SPECJALNE - Relacja

Various Live 2005

9 grudnia 2005



Various Live 2005
autorzy: Porcys Staff


Roskilde Festival
And You Will Know Us By The Trail Of Dead

3 lipca, Roskilde
To był mój pierwszy koncert na festiwalowej arenie. Na połowicznie wypełnionej venue wyraźnie brakowało atmosfery. Zespół dość niesprawiedliwie podzielił set zostawiając tylko dwa kawałki z Source Tags And Codes – "Heart In The Hand Of Matter" i "Days Of Being Wild". –Piotr Kowalczyk

Animal Collective
10 listopada, Berlin

Pod koniec było bardzo głośno i bolały Kubę uszy. W sensie hałas się zrobił. Ale piękne było to, że zupełnie zapominali że ktokolwiek istnieje kiedy grali, że ktokolwiek na nich patrzy. I jakie oni wydawali z siebie dźwięki niesłychane, i w jakie pozycje się układali. Dużo z Feels, genialnie z Sung Tongs, dranie że olali Spirit. Panda Bear grał cały czas stojąc. Panda Bear boss. Bossy ogólnie. Szkoda tylko, że Avey Tare gitarą rzucił. Ale miał fajną czapkę. W ogóle jacy w Berlinie ładni ludzie na koncerty chodzą! WSZYSCY byli ładni! Ledwo oczy oderwać się da. –Sophie Thun

Annie
28 czerwca, Nowy Jork
Przyszedłem, ale nie wszedłem. Koncert odbywał się w klubiku i grubcio na bramce zażądał ID. A ja nie miałem, bom turysta. No i dupa zbita. –Michał Zagroba

Bonnie "Prince" Billy
12 sierpnia, Warszawa
Tego wieczoru może nie było jakiś niesamowitych przeżyć, dodatkowo Punkt moim zdaniem niezbyt sprawdził się w roli miejsca na tego typu koncert, jednak sam występ wspominam miło. Zaprezentowany repertuar to przede wszystkim ostatnie dokonania Bonniego i co oczywiste, głównie materiał z Superwolf. Wybór utworów całkiem przyzwoity; muzycy postawili na różnorodność i oprócz typowych dla Oldhama smętów, pojawiały się nieco mocniejsze, żywsze numery (można się tylko domyślać że to wpływ Sweeneya). Było także upragnione "I See A Darkness", coś z repertuaru Palace zdaje się też. I chociaż ze strony publiczności co raz pojawiały się prośby o "A Minor Place", jednak Oldham nie dał się przekonać i nie zagrał więcej żadnego fragmentu z największego klasyku. Repertuar powalający nie był, ale Bonnie swym urokiem, pasją, jak również rozbrajającą gestykulacją oraz zachowaniem skutecznie odciągął moją uwagę od wszelkich niedostatków kompozycyjnych czy niedogodności lokalowych. Bo szczerze mówiąc to z tym koncertem to jest tak jak z dokonaniami Bonniego (czy też samą jego postacią); naprawdę trudno coś złego o nim powiedzieć. –Łukasz Halicki

Bonnie "Prince" Billy
12 sierpnia, Warszawa
Will zagrał "Another Day Full Of Dread", czym w jakichś 80% spełnił moje oczekiwania co do swojego występu. Kolega zachwycony koncertem stwierdził, że jestem bardziej zblazowany niż on, bo nie podzielam zachwytu. Nie, aż tak nie jestem. Ja byłem po prostu cholernie zmęczony, więc pięknie rozplanowany przester i dialog dwóch gitar, intymny kontakt z artystą czy całkiem niezły zestaw piosenek jakoś dużo mniej cieszyły.–Piotr Kowalczyk

48 Festiwal Muzyki Współczesnej: Warszawska Jesień 2005
Pierre Boulez – Repons
(IRCAM, Orkiestra Muzyki Nowej, soliści Court-Circuit; dyrygent: François-Xavier Roth)

