SPECJALNE - Relacja

Various Live 2007

7 stycznia 2008



Poza Open'erem, który omawialiśmy w osobnym artykule, w 2007 redaktorzy serwisu zaliczyli mnóstwo innych koncertów. Skromna garść wspomnień z częsci z nich – poniżej.

!!!
14 sierpnia, Warszawa
Wykrzykniki przybyli z jakąś przerażającą łysą czarną kobietą, która w ogóle nie wyglądała jakby była w temacie, choć miała w sobie dużo energii. Podobnie zresztą jak większość wieloosobowego składu, która – gdyby spotkać na ulicy – prezentowałaby się niczym grupa stereotypowych absolwentów prawa z czerwonym paskiem. Kiepska akustyka sali (pierwsza moja i jak na razie ostatnia wizyta w HRC) sprawiła, że najlepiej prezentowały się partie, w których połowa ekipy brała w ręce pały i uderzała w perkusjonalia. Poza tym !!! zabrzmieli w sposób psychodeliczny, rozkręcając swoje kompozycje do nieprzyzwoitych długości. Podczas wielominutowych dżemów modnie ubrany Nic Offer nawiązywał bliższy kontakt z publicznością, bądź wchodził na balkony tego wyższego sektora, w którym je się sztućcami. Przeważały kompozycje z najbardziej popowego Myth Takes. Zabawa przednia, nie było "Giulianiego". –Filip Kekusz

Tetuzi Akiyama
10 maja, Warszawa
Zaczęło się od akustycznej improwizacji na gitarę. Akiyama wyglądał jakby coś zgubił albo zapomniał i usilnie, ale nieśpiesznie starał się to znaleźć/przypomnieć, gdzieś między strunami swojej gitary. Wplątanie ciszy do muzyki było tak znamienne, że miejscami trudno było nie oprzeć się wrażeniu, że zmiana strefy czasowej tak dotkliwie pogorszyła koncentrację Japończyka, że musiał się chwilę zastanowić zanim odnalazł upragniony akord. Dopiero po pewnym czasie uderzyło mnie, że brak dźwięku jest równie uprawnionym doznaniem muzycznym jak dźwięk jako taki. Ot, taka refleksja. Dalej miała miejsce zbiorowa improwizacja wraz z Patrykiem Zakrockim grającym na mbriri (ciekawy instrument z Zimbabwe) i Piotrkiem Bukowskim ze Stworów, znaczy się wydaje mi się, że to był on, bo plakaty milczały na temat godności tajemniczego drugiego gitarzysty. Mniejsza o to. Jak to z improwizacją bywa, czasem sprawia przyjemność tylko po jednej stronie sceny, niestety nie tej zajmowanej przez widownię. Tak musiało być tym razem, bo niewiele pamiętam z tej części koncertu. Na szczęście końcówka wynagrodziła mi to z nawiązką. Otóż Japonia to kraj wydany na pastwę wielu niszczycielskich żywiołów, a moim ulubionym bynajmniej nie jest Godzilla, tylko pieprzony Rock'n'Roll! Wyobraźcie sobie, że siwowłosy koleś w kowbojskim kapeluszu zapodaje najprostsze blusowe boogie na gitarze tak niebotycznie przesterowanej, że jej dźwięk widać z kosomosu. Dorzućmy do tego fakt, że przyodziewa, te dwa środki będące przecież fundamentem rocka ("Johnny B. Goode" opiera się na rytmie boogie, a hałas napędza tę muzykę, odkąd młodzi ludzie zrozumieli, że starych bardziej rozjuszyć może już tylko niechciana ciąża ich pociech) w misterne betonowe botki odlane w minimalistycznych formach, które doskonale zakotwiczają tę muzykę na szerokich wodach mojej wyobraźni. Poza tym czy byliście kiedyś na koncercie, który został przerwany bo było za głośno? I love my Mum and I'm still more Rock'n'Roll than You! –Paweł Nowotarski

