RECENZJE

Animal Collective
Merriweather Post Pavilion

2009, Domino 7.2

Każdorazowa próba wyzyskania możliwości uczestnictwa w czymś więcej niż "doznawaniu" produktu finalnego, nadzieja na powtórne nadejście dzieła, którego narodziny stopniowo mogłaby śledzić cała społeczność, jak – nie szukając daleko – w przypadku Person Pitch, zdeterminowała losy nowego albumu ludzi, którzy tak o sobie nie myślą. Oceny były wystawione już w blokach, po rocznym okresie, jakiego świat potrzebował, by w pełni zrozumieć, czym jest "come and give me the space i need". Zresztą, jaki świat, ja potrzebowałem. Mam zdjęcie z Pandą, czas jednak "przejrzeć na uszy" – jest tu i teraz, "zajmie mi trochę czasu", nieważne, bo:

Dziwna to muzyka. Taka, po wysłuchaniu której... "Charakterystyka bieżącej dekady w zbiorowej świadomości zachodniej cywilizacji, zagadnienia "meta" i "post". Media zawsze odwracają kota ogonem. I dobierają argumenty.

Zabawne mity narosły wokół MPP, a nie ma jeszcze miesiąca od daty premiery. Jeden z ciekawszych, dotyczący soundu, feelingu – posiadająca w gruncie rzeczy tribal-acid house'owy rodowód płyta w mniemaniu recenzentów zbliża się do muzyki "afrykańskiej", "brazylijskiej", czy "aborygeńskiej". W dyskursie zachodnim, czyli imperialnym, taka kategoria ma może sens, jednak w ramach świadomego słuchania ma taki sam status jak kategoria muzyki europejskiej w odniesieniu do Stachursky'ego i Stockhausena. Zły trop, blogosfero. Nikt was nie oskarża o antylatynosizm. Sam mam problem z tą płytą, bo kojarzy mi się z częścią ekspedycji Bolka i Lolka dookoła świata, kiedy ratują małego Mmgbo od szympansów, a chciałbym, żeby kojarzyła się z życiem wiecznym. Szczególnie chybione tropy tylko mi gryzą się z tym, co słyszę na własne uszy, bo jeśli ktoś uważa, że to najlepiej brzmiąca płyta Animali, to niech sobie włączy cokolwiek z żywymi bębnami od Animalsów (!), a przede wszystkim, o co chodzi z MONOTONIĄ tego brzmienia? Nudzi mnie życie kolektywne. Spoko, że subwoofer sprawdza wytrzymałość tylnej szyby, ale dla mnie to jest magma.

Trochę nieprzyuważone w ogólnych spazmach zadowolenia zostały autoplagiaty. Zrozumiałe, bo też nie do końca odrobiliśmy lekcję z Feels i Here Comes The Indian, żeby sobie zdawać sprawę z perełek tych dwóch, mocno szkicowych zresztą, albumów. Ach, ile Feels miało na PFM? "Banshee Beat" anyone? Ta akwatyczna nucanka z dzwonknięciami o rafy koralowe miała potencjał tej obrzędowości, którą wszyscy chcą odnaleźć na MPP (zresztą zbliżają ją do nowego albumu głuche bębny). No i Beach Boys, ahaś! WIADOMO, że tam, gdzie są piękne harmonie, tam są Beach Boys. "Bezpłatna informacja, słuchaj płyt, czytaj wywiady". (Yorke w 94 powiedział gościowi z "TR", że Beatles "nie byli aż tacy dobrzy".) Równie dużo tu proga, który poszedł w latach 80-tych w pop, czyli jakieś ukłucia Genesis, albo na przykład puls The Police, "Voices In My Head" czy "Walking In Your Footsteps".

"No cześć", wspominałem już zapewne, że Avey ma polskie korzenie? Wkurwiają was recenzje po polsku?