23 września, Warszawa

Takie doświadczenia jak to skłaniają mnie do zastanowienia, czy w przyszłości skala ocen Porcys nie ulegnie redukcji przez dwa. Wszelkie próby relacjonowania tego – jednego z najistotniejszych w poważce XX wieku – dzieła językiem opisu używanym zwykle w naszym serwisie musiałyby spełznąć na niczym. Obezwładniony wymiękłem. Cóż, zawsze możecie sięgnąć po fachową prasę i poczytać sobie o "arpeggio pomnożonym w przestrzeni". My tu chwalimy fajne single r&b. –Borys Dejnarowicz

Dead Texan
9 listopada, Praga
Zapewne oprócz drugiego wieczora Sonic Youth dla mnie najbardziej intensywny koncert roku. Podopieczni Kranky – połowa duetu Stars of the Lid, Amerykanin Adam Wiltzie (mieszkający w Brukseli, wcześniej między innymi w Austin, TX) i Greczynka Christina Vantzos zaproponowali 45-minutowy ambientowy set poparty hipnotycznymi, surrealistycznymi audiowizualizacjami. –Piotr Kowalczyk

Roskilde Festival
Dungen

2 lipca, Roskilde
Powinienem był take it easy, ale... Wstyd mówić, że wymiękłem. Występ zaczął się o świcie (choć jasno było właściwie cały czas), o 3 rano, z kilkudziesięciominutowym opóźnieniem z powodu problemów technicznych, które podobno zdarzają się Szwedom notorycznie. Wyszedłem po mniej więcej godzinie. Z formą Ejstesa natomiast wszystko było w porządku, choć mógł sobie darować początek złożony z przyciężkawych progowych i psychodelicznych jamów. Gdy doszedł do konkretu – było pięknie. Szwedzka dziatwa (rodacy Dungen nie zawiedli i stawili się licznie) wydzierała się "li-onej", co pewnie było prośbą o "Leonet Y Kulan". Nie wiem, czy Ejstes spełnił prośbę. Pięknie na żywo zaczyna się "Panda" (genialny perkusista), "Du E For Fin For Mig" czy tytułowy również wymiotły. Tak samo "Festival" (dedykowany oczywiście Roskildczykom; Ejstes zresztą gadał po szwedzku) czy "Börtglomd". Szkoda tej późnej pory, naprawdę, bo mógł być to dla mnie jeden z najbardziej ekscytujących momentów festiwalu, a niestety nie był. –Piotr Kowalczyk

Dungen
16 lipca, Nowy Jork
Organizowany przez "Village Voice", tradycyjnie beznadziejny Siren Music Festival raz jeszcze zgromadził ciężkie tłumy na dwóch wąskich uliczkach wcinających się w brooklyński Astroland. Słońce smażyło ostro (nieco łagodniej niż zwykle), jak to w środku lata bywa, przy czym najsłabszy z dotychczasowych line up wcale nie zachęcał do ryzykowania udaru. Z trzech bandów godnych zobaczenia wyeliminowałem Spoon, bo wiedziałem dokładnie jak będzie ten występ wyglądał przy tamtejszym nagłośnieniu. Q And Not U, lenistwo moje się kłania, ale Dungena nie przepuściłem. Zgodnie z oczekiwaniami Szwedzi, ubrani w koszulki coraz bardziej rozpoznawalnego w Stanach, nowojorskiego sklepiku Other Music (tego od Panda Beara), zagrali z entuzjazmem i wymiatająco wykonawczo. Hity z sofomora i Ta Det Lugnt źle wypaść nie mogły, nawet jeśli tym drugim na żywca zabrakło tej finezji brzmieniowej osiąganej w procesach studyjnych remake'ów. A przynudzali, kiedy odpływali w zwariowane, psychodeliczne improwizacje w stylu Acid Mothers Temple. –Michał Zagroba