And You Will Know Us By The Trail Of Dead
13 sierpnia, Warszawa
Trochę się nasłuchałem o wyjątkowości koncertów Trailów więc apetyt na hałas, szaleństwo i destrukcję miałem spory. Z drugiej strony zdawałem sobie sprawę, że ich dwie ostatnie płyty zupełnie mi nie leżą i to materiału z nich należy się w większości spodziewać. Rodziło to we mnie obawy co do repertuaru jaki zaprezentuje zespół i były to niestety obawy uzasadnione. Utworów z Source Tags And Codes czy Madonny było jak na lekarstwo, co ostatecznie zaważyło na tym, że koncert wspominam jedynie jako "w porządku". Ale po kolei – początek nie był najlepszy, pierwsze cztery utwory oprócz dużej dozy hałasu nie pozostawiły w mojej głowie nic. Potem zaczęły się dziać jakieś ciekawsze rzeczy, ale mimo wszystko ciągle czułem się nie do końca usatysfakcjonowany. Dopiero pojawienie się "It Was There That I Saw You" było dla mnie pierwszym powodem do radości tego wieczoru. "Another Morning Stoner" i "Mistakes & Regrets" były kolejnymi fragmentami, które ostatecznie zatarły złe wrażenia z początku koncertu. Oprócz tego zdaje się, że zagrali jeden czy dwa utwory ze starszych krążków i to były bez wątpienia highlighty tego koncertu.

Jeśli zebrać to wszystko do kupy to nie było źle – brzmienie w porzo, choć jakieś problemy techniczne w którymś momencie zespół miał. Obycie ze sceną i interakcje z publicznością również bez zarzutu. A, że nie zagrali całego Source, ani nie zmietli Hard Rock Cafe z powierzchni Ziemi to inna sprawa, ale i tak było nie najgorzej. –Łukasz Halicki

Antony And The Johnsons
17 marca, Wrocław
Niecodziennie trafia się taki rarytas. W rodzinnym mieście autora, na kilka dni przed jego urodzinami wystąpił Antony And The Johnsons. Koncert odbył się w ramach Przeglądu Piosenki Aktorskiej. Początkowo planowany był Lou Reed, ale że nie wyszło, wystąpił Antony. Czego chyba nikt zgromadzony tego dnia w Teatrze Capitol nie żałował. Z racji tego, że Capitol jest teatrem muzycznym, ma znakomitą akustykę, a jeśli dodać gustowne wnętrze, sceneria była wprost idealna. Na scenie absolutny brak scenografii i jedynie minimalistyczne oświetlenie. Antony wystąpił w towarzystwie trójki muzyków, ale ani przez moment nie było wątpliwości, kto jest główną gwiazdą wieczoru. Napisałbym co nieco o zawartości setu, ale się powstrzymam, bo to nieistotne. Okej, były utwory z obu płyt i jedna premiera. Nieważne! Bo koncert Antonego był dla mnie sensualnym misterium, kwintesencją wszystkich czynników, dla których słucha się muzyki. "Hope There's Someone", "My Lady Story", czy "Man Is The Baby" słuchałem ze łzami w oczach, a jeszcze kilka dni później chodziłem poza światem. –Marek Fall

Bajzel
15 grudnia, Warszawa
Eee... nie było tak fajnie jak miałem nadzieję, że będzie. Być może z racji na fakt, że Bajzel grał jako support przed zespołem, którego koncertu jednak nie widziałem. Ciekawe zjawisko: koleś na malutkiej zaimprowizowanej scence był całkiem sam, otoczony tłumem. Gdyby koncert się nie spodobał nikt z zespołu nie rzuciłby mu porozumiewawczego spojrzenia, nie mógłby się schować za fortepianem. A to całe jednoosobowe orkiestrowanie to przesada, bo gitara i kilka dodatków nie czyni efektu. Bez rewelacji acz całkiem miło. –Filip Kekusz

Bonnie "Prince" Billy
11 lutego, Londyn
Londyński koncert Oldhama na trasie promującej Superwolf zawiódł mnie na całej linii, postanowiłem jednak dać Willowi szansę na rehabilitację. Szansę, której artysta zupełnie nie wykorzystał. Znów było, w skrócie, "za głośno" i "za rockowo", a Bonnie momentami sprawiał wrażenie jakby większą frajdę sprawiała mu komediowa konferansjerka niż śpiewanie. Dla mnie ostateczny przykład, że magii związanej z muzyką brodatego folkowca lepiej szukać na jego płytach niż podczas występów live. Z tego roku wolę więc zapamiętać Oldhama za to. –Tomasz Waśko

Cat Power
1 maja, Londyn
Ależ się wynudziłem, granie jak z festiwalu bluesa w Zakrzewie, a przecież muzycy pierwszoligowi – choćby Jim White czy Judah Bauer, gościu z JSBE. Jedyny plus wizyty w Forum był taki, że Chan wyglądała ślicznie: włosy upięte w kucyk, skórzane rękawiczki, obcisłe jeansy, zielona koszulka bez ramiączek, mistrzyni no. I szczupła, i zgrabna, i seksowna – swoim wyglądem Cat rozbudziła we mnie spore nadzieje co do jej występu w Blueberry Nights Wong Kar-Waia. –Tomasz Waśko