Mam same pornograficzne skojarzenia z konstrukcją tej płyty. Początek, "In The Flowers" aka "Solo Dancer" (nic nie sugeruję) zaczyna się plamiastą wariacją na temat pozytywkowego motywu z "Cuckoo Cuckoo" albo "Seal Eyeing" , by po chwili uderzyć trybalną kontynuacją tytułowego z Water Curses. NIE NO, STARY, ZDEJMIJ TROCHĘ BASU ZE STOPY! ("Zaraz będzie mniej basu. Już się robi."). Linia wokalu Aveya zawiesza się w miejscu, w którym Roger Waters powinien dośpiewywać swoje "Bring the boys back home", serio! "Lepiej było wcześniej". Co do "najlepszej piosenki roku", "My Girls" – ja na przykład już znam lepsze piosenki z tego roku, jakby ktoś pytał ("Ain't another woman that can take your spot my...."), ale co, teledysk mnie bawi, jest extasycznie, "adobe slabs for my girls" to najfajniejsza, ślizgająca się eufonia w obrębie tekstu popowego jaką znam, zresztą powtarzanie w kółko "brothersport" też ma wymiar zabawności niczym podstawówkowe "pani je banana". Czekam na dzień, w którym ktoś kompetentny rozłoży aliteracje Aveya ("flow" Aveya) i udowodni, że to lingwistyczny geniusz. I o walorach muzycznych tegoż.

Następnemu kawałkowi dobrze robi wypełniający strukturę ping dzwonka zapożyczony z "Echoes", ale rozchwiany beat nie ratuje przeciętnej w gruncie rzeczy melodii. Z mniejszych smakołyków w skali zespołu jeszcze "Daily Routine", czyli jeden na jeden, Avey i dziewczyna, "hope my machine's working out" i takie tam. Schizofrenia digitalna, przychodzi Wolfgang Amadeusz Mozart i siada przy organkach Casio. Nie rozpierdala towarzystwa = (kończy się harfiaście jak "Motion Picture Soundtrack" Radiohead, ale w piosence Yorke'a jest więcej emocji. Dużo więcej emocji.) albo lokujący się w podobnych okolicach digi-popu na tępym bicie "Taste". (Opisuje kawałki które każdy znał 15 minut po wypłynięciu jakichś pierwszych leaków. Heroizm tego. Powiem może coś dla fanów.) "Summertime Clothes" rozpoczyna rozjebany zgrzyt krajzegi, nawilża mnie to od dwóch lat, więc znów nie dam się nabrać, choć skacze ciśnienie przy podwojonym wokalu i jest kalifornijsko dzięki dodanemu pre-chorusowi (klasa hook), który w smutnych okolicznościach pozbawia repetycyjne "I want to walk around with you" racji bytu (ze względu na utemperowanie w nim ekstatycznej końcówki, która w bootlegowym kształcie dochodzi do głosu jedynie w finale tracka).

A, jest jeszcze doklejone intermedium Pandy, ale nic szczególnego w zasadzie, oprócz tego, że to Panda. Razem z napędzanym nożem sprężynowym podkładem "Lion In A Coma", "Summertime" to bodaj najlepszy utwór na płycie (a to outtake przecież). Do tego "Bluish" – "some kind of magic", prosty konstrukt z rozjeżdzającą się kulminacją mostka i relaksującymi refrenemami, z których drugi zakończony jest intensywnym, jarretowskim pasażem wycofanym nieco w miksie. "Brothersport" to wielki gang bang skwitowany wymownym "open up your throat", jadącym na tych samych akordach w obydwu częściach (gdzie jest ta kluczowa dychotomia znana od czasu Spirits?). Dzieje się w rytmie, pudełkowo-kartonowy sound opakowania po Nesquiku i prognozy takie, że na nastepnym albumie pójdą w a capella, tylko że nie wiem, czy nadal tu będę, bo jeśli "My Girls" ma być ich "Float On", to nową dekadę zacznie już inny "najlepszy zespół świata". Żart.

Wykorzystanie prostego złudzenia optycznego na okładce okazało się samospełniającą przepowiednią, bo mimo narzekań powyżej całkiem spoko chłopaki afirmują śliczny, cykający kompleksowy pop. Rozentuzjazmowany Panda opowiadał w Guest List o spontanicznym wyjeździe na nurkowanie z resztą zespołu. "[...] then you just get stoked about seeing what's down there, wondering if something larger than yourself is about to emerge from the fuzzy blue water six yards away from the clear and focused area you're drifting in", znacie? I o tym jest ta płyta, jest soundtrackiem do "tego", ale nie róbmy z "tego" jakiejś czołówki dekady.

Łukasz Łachecki    
2 lutego 2009
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)