Bob Dylan
10 listopada, Praga
Najgorszy koncert roku? Dziadek Dylan (tym razem klawisze, nie gitara) olał fanów, zagrał jeden wymuszony bis i po półtorej godzinie zszedł ze sceny. Brzmieniowo koncert nie powalał (mocno przerzedzona sala, echo), gwiazda nie wyrabiała wokalnie. Nie pomogły utwory z klasycznej części: "Girl From The North Country", "Don't Think Twice It's Allright", "Highway 61 Revisited". Koncert zapamiętam głównie ze względu na najgorszą wersję "All Along the Watchtower", jaką miałem okazję słyszeć. Próbowałem, naprawdę próbowałem dobrze się bawić, ale miałem wrażenie kiepsko kamuflowanego oszustwa. No to jak? Koniec kariery? Bo ile można. –Piotr Kowalczyk

Roskilde Festival
Futureheads

3 lipca, Roskilde
Zgodni ulubieńcy wszystkich chyba środowisk niezależno-gitarowych sprawili bardzo miłą, choć w sumie dla mnie planowaną, bo ich self-titled debiut bardzo bardzo lubię, niespodziankę. Zaprezentowali się na duńskim festiwalu z najlepszej prawdopodobnie, albumowej strony. Bezpretensjonalni, pewni siebie, stanowiący świetne przeciwieństwo przerysowanych The Others, Sunderlandczycy porwali namiot. Dzięki nim uwierzyłem w końcu w sens interakcji z publiką typu klaskanie czy "call and response" (wspaniale to wyszło w coverze Kate Bush; zagrali też na pewno *jeszcze jeden* cover typu klasyk, ale zapomniałem który – The Clash może?). –Piotr Kowalczyk

ISAN
29 października, Warszawa
W ostatnich dniach października zawitał do stolicy brytyjski duet elektroniczny ISAN, dając koncert w ramach odbywającego się podówczas Warsaw Electronic Festival. Wejście było za darmo. Koncert, jak się później niestety okazało, wart był niewiele więcej. Było tak: sala kinowa Zachęty czyli duże, puste, białe pomieszczenie. Trzy zajęte rzędy krzeseł z przodu. Bezbarwni i schludnie ubrani panowie z ISAN przy długim biurku z dwoma komputerami i mikserem. Cisza. Zaczyna grać muzyka, mijają trzy minuty, ktoś orientuje się, że można by zgasić światło, gaśnie światło. Aha, ale muzycy też muszą coś widzieć, a ich lampka biurkowa ma zwichnięte ramię, w związku czym nieustannie przekręca się, świecąc słuchaczom (mnie) w oczy. Następnie mija 50 minut i muzyka przestaje grać, co, jak rozumiem, oznacza koniec koncertu. Żadnych grymasów na twarzach muzyków, żadnych pozorów grania na żywo, żadnych wizualizacji, nic. Ja rozumiem, że specyfika koncertów elektronicznych. Ale parę dni wcześniej na dwu-laptopowym Skalpelu bawiłem się znakomicie, więc nie tędy chyba droga. –Piotr Piechota

Roskilde Festival
Kapela Ze Wsi Warszawa

1 lipca, Roskilde
Tutaj z kolei nasi rodacy nie zawiedli i podnieśli słabą raczej frekwencję. Piękne transowe granie, w przeciwieństwie do taniochy serwowanej przeważnie w namiocie folkowym, wartościowe również według moich dość współczesno-centrycznych (hehe, bełkot) standardów. –Piotr Kowalczyk