Clientele
21 marca, Londyn
Czy można wyobrazić sobie sympatyczniej spędzony pierwszy dzień wiosny niż w towarzystwie muzyki zespołu Clientele? Mimo to kameralny 100 Club na Oxford Street zapełnił się, podobnie jak Spitz w listopadzie 2006, zaledwie w połowie. To zresztą nie jedyne podobieństwo między tymi gigami: również i tym razem większość repertuaru stanowił nowy materiał ("Bookshop Casanova" z gościnnym udziałem Louise'a Phillipe'a czy "Here Comes The Phantom" to oczywiste highlighty), Alasdair znów musiał uciszać tłum ("I wouldn't mind if you all shut the fuck up"), a od przepięknej skrzypaczki i keyboardzistki Mel nie sposób było oderwać wzroku. –Tomasz Waśko

Decemberists
9 lutego, Southampton
Szedłem na ten koncert pełen obaw, nie należę bowiem do entuzjastów ostatniego krążka Colina Meloya i kompanii. Na szczęście po wstępie w postaci rozwlekłych "The Crane Wife 3" oraz "The Island", które i tak zabrzmiały na żywo ciekawiej niż w wersjach studyjnych, zespół przypomniał zebranym, że jego pradziwym żywiołem są zwięzłe indiepopowe mini-klasyki. Kolejno zagrane "Billy Liar", "We Both Go Down Together", "Engine Driver" czy "July, July" sprawdziły się doskonale. Meloy szalał na scenie okraszając kolejne piosenki dowcipnymi zapowiedziami czy umownie dzieląc salę na Anglików i Francuzów nakazując rywalizację w chóralnych śpiewach podczas "16 Military Wives". Wykonany na bis fragment utworu Elliota Smitha "Clementine" tylko dopełnił udanego obrazu całości. –Tomasz Waśko

Dinosaur Jr.
4 września, Filadelfia
CHWALENIE SIĘ: Koncert jednego z najważniejszych amerykańskich zespołów *w historii muzyki* udało mi się obejrzeć tylko i wyłącznie dzięki pewnemu kolesiowi o imieniu Lou (kojarzycie?). Bilety na występ tria w Filadelfii wyczerpały się bowiem długo przed przybyciem moim i mojej dziewczyny pod klub tego pamiętnego wrześniowego popołudnia. Na szczęście jednym z muzyków zaczerpujących świeżego powietrza przed venue był sam basista składu, i po chwili (dłuższej) rozmowy znaleźliśmy się szczęśliwie na liście gości. A sam Barlow, jak na Boga Niezalu, to przesympatyczny ziomek.

KRÓTKA RELACJA Z KONCERTU: O tym, że Dinosaur nie ścipili w żadnym razie swojego historycznego powrotu, wiadomo już przy pierwszym przesłuchaniu Beyond. I dobrze, bo kawałki z nowej płyty wyraźnie dominowały w secie; nie było co prawda "Almost Ready" (dziwne), ale fajnie wypadł między innymi Barlowowski "Back To Your Heart". Eightiesowe klasyki z "Freak Scene" i słynnym coverem "Just Like Heaven" na czele zabrzmiały tymczasem tak, jak zawsze wyobrażałem sobie ich wykonania w czasach "regularnej" kariery zespołu: z luzem i pasją równocześnie. Efekt podróży w czasie psuły jedynie siwe włosy Mascisa; tak czy siak, "otarcie się o legendę" zostało zaliczone. –Patryk Mrozek

Function
15 sierpnia, Warszawa
Było dokładnie tak, jak być powinno. Pod przewodnictwem ubranego w krótkie spodenki Nicholsona (gorąc był niesamowity mimo późnej pory) grupka muzyków, od których wyglądam zdecydowanie poważniej zaprezentowała sześćdziesięciominutowy set, który, mimo iż nie emitował z siebie żadnego przekazu podprogowego, wprawił w zachwyt delikatnością i ciepłym, intymnym brzmieniem, nie odbiegającym zanadto od tego, co można usłyszeć na Secret Miracle Fountain. Skromna acz świadoma widownia otoczyła kąt, w którym zlokalizowana była umowna scena i w skupieniu oddała się kontemplacji. A warunki ku tejże były znakomite, jako że balladowe tempo, przeplatane z rzadka starszymi kompozycjami wymiatającymi odrobinę szybciej, wprawiło chociażby niżej podpisanego w trans, z którego wyrywany był ilekroć ktoś szedł do kibla (bo stał blisko). Stojąca obok Zosia miała chyba ten sam problem. Aha, bo jeszcze taki miły detal, że około jedną trzecią z niecałych czterech dziesiątek widzów koncertu stanowiły osoby wymienione w stopce redakcyjnej. –Filip Kekusz

