wszystkim znane wcześniej "Lord Pretty Flacko Jodye 2 (LPFJ2)" z agresywnym, syntetycznym podkładem oraz ostatni wałek z Mos Defem, podbity dziwnym, niepokojącym, sprawiającym wrażenie rozpadającego się bitem. Mógłbym coś napisać o braku bengerów, że album zamula, ale w sumie po co. To chyba najprostszy sposób, aby sprowokować jakiegoś fana, a przecież najprostsze sposoby nie są najlepsze. Każdy, komu potrzeba tych całych (powtarzam, a to już tak okropnie wyeksploatowany termin) bengerów, a posłuchał At.Long.Last.A$AP, wie, co jest grane.

Problem polega na tym, że pomimo tego wszystkiego albumik nieśpiesznie płynie i generalnie sprawia jednak dobre wrażenie – wszystko zdaje się być na miejscu, zamierzone i w pełni profesjonalne. W gruncie rzeczy trudno jest postawić konkretne zarzuty wobec pojedynczych kawałków, wszystkie reprezentują pewien dość wysoki poziom. Niestety, sofomor Rocky'ego cierpi trochę na syndrom dręczący także To Pimp A Butterfly: fajność płyty nie przekłada się na chęć jej słuchania (może zestawienie tych albumów nie do końca jest na miejscu, dzieło Kendricka cenię jednak dużo bardziej, ale jest jak jest). Przed każdym odsłuchem potrzebnym do recenzji musiałem przymuszać do odpalenia Lorda Flacko Jodye, nawet wiedząc, że jak już muzyka poleci z głośników, to będzie ok. Życie.

Cóż, panie Pretty Muthafucka, powiedziałbym, że jest tak średnio. A trochę nieźle.

Antoni Barszczak    
10 czerwca 2015
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)