Magma, Uz Jsme Doma
27 listopada, Praga
Francuska legenda progresywnego rocka nie koncertuje zbyt często, ledwo się reaktywowali i już planują definitywnie zakończyć karierę. Spodziewałem się więc raczej benefisu dinozaurów i tylko po cichu liczyłem na coś wyjątkowego. Odmłodzona sekcja wokalna, a za bębnami charyzmatyczny lider Christian Vander, masakrujący perkusję, operujący niesamowicie przekonującym, choć połamanym, napaćkanym totalnie drivem. No i te podniosłe chóry (trzy kobiety i facet). Strasznie to wszystko napuszone, ale jak twierdzi znajomy, nie ma miejsca na żarty, gdy się śpiewa o apokalipsie w wymyślonym przez siebie języku. To w ogóle nie są moje klimaty, ale wiem, co mogę i potrafię docenić *z każdych* klimatów. Publiczność reagowała ekstatycznie – wokalne partie i solówki brzmiały niesamowicie i szczególnie druga część koncertu obfitowała w transowy konkret, mogła się podobać (Vander wygląda jak wojowniczy Gal wyżywając się na swoim rozbudowanym zestawie z pięćdziesięcioma talerzami). Nie znam repertuaru Magmy za dobrze (a raczej w ogóle), by wdawać się w jakieś bardziej szczegółowe analizy. Jedno jest pewne: wy-mia-ta-li (wybaczcie tę porcysową nowomowę, ale jest to dla mnie oczywiste po tym, co zobaczyłem). Skojarzenia w czasie słuchania: Wagner, Soft Machine, King Crimson. Supportujący Uz Jsme Doma podobali mi się bardziej niż na swoim koncercie urodzinowym. Nawet bardzo bardzo. –Piotr Kowalczyk

Stephen Malkmus & The Jicks
4 lipca, Nowy Jork
Pan konferansjer próbował wskrzesić w piknikowym towarzystwie trochę entuzjazmu dla całego wydarzenia, kłamiąc bezczelnie, że "free shows rule". Nie. Free shows SSAJĄ. Banda szarych pikusiów stawiła się w jebanych sandałach z kocami i coolerami, podziwiając Malkmusa/opalając twarz w pozycji pół-leżącej. Ale muszę przyznać, że sam lider Pavement, zgodnie z tym co prezentuje solo, jakoś tak zszarzał i zezwyczajniał, stając się zaledwie przyjemną popołudniowo-wakacyjno-weekendową rozrywką dla amerykańskiej upper middle class. Atmosfera zdała mi się nadzwyczaj drętwa, więc złożyłem leżak, schowałem termosy i wyniosłem zanim nawet Yo La Tengo wtoczyli się na scenę. –Michał Zagroba

Roskilde Festival
Joanna Newsom

3 lipca, Roskilde
Najbardziej chyba z ostatniego dnia czekałem właśnie na koncert urodziwej piosenkarki. Zgromadzony, wcześnie rano o 13, tłum został powitany przez wokalistkę inwokacją a capella. Dalej było już z górki. Techniczne możliwości (wokal plus harfa) nie pozwoliły na "This Side Of The Blue", ale i tak Milk-Eyed Mender został zagrany niemal w całości. Wystąpił gościnnie też Devendra z kolegami. Znakomity koncert, jeden z nielicznych szczerze porywających na całej imprezie pod tytułem Roskilde. –Piotr Kowalczyk

New Pornographers
1 lipca, Nowy Jork
W ramach finału festiwalu Celebrate Brooklyn pod hasłem "celebrating Canada Day" odbyło się parę występów canuckowych kapel, a najważniejszym z nich oczywiście New Porn. Przyznam, że w mojej świadomości koncert składał się z wypełniaczy w oczekiwaniu na absoluty z Mass i orgazmów przy absolutach z Mass. Przy tytułowym prawie się popłakałem z radości i entuzjazmu, a tłum kompletnie ochujał: przeskakująca przez barierki młodzież szturmowała teren pod sceną. Słoneczny power tego kawałka trudno wyrazić słowami, ale coś w nim jest takiego, że kilkaset osób wtopionych w sympatyczną, ale dość statyczną, w większości przypadkową widownię zgromadzoną na trawnikach rodzinnego parku w atmosferze piknikowej oszalało i ruszyło "w te pędy" w kierunku Newmana.