Function
17 sierpnia, Poznań
Mniej więcej jedną szóstą widowni stanowiły steki i szaszłyki, chrupane z entuzjazmem przez nieświadomy kolektyw cieszący się w ogródkach piwnych z ciepłego wieczoru. Nie wiem, czy równie pozytywnie odebrany został występ Function, i bardzo możliwe, że nie. Członkowie zespołu sprawiali wrażenie spiętych, grając niemal między bluzami H&Mu, krawatami Wólczanki oraz misiowatymi swetrami Royal Collection. Do tego ten ciągle przewracający się na wietrze banner... Wobec śladowego odzewu ze strony publiczności trudno było grupie nie wyglądać na grających ledwie leniwą próbę. Gdy doliczyć do tego tylko dwa utwory z ostatniej płyty można dzień śmiało podejrzewać o klapę, tymczasem zaskakująco czymś się to wszystko broniło. Okazuje się, że jeśli na scenę wchodzi sobie ktoś naturalny, do tego obok siebie mając pięć innych osób również tym się wyróżniających, to nie ma siły, by było źle. Ha, oba kciuki w górę. –Jędrzej Michalak

Interpol + Blonde Redhead
17 listopada, Berlin
Powodem, dla którego ostatecznie zdecydowałem się pojechać na ten gig był support – Blonde Redhead. Niestety odrobinę się spóźniłem, a że ich koncert trwał zaledwie 40 minut, niewiele miałem okazję zobaczyć. Jednakże z powodu dramatycznie spieprzonego nagłośnienia nie mam poczucia straty. Na bohaterów wieczoru nie trzeba było długo czekać. Wystąpili w składzie poszerzonym o klawiszowca, który robił także backingi. Szczęśliwie poprawili się dźwiękowcy, dzięki czemu występ wbrew moim wcześniejszym obawom okazał się nadzwyczaj udany. Niby była to trasa Our Love To Admire – Tour 2007, jednak Nowojorczycy jakby zdając sobie sprawę z wątpliwej wartości artystycznej swojej trzeciej płyty, przygotowali zestaw piosenek, który usatysfakcjonował także fanów wcześniejszych dokonań. Było więc przekrojowo ze szczególnym naciskiem na highlighty. Dla mnie najmocniejszymi punktami wieczoru okazały się "Stella" oraz "Evil". Trzeba, mimo wszystko oddać Interpolowi sprawiedliwość, że wybrane kawałki z Our Love To Admire brzmią na żywo lepiej, niż z krążka – są bardziej żywiołowe i łapią głębię. Ze spraw pozamuzycznych trochę irytuje totalne zmanierowanie kwartetu. Widać, że wesołe chłopaki, ale się hamują, bo im się uśmiech nie wpisuje w image. –Marek Fall

Junior Boys
20 lutego, Londyn
Wyszli, przedstawili się nieśmiało, przeczekali kilkuminutowe kłopoty sprzętowe w trakcie "The Equalizer" (Jeremy: "That song kinda sucks anyway") i swoim intensywnym godzinnym setem, którego highlightem bez wątpienia było "Under The Sun", wymietli tak, iż sprawili, że nawet ja zapamiętale tańczyłem. Respekt. –Tomasz Waśko

Junior Boys
22 czerwca, Warszawa
Słuchajcie powiem wam coś w tajemnicy... To był najlepszy koncert na jakim byłem w Polsce przynajmniej od czasów Múm ponad pięć lat temu, jeżeli nie w ogóle. Trudno było przypuszczać, że Jeremy Greenspan wraz z kolegą będą w stanie oddać albumowy klimat i że nie uleci on gdzieś po drodze między kompozycją a żywym instrumentem / komputerem. Nie wiem też kto się spodziewał, że te całkiem sporo osób w CDQu tak bezbłędnie będzie tę muzykę rozumiało i do tego bez cienia spinki będzie zdolne to z siebie wyrzucić, prosto pod nogi zaskoczonych muzyków. No i wreszcie: nie do pomyślenia było, by z tych cholernie smutnych, przybijających, "nie ma życia"–piosenek zagarnąć tyle... uhm. –Jędrzej Michalak

