SPECJALNE - Relacja

Sufjan Stevens

15 lipca 2004



Sufjan Stevens, The Silent League
1 Lipca 2004, Pier 17, Nowy Jork


Darmowy koncert Sufjana Stevensa i Silent League odbywał się dokładnie w tym samym miejscu co występ Radio 4 przed dwoma laty, a więc na molo przy East River, w dzielnicy, gdzie Makaroniarze załatwiają swoje ciemne sprawki pod przykrywką prowadzenia pizzeri i restauracji, a pobliska przetwórnia ryb odurza okolicę swoim aromatem. Pier 17 to, jak może niektórzy pamiętają, część wielkiego kompleksu handlowego, stąd zachodziły obawy, że ponownie publiczność rekrutować się będzie z odpoczywających po długich zakupach klientów mallu. Doszłoby wtedy do bardzo ciekawej konfrontacji: statystyczni uczestnicy współczesnej "cywilizacji konsumpcyjnej" nieświadomie zaliczyliby show chyba największego obecnie antykapitalistycznego barda. Ironiczny scenariusz nie ziścił się ostatecznie – Sufjan okazał się wyraźnie przerastać popularnością dance-punkowy band z okresu tuż po wydaniu Gotham!. Już na godzinę przed wejściem formacji The Silent League powierzchnię kilkudziesięciu metrów kwadratowych przed sceną zajęli znajdujący się w pozycji siedzącej głównie młodzi ludzie, mający, jak się później okazało, wytrwać w tej (nie)wygodzie do samego końca, zmuszając do tego również innych (w tym moją skromną, niepocieszoną osobę). Oczekiwanie na support umilało nam Room On Fire i osobnik (ściślej: techniczny) zasiadający za zestawem perkusyjnym, próbujący dla zabawy podążać za bitem Morettiego, niestety polegając z kretesem.

W pierwszej kolejności naszym oczom ukazał się bodajże siedmioosobowy kolektyw The Silent League, oferujący aranżacyjnie rozbudowane popowe epiki, skłaniające się ku baśniowym, wyrafinowanym formom środkowego Mercury Rev, ze wskazaniem na See You On The Other Side. Nie było to najgorsze, a przypuszczam, że studyjnie w ogóle całkiem niezgorszo wypada, ale trochę za często atmosfera zbliżała się do rozpłakanego emo-popu. Prawdziwie piękny wieczór rozpoczął się wraz ze zstąpieniem Sufjana Stevensa, wieszcza naszych czasów, bohatera stojącego na czele dzielnej brygady takich jak on idealistów, zdeterminowanych krzewić pokój i Dobrą Nowinę w sercu kapitalistycznego kraju. Zgodnie z przewidywaniami Sufjan okazał się niezwykłym człowiekiem: magnetyzującym i emanującym szlachetnością; z łatwością rozkochującym w sobie nie tylko stykających się z nim na co dzień członków kapeli (przez cały występ delikatnie zwróconych w jego stronę i spoglądających na przywódcę z serdecznym, niewymuszonym uśmiechem), ale i widzącą Stevensa po raz pierwszy publiczność, całkowicie zauroczoną *postacią* Stevensa. Boss to zbyt delikatne określenie, choć zerowa mimika, brak jakiejkolwiek gestykulacji scenicznej, zero działań pod publikę i wysilonych żartów zrobiło na mnie wrażenie właśnie b/o/s/s/o/s/t/w/a. Stevens należy do kategorii ludzi elvrumopodobnych, których miłuje się nie znając "w realu".

Spotkałem się z kontrowersyjnymi opiniami na temat atrybutów bandu: uniformów Michigan, flagi amerykańskiej. Manifestowanie przynależności geograficznej to jednak kluczowy element całej twórczości Stevensa. Tylko nieuważny słuchacz potraktuje to całe słodkie gadanie o Kanadzie, Detroit i wycieczkach do Chicago jako dowód przywiązania do idei "Ojczyzny" albo "miasta"; bardziej roztropny dostrzeże raczej formę "odnajdywania tożsamości", jakkolwiek sztampowo i szkolnie by to zabrzmiało. Wspomnienia Sufjana nieodłącznie związane są z miejscami, a eksplorowanie tych wspomnień, poruszająca wędrówka w przeszłość sprawia wrażenie osobistej terapii uzdrawiającej. Niewinnie wyszeptane zapowiedzi do piosenek "This is for my sister in Detroit" przed "Sister", opowieści o związkach Michigan z sąsiadami z północy, oddawanie hołdu Chicago, gdzie młody Stevens z przyjaciółmi uciekali, kiedy nudziło im się Michigan, odśpiewanie sobie i Kanadzie (1 lipca to, jak się okazało, Canada Day i jednocześnie urodziny Stevensa) "Happy Birthday" oraz cover "Star Spangled Banner" na zakończenie (absolut: z hymnu amerykańskiego koleś zrobił typowo swoją piosenkę, idealnie wpasowującą się w klimat Seven Swans) zarażały szlachetnym optymizmem, skłaniającym do natychmiastowego sięgnięcia w głąb własnej pamięci.

Set pięćdziesięciominutowego koncertu składał się z sześciu kawałków z trzech studyjnych albumów Sufjana i czterech prawdopodobnie koncertowych utworów. Ze zrozumiałych przyczyn pominięta została jedynie płyta Enjoy Your Rabbit, wybryk w dyskografii artysty, czyli zajmujące pełnego CDeka IDMowe impresje spod znaku łagodniutkiego Mouse On Mars. I na niej przebijają się melodyjki zalatujące Sufjanową wrażliwością, ale w gruncie rzeczy jest to rasowy elektroniczny krążek. Jeśli chodzi o materiał nie wydany, oprócz wspomnianego coveru "Star Spangled" Sufjan zaintonował cudowną pieśń "Chicago", gdzie swój najistotniejszy tego wieczoru performans odnotowały stojące po prawicy lidera dwie siostry, pełniące rolę chórków. Zmieniając gitarę na banjo, Stevens zapowiedział, zadedykowane oczywiście Kanadzie, koncertowe "Lakes Of Canada" – krótką youngową opowieść o dorastaniu wśród kanadyjskich jezior.

A Sun Came, debiut songwritera, reprezentowała prostoduszna ballada "Rake", sprowadzona w wersji live do pojedynczej partii wokalnej, ograniczona do jednego akustyka, z zaledwie skromnym dodatkiem trąbki zabrzmiała surowo, ale przez wyeksponowanie uroczej melodii nawet ładniej niż studyjnie. Podobnie krystaliczne "Sister" z Seven Swans wypadło szorstko, ale przez to ciekawie. To jedyny fragment, w którym dało się odczuć brak perkusji (ponoć drummerowi zepsuł się samochód w drodze na występ, hm). Oprócz "Happy Birthday", z nowej płyty otrzymaliśmy jeszcze drobną folkową miniaturkę "A Good Man Is Hard To Find", gdzie siostrzyczkom udało się nawet odtworzyć niebiańskie wstawki. Ze swojego opus magnum, jednej z najpiękniejszych płyt poprzedniego roku, artysta zafundował nam wspaniałe "For The Widows In Paradise" i "The Upper Peninsula", właściwie dość podobne do oryginałów z uwzględnieniem niedogodności spowodowanych występem na żywo. Po takim doświadczeniu piękna trudno nie uznać Sufjana za największego singer/songwritera naszych czasów, nawet jeśli do tej pory wydał on tylko jedno prawdziwie wielkie dzieło.

–Michał Zagroba, Lipiec 2004

BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)