Neko Case zaprezentowała się zaskakująco aseksualnie, ku dającemu się odczuć rozczarowaniu męskiej części publiki ("Is that Neko Case?"). Nawet sam nie byłem pewny na początku, bo nie widziałem z bliska, więc odpowiadałem tylko: "Ja to nie.. może Karol coś będzie wiedział. 1-3, aha". Podrygiwała sobie nieśmiało za keyboardem (mistrzuniem okazał się drugi keyboardzista, tłuścioszek z błogim i niewinnym uśmiechem tańczący za zestawem niczym na castingu do Teletubisiów). A jak doszło do "Jackie" wydawało się, że Bejar leci z taśmy, dopiero w połowie piosenki zauważyłem, że śpiewa ją dżentelmen ukryty za perkusją, a był to Dan właśnie, radzący sobie nad wyraz dobrze. –Michał Zagroba

Pogodno, Paprika Korps, Mitch & Mitch
24 lutego, Warszawa
Występ towarzystwa wzajemnej adoracji, do czego przyznawali się w materiałach promujących event sami artyści. I tak: Mitche wciąż dają radę, mimo że żart powtarzany kolejny raz teoretycznie powinien przestać być śmieszny. Szczególnie non-stop przez dwa lata. Pogodno – chyba za wcześnie nazwałem ich "nowym Kultem" (jeśli chodzi o formę koncertową i "ważność"), bo za tak fatalną szczeniacko-pijacką obsuwę powinni oddawać klientom część ceny biletu (ja wszedłem nie za pieniądze, więc mi nic do tego). Paprika Korps – widziałem ich po raz drugi i jest to jedna z najmocniejszych koncertowych załóg na polskiej scenie (jeśli mówimy o tej samej scenie). –Piotr Kowalczyk

Sadies
1 lipca, Nowy Jork
Styl prezentowany przez Sadies z grubsza można określić jako goofy country-pop. Troszkę kabaretu, troszkę wieśniactwa, troszkę (niestety tylko troszkę) fajnych popowych harmonii. Nie wynudziłem się jakoś specjalnie, może dlatego, że czytałem ciekawą książkę. –Michał Zagroba

Satanicpornocultshop, Hoppy Kamiyama
28 listopada, Praga
"Dobry den, prosim jednou vstupenku na Satanicpornocultshop". Pierwsza część koncertu była iście karnawałowym widowiskiem, tak bardzo cool, że aż nie cool. Sacrum mieszało się z profanum, gwałcono popowe hity, serwowano zdekontekstualizowane audiowizualizacje, robiono miny, uskuteczniano przebieranki, plądrowano dorobek współczesnej kultury, wygłupiano się na temat fabuł miłosno-melodramatycznych, działy się tez inne cuda. Imperium znaków, serio. Hoppy Kamiyama, występujący w ramach jednego ze swoich stu projektów, był bardziej skupiony, wyglądał przyzwoicie. Obslugiwał fortepian i płyty gramofonowe, śpiewał. Chwilami przypominał mi się Gerard Grisey z "Czterech Pieśni" – chodzi raczej o technikę śpiewu. Rozciągnięta do 45 minut, zapętlona konstrukcyjnie piosenka, kojarzyła się z klimatami: wajdelota, mity, quasi-religijne uniesienie, zawodzenie, lament, furia. Wszystko jednak zagrane bardzo subtelnie. Znów ciężkie do odczytania, ale fascynujące i bardzo intensywne. –Piotr Kowalczyk