Kasabian
21 lutego, Berlin
Było okropnie zimno i do KulturBrauerei przyszła masa ludzi. A generalnie znalazłem się tam, bo nadarzyła się okazja i jadłem dobrą kiełbasę z musztardą w bułce po euro przed wejściem. Na set złożyła się większość Empire uzupełniona co bardziej przebojowymi numerami z debiutu. I prawdę mówiąc, właśnie fragmenty s/t były przyjmowane o niebo bardziej entuzjastycznie od dwójki. Mimo, że Wyspiarze grali z dodatkowym gitarzystą w porównaniu ze studiem wypadli blado. Masa rzeczy była puszczana z taśmy, co w niektórych utworach, choćby "The Doberman" (trąbka z playbacku) zahaczało o kuriozum. O tym koncercie najlepiej świadczy to, że mało pamiętam, a to co pamiętam to raczej słabostka. No, ale Ania Gacek bawiła się świetnie. –Marek Fall

LCD Soundsystem
14 marca, Londyn
Discuss: is James Murphy the coolest person alive? –Tomasz Waśko

Les Savy Fav, Land Of Talk
14 lipca, Nowy Jork
A właściwie Citysol Festival, dzień trzeci: poza moimi dwoma pupilkami na brzegu East River wystąpiło tamtej soboty aż sześć innych składów (trzy lokalne), a dnia poprzedniego udało mi się zobaczyć między innymi Menomenę. Ponieważ jednak impreza odbywała się na odkrytym, niemiłosiernie nagrzanym słońcem terenie, a Besnard Lakes to straszne gówno, pozwoliłem sobie pojawić się na miejscu dopiero koło ósmej wieczorem, czyli dokładnie na występ pierwszego z interesujacych mnie składów.

Land Of Talk jako bezpośredni support gwiazdy wieczoru spisali się znakomicie, choć było to głownie zasługą świetnego materiału – jakość brzmienia pozostawiała ciut do życzenia. Poleciały oczywiście wszystkie utwory z debiutanckiej EP-ki, plus jeden nowy kawałek; na więcej zabrakło czasu w obliczu sporego opóźnienia i lekkiego zniecierpliwienia publiki.

Les Savy Fav nie mieli tymczasem z nagłośnieniem najmniejszych problemów – nie wiem szczerze, czy to kwestia ich dźwiękowca, czy też przytargali ze sobą jakiś dodatkowy sprzęt, ale bezbłędnie udało im się dostosować sound do rodzaju prezentowanej muzyki, wgniatając całkowicie w ziemię już podczas testowania instrumentów. Niestety, jak można było się domyślić, ¾ koncertu wypełniły słabiutkie kompozycje z ostatniej płyty; sytuację uratowało jedynie kilka kawałków z Inches, "Who Rocks The Party?" oraz smakowity cover "Wrong" Archers Of Loaf. A także Tim, który – mimo, że z lekkim znudzeniem całym procesem i świadomością, jakim bossem jest dla zebranych nastolatków – biegał ochoczo po scene, przed sceną, za sceną, po ulicy, samochodach na parkingu, innych członkach zespołu i publice, a wszystko – na zmianę – nago i w kilku przygotowanych uprzednio strojach, z których najbardziej podobało mi się wdzianko uczestnika safari w za dużych okularach. Mistrz. –Patryk Mrozek

Low
8 maja, Londyn
Urzekający koncert. W programie przeważały oczywiście okraszone delikatną elektroniką piosenki ze świetnego krążka Drums And Guns, ale ku mojej radości nie zabrakło również wycieczek na najlepszy album tria czyli Secret Name. Harmonijnie uzupełniające się głosy Alana i Mimi w "Starfire" czy "Two-Step" robiły duże wrażenie i sprawiły, że jakoś przebolałem brak w setliście "Dinosaur Act", mojego absolutnego faworyta z repertuaru Low. –Tomasz Waśko

Mikkel Metal
24 marca, Warszawa
Co tu dużo mówić: od minimal techno lepsze jest tylko minimal techno w dobrym wykonaniu. No, przynajmniej na parkiecie. Chociaż muszę się przyznać, że ostatnio również na moich słuchawkach trzaski i zgrzyty wpędzający mózg i ciało w ożywczy trans zajmują coraz większą część prime time'u. Chciałbym wam powiedzieć, że w klubie było tak ciasno, że "gdyby nie dziewczyny, nie byłoby gdzie wetknąć palca", że rozgrzana do czerwoności publiczność po zażyciu całych lokalnych zapasów koksu i "draży" w ilościach, które przyprawiłby o zdumienie nawet najstarszych dresiarzy, wąchała nieopatrznie pozostawiony w kiblu płyn do pastowania klepki podłogowej, a Cristal lał się strumieniami, ale byłem tylko ja, paru kumpli, garść mniej i bardziej przypadkowych "turystów" i letnie piwo Łomża. Chwiałbym wam powiedzieć, że wizyta producenta z Kompakt, czy innych znanych niemieckich labeli, to chleb powszedni Warszawskiej scenie klubowej, ale od kiedy padł uroczy klubik Pruderia, w którym powyższe wydarzenie miało miejsce, szanse, żebyśmy przy okazji setu z przyzwoitą techniawą spotkali się w tej rubryce w przyszłym roku, dramatycznie zmalały. Miało być o koncercie, a wyszły jakieś gorzkie żale. Nooo nie do końca, przynajmniej muzyka była na światowym poziomie. –Paweł Nowotarski

