RECENZJE

1 Mile North
Minor Shadows

2003, Ba Da Bing! 7.0

Możemy psioczyć na specyfikę tradycji rockowego dziennikarstwa w Polsce, biadolić nad sprofilowanym, bezwzględnie ukierunkowanym, "jedynie słusznym" systemem wartości, na którym się mimowolnie uczyliśmy podstaw. Zamiast wiecznego malkontenctwa proponuję wszakże dostrzec pozytywne aspekty niesławnego zjawiska. Patrzcie, moja wiedza o prog-rocku i terenach okolicznych przekracza prawdopodobnie o kilka długości kompetencje w tym zakresie rówieśnika, niezal-odpowiednika ze Stanów. Jasne, zazdroszczę mu, że dorastał przy Beach Boys, Robercie Johnsonie, Kinksach. Ale w pewnych kwestiach gostek nie miałby ze mną szans. Gdy poznał Tortoise, nie załapał odniesień do Yes, bo skąd. W strukturach Shudder To Think nie wykrył King Crimson, bo jak. Kiedy dokopał się do pochwał Cobaina odnośnie Red, ja już dawno znudziłem się tym improwizowanym, jazz-rockowym mąceniem. Och, no i koleś z pewnością zgłębił Briana Eno znacznie później ode mnie, jeśli w ogóle.

To nie tajemnica, że pierwszymi kupionymi przeze mnie dziełami Eno były No Pussyfooting i Evening Star, dwa legendarne, nagrane między 1973 i 1975 krążki, efekty współpracy z Robertem Frippem. Po uprzedniej lekturze entuzjastycznych artykułów charakteryzujących tę muzykę słowami "mistyczna", "hipnotyczna" i "intelektualna", szukałem obu albumów po całym kraju, ale jedyne co wpadło mi w ręce, to wydanie kasetowe, mieszczące ich zawartość na dwóch stronach. Nie mam pojęcia, czy EG zrezygnowało z kosztów osobnej edycji tych rarytasów, ale wówczas cieszyłem się w ogóle, że nareszcie je usłyszę, i w takiej postaci posiadam je do dziś. Będąc świadomym, iż za moment zetknę uszy z osławioną techniką "frippertronics", doceniłem powagę chwili i z nabożeństwem nałożyłem słuchawki, by przez następne półtorej godziny pozostać w bezruchu. To było dziwne doświadczenie, bo obok potwierdzenia eksperymentatorskich dążeń Frippa objawił mi się wtedy malarski sposób myślenia Eno o przestrzeni, zapowiedź późniejszego wynalazku ambientu. Tych siedem statycznych, minimalnych obrazów dźwiękowych o grubej fakturze wciąż zaliczam do najbardziej intrygujących jakie znam.

Na swojej wydanej dla wytwórni Ba Da Bing! (choćby starsze Yume Bitsu lub Comets On Fire) płycie Minor Shadows (skromny debiucik sprzed dwóch lat Glass Wars rozprowadzano tylko na koncertach), grupa 1 Mile North porusza się, co skwapliwie wynotowali mądrzy recenzenci przede mną, w bardzo pokrewnych rejonach, bezapelacyjnie odsyłając do poszukiwań Eno, Frippa, tudzież niemieckich awangardowych formacji w rodzaju Cluster i paru innych ekscentrycznych, odważnych myślicieli z lat siedemdziesiątych. Co odróżnia 1 Mile North od tej całej zgrai pojebusów to głównie przełożenie nacisku z zimnej, akademickiej w wyrazie egzekucji na cieplejsze, emocjonalne elementy. Podejrzanie więc, rezultatem takiej metody jest niekiedy klimat jeszcze bardziej klaustrofobiczny i chory. Podobnie jak Fullerton Whitman, 1 Mile North kreują infinitywną przestrzeń i próba jej całkowitego ogarnięcia, wykroczenia poza sferę, przynajmniej w wyobraźni kończy się niemożliwością, paraliżem, podczas, gdy jedno uderzenie w struny Frippa jest wychwycalne dali skrzypienie krzesła. Zatem tytuł "Return To From Where We Came" zdaje się być jak najbardziej na miejscu. Oto różnica.

Narzędzia z jakich zespół zbudował zręby tych kompozycji to przeważnie całkiem ubogi zestaw. Właściwie wszystkie fragmenty brzmią identycznie. Niby w opus magnum albumu, stopniowo rosnącym "In 1983 He Loved To Fly", Jamie Wagner wspomaga new age'owe pasaże keyboardów trąbką, ale jej kolor rozmywa się wśród miałkich, bladych odcieni zsiniałego fioletu, niczym kropla farbki wodnej w potoku innych, bardziej intensywnych barw. Teksturę zdominowały repetycyjne wtręty delayowanej gitary Jona Hillsa i martwe, stojące tła analogowych organów Marka Bajuka. Można się kłócić, że te tła operują nieraz odmiennymi fakturami jednocześnie, ale ekspresja Minor Shadows mówi sama za siebie, ograniczając się zaledwie do monotonnej substancji o płynnym stanie skupienia. Wszystko przed nimi, wszak precedens na tym polu drobny. Sporadycznie panowie uzupełniają pomruki nagraniami plenerowymi i filmowymi, co natychmiast zwróciło krytyków w stronę porównań z Godspeed, do czego ja akurat nie byłbym zbytnio przekonany. Air użyli kiedyś "głosu Macintosha", co nie znaczy od razu, że brzmią jak Radiohead.

Co nietypowe dla tego rodzaju majaczących ciągów, to ich względna przyswajalność w tradycyjnym sensie harmonii. Chwilami obcujemy jakby z melodyjnym ambientem. Gdy pojawiają się strzępki rytmizacji, twory 1 Mile North zaczynają przypominać wolne rockowe instrumentale. Zagrywki gitarowe w "Life Indoors" uznałbym za kliniczny przykład tego typu roszady funkcjonalnej. Patetycznym, żałobnym dygresjom perkusyjnym w "The Sick" towarzyszy gitarowa interakcja, która z powodzeniem zagościłaby w środku jednej z podniosłych pieśni The Cure. Motyw "Black Lines", gdyby go nieco przyśpieszyć, zapamiętalibyście na parę dni, podobnie gwizd klawiszy we wspomnianym "In 1983 He Loved To Fly". Lecz dla przebrnięcia przez pięćdziesiąt minut ślamazarnych, rozciągniętych sekwencji, nie inaczej, niż przy Eno i Frippie, potrzeba mnóstwo cierpliwości. Rozumiem, że taka muzyka medytacyjna nie trafi do każdego. Po zastanowieniu postrzegam jednak Minor Shadows jako wielowarstwowy, inspirujący album, choć jego buddyjska maniera nie od razu porywa zachodniego człowieka. I jeżeli kogoś interesuje "po co tu wszyscy jesteśmy", a nie zadowala go odpowiedź Alanis Morissette z końcówki Dogmy, to powinien jej chyba szukać w rzeczach pokroju Playthroughs lub właśnie Minor Shadows.

Borys Dejnarowicz    
23 września 2003
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)