Saturday Looks Good To Me
2 lutego, Sztokholm
Tuż przed koncertem obserwowaliśmy jegomościa w czapce pajaca, który przechadzał się swawolnie obok sceny. Wyglądał dość dziwnie. Potem okazało się, że to Fred Thomas, lider gwiazdy wieczoru z Detroit, a właściwie Ann Arbor chyba. No. I tego. Zagrali fajowy show, z wykopem. I laska (nie ta, co na płycie, tylko taka na trasę) nie tylko zaśpiewała "Alcohol", ale i ładnie wyglądała. Porobiłem jej fotki. A Thomasowi gitara spadła w czasie wycinania jednego z hooków, ale utrzymał ją jakoś i dotrwał do końca kawałka: respect, man. Zaś po bisach podeszliśmy do Freda z prośbą o autograf dla Pawła Greczyna, największego fana SLGTM w Polsce. Uśmiechnięty songwriter (co ciekawe, spytał: "dlaczego wasz kumpel nie przyjechał z wami?" – widzicie, dla Amerykanów Europa to zdaje się jedno wielkie państwo) z przyjemnością zapisał całą kartkę, dodając jeszcze bonus w postaci rysunku. Zdradzę wam w tajemnicy, że skarb ten ciągle wisi na ścianie u Greka. –Borys Dejnarowicz

Roskilde Festival
Sonic Youth

30 czerwca, Roskilde
Historia mojego nie docierania na ich koncerty jest długa i zaczyna się od trasy promującej New York City Ghosts And Flowers. Chyba właśnie dlatego niepotrzebnie się na ten koncert napaliłem. Bo czy w sumie występ festiwalowy tak bardzo zmęczonych sobą starszych ludzi może być bardzo dobry? Okazało się, że nie. Ktoś nazwał Sonic Youth "boring hippie jam band". To określenie legendy – wyrzucającej po 2 kawałki ze swoich ostatnich 3 płyt i dorzucającej zgodnie z oczekiwaniami "Teenage Riot" i "Mote" (które akurat uwielbiam i było dla mnie highlightem) – dobrze oddawało formę SY tego wieczora. Więcej komentarzy było na temat długości sukienki Kim Gordon (a raczej jej braku) niż samego występu. Spory zawód. Plus nastolatki jakby wyciągnięte z planu teledysków SY z wczesnych lat 90-tych (nie wiem, "Dirty Boots" albo "Youth Against Fascism"). Wash yr hair. –Piotr Kowalczyk

Roskilde Festival
(Other Sides Of ) Sonic Youth

31 czerwca, Roskilde
Tutaj wprawdzie trochę pomógł japoński mistrz Merzbow na laptopie plus saksofonista Mats Gustafsson, z którym nagrali płytę Hidros, ale po tym koncercie już nic nie będzie tak samo. Były to najróżniejsze zestawienia muzyków Sonic Youth i zaproszonych gości pogrupowane według projektów pobocznych. Na przykład Mirror/Dash (Kim Gordon, Thurston Moore), Diskaholics (Mats Gustafsson, Jim O'Rourke, Thurston Moore) czy Lee Ranaldo/Steve Shelley z gośćmi specjalnymi. W sumie najbardziej intensywny, głośny, bezkompromisowy koncert na całym festiwalu – coś między skrajnymi noisem, inspirowanymi Glennem Brancą zagrywkami i przemyślanymi gitarowymi tłami popartymi perkusyjnym transem; dużo było zmian, Kim Gordon dodawała partie saksofonu. Po tym występie już nic właściwie, aż do ostatniego dnia, nie wydawało się zbyt specjalnie ciekawe. Gdy zostali Merzbow i Ranaldo błagałem, żeby to się wreszcie skończyło, tylko ochroniarze-cwaniaki z zatyczkami w uszach uśmiechali się z pobłażaniem. Koniec końców – it was fun. –Piotr Kowalczyk