Modest Mouse
7 czerwca, Berlin
Widziałem ich parę miesięcy wcześniej w Londynie: tam Marr jeszcze nieco niepewnie próbował znaleźć dla siebie właściwe miejsce na scenie, w Berlinie czuć było, że jest już pełnoprawnym członkiem kapeli. Zabrakło niestety Erica Judy'ego i była to strata niemal równie bolesna, jak zauważalny deficyt numerów sprzed Good News w setliście. "Paper Thin Walls", "Trailer Trash" i "Doin' The Cockroach" to zdecydowanie za mało. Na szczęście piosenki z We Were Dead na żywo bronią się znakomicie, o czym przekonało choćby brawurowe wykonanie "Spitting Venom" na bis. –Tomasz Waśko

Murcof
20 stycznia, Toruń
Dziwnym trafem ten występ Murcofa został zignorowany przez środowiska, choć odbywał się w bardzo lanserskim klubie z klepką, do którego nie przyszło więcej niż pięćdziesiąt osób, z czego z normalną fryzurą nie więcej jak dziesięć. Nieważne. Istotne, że po jakimś ogromnie długim oczekiwaniu mogłem w spokoju udać się do sali, powiedzmy, multimedialnej by popatrzeć na projekcje i na mojego ulubionego Fernanda, który w nabożnym skupieniu sprezentował garść sekwencji plumkań, których nie jestem już w stanie przypisać do konkretnych albumów. Wyszedłem w miarę urzeczony, ale czar szybko prysł, bo Toruń w nocy to jest takie miejsce, gdzie się człowiek boi, że zaraz mu utną nerkę. –Filip Kekusz

Roisin Murphy
23 sierpnia, Poznań
Ta Róisín to całkiem niezła laska jest, jakoś mi to umknęło wcześniej. I ten czarnoskóry dwuosobowy chórek też sympatyczny, palce lizać. Niedługo koncerty w Warszawie i Krakowie, kto nie widział jej w minionym roku ma szansę nadrobić zaległości – warto, bo Murphy to istne "sceniczne zwierzę" (pozdro Matti). I niech nie zniechęcą Was narzekania dziennikarza pewnej ogólnopolskiej gazety, który zapewne do dziś nie może pojąć, gdzie podziały się piosenki z repertuaru Moloko. –Tomasz Waśko

Muzyka Końca Lata / Kawałek Kulki / Wakacje
8 marca, Jadłodajnia Filozoficzna
Największym hitem wieczoru były z tego co pamiętam Wakacje, czyli Magda z Kawałka Kulki z gitarką na pierwszym planie i jeszcze dwóch panów też z KQ na drugim. Mocną stroną Jadłodajni nie jest jak wiadomo nagłośnienie, ale za to jest nią to, że zespoły grają tuż obok publiczności, nawet nie na podwyższeniu. Zabawne konsekwencje miało to nawiasem mówiąc na Function, kiedy publika (składająca zresztą się z redakcji Porcys i redakcji Screenagers) częściowo stała wyżej od zespołu ze względu na Jadłodajniany "schodek". Dzięki tym spartańskim warunkom tak zwany kontakt z publicznością nie pozostawia niczego do życzenia, co ułatwiło Wakacyjne zwłaszcza bisy, ale także spontaniczne zgaszenie rozbrykanego lokalnego party spoilera przez wokalistę MKL Zmywaka. Licealistki kicały, ja nagrywałam wywiad z MKL do Kampusa, a Kawałek Kulki rozpoczynał działania promocyjne związane z wtedy nadchodzącą, a dziś już wydaną płytą. Wszystko wypadło sympatycznie i bezpretensjonalnie. A z okazji Dnia Kobiet wszystkie kobiety zaoszczędziły po 3 złote, w przeliczeniu na Jadłodajniane realia pół Żubra. –Zosia Dąbrowska