Speedmarket Avenue
2 lutego, Sztokholm
Przed Saturday Looks Good To Me zagrał miejscowy support prezentujący entuzjastyczną, współczesną odmianę pop/rocka a la British Invasion skrzyżowanego z wokalnymi harmoniami Beach Boys. Yup, w przeciwieństwie do Kaczogrodu, to normalny kraj. Młode zespoły inspirują się Beach Boys. Najsłynniejszy sklep płytowy w Sztokholmie nosi nazwę "Pet Sounds". Klub w którym to wszystko się działo właściciel ochrzcił "Debaser". Zachowałem sobie kasetę z rejestracją tego występu i pozostaje miłą pamiątką. –Borys Dejnarowicz

Stars
1 lipca, Nowy Jork
Dobra, frontman jest wrażliwym bejem, a Emily Haines wieśniarą. I jakoś mi się to nie zażera w przyswajalny sceniczny imicz, natomiast muzycznie Stars wypadli live nadspodziewanie dobrze. Należą do mniejszości, która nie surowieje na żywo i normalnie materiał się ocenia. I repertuar z obu płyt całkiem wymiatający, nieoczywisty –Michał Zagroba.

Sufjan Stevens, My Brightest Diamond
19 października, Berlin
Wyjazd do Berlina stał pod znakiem fatalnego przeziębienia i grypioptasiej paranoi. W końcu jednak dotarłem. Koncertu wysłuchaliśmy na siedząco, w ławkach. Salą koncertową był bowiem kościół (świątynia wydawała się katolicka, ale nie znam się na tym zbyt dobrze). Najpierw zagrał bardzo dobry support My Brightest Diamond (muzycy z Illi-Noise Makers), którego 90% wartości stanowiła wokalistka (coś między Cat Power, Mirah i Tori Amos). Sufjan razem z sześcioosobową załogą grał głównie materiał z Illinoise. Ostał się zaledwie jeden utwór z Michigan, trzech reprezentantów miało za to Seven Swans. Szkoda, że tak wyglądała setlista i że sporą część wieczoru stanowiły cheerleaderowskie skecze i rozbudowane anegdoty na temat aktualnie promowanego stanu. Mimo to nie żałuję niemałej kasy, którą wydałem na półdniowy pobyt w Berlinie, bo dzięki niemu lista zespołów, które *muszę* zobaczyć znów się skróciła. –Piotr Kowalczyk

Super Girl & Romantic Boys, Calculators
29 października, Warszawa
O mało nie zostaliśmy z redaktorem Kinowskim stratowani, kiedy zdecydowaliśmy się opuścić nasze strategiczne miejsca przy barze i podejść bliżej sceny. Nie wiem jak Aurora to wszystko wytrzymała, w każdym razie ludzi było tyle, że w pewnych momentach publiczność trochę mieszała się z zespołem, bo wchodziła z braku miejsca na scenę (pozdrawiam Bibi z Holandii). Gościa z Calculatorsów wypatrzyliśmy od razu gdy wszedł do klubu, bo wyglądał jak z młodzieżowej komedii o wesołych zimowych feriach z lat osiemdziesiątych. Calculatorsi zaczęli disco no i wszystko było git do momentu kiedy zabrakło jednak nieco naszego wyczekanego zespołu Super Girl And Romantic Boys, bo przewaga Calculatorsów nad nimi pod względem ilościowym ewidentna i jak dla mnie niedobra była, no bo chociaż Calculatorsi też byli w porządku, jak dawne Papa Dance i trochę, jak stwierdził Jacek, Fasolki, czyli klasyka, no to ile jednak można, jeśli bisy trwają jeszcze dłużej, a potem Super Girl są krócej. No, a Super Girl o niebo lepsi byli, jak to oni, zwłaszcza jak zaczęli "Klubem Samotnych Serc" albo "Spokojem" się żegnali, tylko że z kolei za wcześnie. W każdym razie, jeśli tak jak mi podobała wam się niegdyś i dalej wam się podoba słynna składanka Disco Chaos Nowa Fala 2002, to w sumie żałujcie, że nie byliście. –Zosia Dąbrowska

Ścianka
4 listopada, Warszawa
Po raz pierwszy widziałem Ściankę w nowym składzie, z liderem Kristena na basie. I nie wiem czy nie był to najsłabszy performance grupy. Im się nie chciało grać, nam się średnio chciało słuchać pierdół. Mimo wszystko było sympatycznie. Na przykład po gigu jakiś DJ nie umiejący miksować puszczał przeboje, a jedna dziewczyna z-a-j-e-b-i-ś-c-i-e tańczyła. Jeśli Travolta w Gorączce na 9.6, to ona w Balsamie na 8.2. Aha, Ścianka wymiotła openerem wyjebistym, w środku dobre granie się wkradało, tylko zalatywało nie po ściankowemu gitarową math-rockową alternatywą amerykańską środka lat 90-tych. Przeczuwam słabszość nowego materiału. –Michał Zagroba

Festiwal WUJek
Trifonidis, Meritum, Tworzywo Sztuczne, Batyskaf, Pustki, Elektrolot, Maria Peszek

26 lutego, Warszawa

Kolejna odsłona sympatycznego festiwalu młodo-jazzowego minęła raczej bez emocji. Publikę porwało Tworzywo Sztuczne, a drugiego dnia zdecydowanie najlepszy był Elektrolot z wokalistką Marią Peszek. Podobał mi się też Batyskaf, warszawskie trio, serwujące dość przekonujące jazz-rockowe motywy (Szymon Tarkowski). Coraz słabsze Pustki, które kiedyś były jedną z moich ulubionych kapel koncertowych, przy FISZu niestety wypadły blado. Kompletnie nie pojmuje fenomenu zespołu Meritum grającego nudną klezmerkę jazzową. –Piotr Kowalczyk

Uz Jsme Doma
13 października, Praga
20-lecie jednej z największych legend czeskiego undergroundu, a dla mnie na dobrą sprawę pierwszy kontakt z zespołem, którego koncerty regularnie, niefortunnie omijałem w Warszawie (szkoda, szkoda). Umiejętnie budowana dramaturgia, świetne miejsce (szczerze polecam ofertę kulturalną Teatru Archa), intensywność i to, ze Miroslav Vanek wygląda jak Frank Black nie pomogły. Próbowałem się przekonać do złożonych residentsowo-punkowo-pixiesowo-metalowych kompozycji bez powodzenia, trochę są zbyt przerysowane momentami – przynajmniej takie odniosłem pierwsze wrażenie. Najbardziej podobał mi się dwuminutowy nowofalowy hymn – odegrane ze wszystkimi muzykami grającymi na przestrzeni 20 lat w UJD "Jo Nebo Nebo" (z pierwszej płyty "Między Słowami" – "Uprostred slov"). Świetny patent z pijackim chórem niczym z Mad Maxa albo Mechanicznej Pomarańczy, przebieranki nieraz śmieszne, niekiedy nie. Miesiąc później było już dużo lepiej. Zapis tego koncertu jest już dostępny na DVD. –Piotr Kowalczyk

Roskilde Festival
Brian Wilson

3 lipca, Roskilde
Chyba najbardziej wzruszający moment festiwalu, choć tylko biorąc pod uwagę kontekst postaci Wilsona. Z backstage'u wielkiego Briana oglądali między innymi popijający wino Trail Of Dead. Świetnie bawiła się nawet ochrona. Piosenki Beach Boysów i rąbek materiału ze SMiLE sprawiły, że publika dostała właśnie to, czego oczekiwała. Koncert Wilsona obserwował również Mike Love – ten sam Love, z którym Brian będzie się procesował o prawa do utworów ze SMiLE. Nie wiem, czy powinienem pisać coś o merytorycznej stronie koncertu, ale moje wrażenia niestety przypominały te z Trail Of Dead. Były bardzo bardzo pozytywne, ale mimo wszystko dość letnie. Być może to jednak tylko zmęczenie. –Piotr Kowalczyk

BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)