Joanna Newsom
14 kwietnia, Dublin
"How many hippies does it take to screw in the light bulb?" spytała w pewnym momencie koncertu Joanna czekając aż klej zaschnie na jej zranionych od gry na harfie dłoniach. "None. Hippies don't screw in the light bulbs, they screw in the microbuses" odpowiedziała artystka sama sobie wzbudzając salwę śmiechu na widowni pięknego, intymnego teatru Olympia. Wystarczyło jednak delikatne trącenie strun, by na sali ponownie zapanowała niezmącona niczym cisza. Taki właśnie, pełen sprzeczności, był ten występ: roztrzepany, uroczy trzpiot sypiący między piosenkami anegdotami w mgnieniu oka przemieniał się w hipnotyzującą publiczność skupioną artystkę zachwycającą niezwykłym głosem. Najwspanialszy koncert roku, bez cienia wątpliwości. –Tomasz Waśko

Pearl Jam
13 czerwca, Chorzów
Początek lata '07 stał u mnie pod znakiem podróży w przeszłość. Pierwszym przystankiem był Stadion Śląski i występ Pearl Jamu... Ale zaraz, zaraz. W końcu gościem specjalnym byli Linkin Park. Kto nie był, ten nie jest w stanie wyobrazić sobie tych rzesz dzieciaków wyśpiewujących za zespołem z uwielbieniem w oczach teksty – wers po wersie z każdej, nawet premierowej płyty. Czułem się, jakbym był na zlocie koreańskiej sekty, gdzie zaraz wszyscy popełnia spektakularne, grupowe samobójstwo. Najśmieszniej było gdy już po występie LP szerokie rzesze ich słuchaczy zaczęły opuszczać stadion. Lud na Pearl Jamie dopisał średnio – zajęte były tylko miejsca na wprost sceny, co skwapliwie zauważył Vedder wspominając dawne koncerty w Spodku. Legendarny już skład zagrał na najwyższym poziomie wykonawczym z wyraźnym spontanem i zaangażowaniem. Być może zabrakło wielu koncertowych bangerów i generalnie można było mieć zastrzeżenia, co do wyboru utworów, ale chłopaki nabiły sobie punktów grając na bis (prawie) pod rząd "Daughter", "Black" i "Jeremy". Minusem numer jeden, który zatarł dobre wrażenie z występu był czas jego trwania. Około półtorej godziny jest niestety wynikiem zawstydzającym. Choć od razu powstała urban legend, że wszystkiemu winna była policja. –Marek Fall

Rapture
8 marca, Portsmouth
Bilans wieczoru: dojazd do Portsmouth i z powrotem – 5 funtów, bilet na koncert – 13 funtów, usłyszeć na żywo "House Of Jealous Lovers" – bezcenne. –Tomasz Waśko

Red Hot Chili Peppers
3 lipca, Chorzów
Wy, czytelnicy Porcys, w większości pewnie tego nie ogarniecie. I choć nawet rozumiem, że po ostatnich (ośmiu?) żałosnych latach, wielu ma prawo kwitować hasło "Red Hot Chili Peppers" ironicznym uśmiechem, ale ludzie, oni byli dla mnie kiedyś jak superbohaterowie z komiksów! No więc pojechałem. Z ogromnego sentymentu i równie ogromnego przekonania, że czeka mnie sentymentalna przejażdżka z kawałkami, które na stałe wpisane są w krajobraz moich wspomnień. 03.07. Chorzów. Piękna pogoda. Stadion Śląski wypełniony po brzegi. Ja na trybunie, a na scenie grupa znudzonych, zblazowanych kolesi kradnie dziecku lizaka. Czułem się, jakbym był świadkiem bardzo wymuszonej próby. Strona wizualna zerowa, zerowy kontakt z publiką, nie wiadomo czemu po każdej piosence gasną światła. Zważywszy na fakt, że to ich pierwszy, długo wyczekiwany w Polsce koncert, żenuje setlista. Bisy? Spisałem z jakiejś strony internetowej:
19 Chad+Josh Drum Solo
20 Flea’s trumpet
21 Soul to Squeeze
22 Power Of Equality
23 Endjam 12 Minut
Wyjaśnię: Chad z kolegą potłukli trochę w bębny, Flea zadął w trąbę, dwa kawałki i nieskładny 12 minutowy (!!) jam. A propos jamu, tak jak kiedyś byłem wielkim fanem gry Frusciante, tak mniej więcej od By The Way John uwstecznił się i wynalazł brzmienie, które na koncertach po prostu obrzydza. I właśnie po tym gitarowym rzeźbieniu, zespół bez słowa zszedł ze sceny i już się nie pojawił. Sam "show" trwał pół godziny krócej, niż zakładano. To chyba tyle. Aha, jeśli ktoś próbuje Wam wmówić, że było nieźle to znaczy, że głupio mu przyznać się do uczestnictwa w farsie roku. –Marek Fall

Tomasz Stańko
4 sierpnia, Warszawa
Póki co czuję się za młody na jazz, a i zbyt wiele rzeczy z szufladki pop, rock itepe czeka na mojej liście płyt "do poznania". Jednak Stańko to zdecydowanie persona na której koncert chciałem się wybrać, a że nadarzyła się okazja darmowego gigu to z niej skorzystałem. Tłumy na warszawskiej starówce nieco mnie zniechęcały, zapowiadając masę gadulstwa i buractwa naokoło, lecz zostałem mile rozczarowany. Wyglądało to tak jakby każdy przyszedł specjalnie na ten koncert, a nawet i Ci którzy znaleźli się tam przypadkowo byli pochłonięci muzyką Stańki i jego skandynawskiego zespołu. I nawet jeśli co niektórzy uznają zaprezentowany materiał za ugładzoną wersję jazzu zagraną pod nie do końca zorientowaną w temacie publiczność, to była to i tak doskonała okazja do przekonania się o wielkości "najlepszej polskiej trąbki". Brawa szczególnie za efektowną końcówkę, klasę całości i świetny wizerunek sceniczny. –Łukasz Halicki

Triosk
3 kwietnia, Kraków
Wszyscy mamy ciężkie życie i chodzimy ulicami. Dla takich właśnie ludzi przyjechał do Polski, zawitał wręcz, kolektywik ("łączący jazz z muzyką elektroniczną") Triosk, który, jak mówi legenda, nagrywał z Jelinkiem. HELLO. W każdym razie, nie bite w ciemię to chłopaki, bo wymietli cyfrową precyzją nadupcu perki i laptopowym szaleństwem. Przyznam nieszczerze, że wiele pamiętam poza post-bopowym rozchełstaniem samego żywego aktu, kwadracikiem czerwonego filcu jaki znaleźliśmy na scenie, zadbanymi dziewczętami pod nią i jako żywo rdzennie australijskimi wizualizacjami prosto z desktopu, ale prawie na pewno mieliśmy do czynienia z prawdziwymi "zwierzętami scenicznymi" (Kazik), które wykonują kaleczenie misternej konstrukcji oczekiwań wyniesionych z notek w Aktiviście prawie tak skutecznie, jak zapełnianie siateczki popędu poznawczego względem "rzucania potrzaskanego szkła na cicho". Spodziewałem się postrockowego obciągania a skończyłem Doznawszy EP, w każdym razie. –Mateusz Jędras

Alden Tyrell
18 maja, Warszawa
Nie mogłam się doczekać na ten koncert i naprawdę nie wiem, czemu w M25 były takie pustki i czemu współtwórca neo-italo delikatnie mówiąc nie przyciąga w Polsce tłumów. Zanim rozpoczął się ten jakże nierozczarowujący koncert musiało oczywiście upłynąć nieco czasu i juz trochę nam brakowało pomysłów. W końcu razem z kolegą redaktorem i koleżankami kolegi zaczęliśmy rozhuśtywać wiszące meble w postaci klubowego legowiska (chcieliśmy tylko, żeby waliło w ścianę i robiło hałaaas), co jednak nie spodobało się panom z ochrony. Ktoś też chyba obchodził urodziny, bo nagle pojawiły się w powietrzu baloniki i rozdano nam świeczki tortowe, ale było już późno i bez żadnych protestów włączyliśmy się do zabawy, jakiejś walki na baloniki no i w końcu do tańczenia przy Tyrellu. Autor Times Like These okazał się być tajemniczym, melancholijnym osobnikiem z dużym plecakiem i w wielkiej, jakby rastafariańskiej czapce oraz dawać na żywo radę tak samo jak i na płytach. Podczas supportu (już nie pamiętam kto grał) kręcił się wśród publiczności i wydawał się być zagubiony. Za to na scenie odnalazł się całkowicie. Pamiętam, że usłyszeliśmy "Hills of Honolulu", "Disco Lunar Module" i resztę hitów znanych z ubiegłorocznej składanki. Dla mnie jeden z koncertów roku obok Heinekenowych Sonic Youth i Dizzee Rascala. –Zosia Dąbrowska

BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)