SPECJALNE - Relacja

Sea And Cake

31 lipca 2003

Sea And Cake
23 Maja 2003, CDQ, Warszawa




Dobra, no więc zasiadam do relki, ale ostrzegam gamonie: koncert odbył się równo miesiąc temu i ja już prawie wszystkie szczegóły pozapominałem. Pisanie będzie o tyle śmieszne, że z tym koncertem wiąże się mnóstwo komicznych drobiazgów o statusie niemal kultowym i wątpię, żebym zdołał odtworzyć je plastycznie, żywo. Przygotujcie się raczej na luźną reminiscencję, zbiór dostępnych mi skojarzeń. Owszem, dzień po wydarzeniu mógłbym na jego podstawie sklecić filmowy scenariusz, ale w międzyczasie miałem egzaminy i w rezultacie lepiej jestem teraz obcykany z teorii pochodzenia języka mówionego, niż z warszawskiej setlisty Sea And Cake. I cholera, to już miesiąc minął. Śmignął dosłownie, błysnął przed oczami. Jeden z być może tysiąca, jakie dane mi jest przeżyć. Zatrważające. A co najgorsze, "I'm afraid that / There's no reason", jak śpiewa Prekop w "The Leaf". Więc, "I'm waiting".

Zabawne elementy towarzyszyły wizycie Sea And Cake w naszym kraju zanim jeszcze muzycy wyszli na scenę w Poznaniu dwudziestego drugiego maja. A to zapowiedzi w publicznym radiu, graniczące z komedią absurdu. A to dziwaczny przypis na plakatach i biletach: "Sea And Cake, kapela Johna McEntire z Tortoise". Cóż, nie wiem, czy Sea And Cake jest kapelą McEntire, chyba jednak nie. Ponadto, nie wiem nawet, czy John zgodziłby się na dookreślenie go jako "ten z Tortoise". Mniejsza tam. Gdy bowiem zerknęliśmy na rewersy naszych biletów, a było to na tydzień przed występem, dopiero parsknęliśmy brechtem. Bilet Michała miał numer 000001, a mój 000002. Trzy dni później przepustkę do CDQ nabył Jacek i zgadnijcie: miała numer 000003. Czyli Warszawa skumała świetnie, że oto przybywa jeden z dwudziestu, może trzydziestu najważniejszych działających na dziś dzień zespołów świata. Nie, no luz.

Po wejściu do środka rozsiedliśmy się pod jedną ze ścian i z zaciekawieniem patrzyliśmy na pięciu całkiem leciwych, acz żywo reagujących mężczyzn, na serio zajętych grą w piłkarzyki. W sali było zupełnie pusto i donośne okrzyki odbijały się niewielkim echem. Ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że były to okrzyki w języku angielskim. Zaraz, ja pierdole. To Sea And Cake. Pięciu dżentelmenów rżnęło sobie w piłkarzyki jak gdyby nigdy nic. Mieliśmy gały na wierzchu, bo dzieliła nas od Amerykanów odległość trzech krzeseł. Gwara w typowy dla siebie sposób gotów był zagadać, ale aż głupio tak przerywać kolesiom. Pomieszczenie zapełniało się stopniowo i w końcu do mikrofonu przemówił Mariusz Szypura: "Nazywamy się Silver Rocket i postaramy się nie zająć zbyt wiele czasu przed Sea And Cake". Ci ostatni wykazali się ogromną kulturą i jak na komendę zaprzestali kręcić piłkarzykami.

Około dwudziestu minut supportu upłynęło dość statycznie. Podczas, gdy redaktor Zagroba korzystając z kilkusekundowych przerw oświadczał beznamiętnie raz po raz, że oto usłyszeliśmy kolejny utwór powyżej zera, co jest biorąc pod uwagę poziom polskiej alternatywy całkiem budujące, a Kinowski był zupełnie zdegustowany dobiegającą nas chamską zżynką z MBV, ja śledziłem wydarzenia na widowni. Naprzeciw sceny grono siedzących utworzyło magiczny krąg. Znaleźli się w nim na przykład członkowie grupy Myslovitz, w skupieniu wsłuchujący się w wygenerowaną ścianę dźwięku.

Na scenkę wskoczył poszerzony kwartet. Zaczęli stroić instrumenty i nie od parady Michał zauważył: "Heroes tuning". Utworzyliśmy stojący pierwszy rząd, bo do tej pory praktycznie go nie było, tym samym zmuszając resztę publiczności do podniesienia tyłków z podłogi. Zaczęło się wielkie święto. Wyglądali trochę jak pięciu ziutków, jakby znali to z pierdla. Ale w rzeczywistości dawało o sobie znać zmęczenie. Claridge dosłownie medytował nad swoim basem. Prekop kilkakrotnie dawał znać reszcie składu, że kompletnie ogłuchł, boli go głowa, a na domiar złego wyrosły mu uszy na dupie. Krótko mówiąc, miał dość. Prewitt emanował radością życia i ciepłem, a dodatkowy keyboardzista "live" myślami urzędował chyba gdzie indziej. I tylko McEntire dysponował nadludzką wręcz energią, niczym niewyżyty psychopata popierniczał w swoje bębny, jakby chciał je rozpieprzyć w drobny mak.

Nie pamiętam dokładnie od czego zaczęli, ale jestem pewien, że we wstępie dominowała wiązanka z One Bedroom. Gdzieś na początku poszło chyba "Left Side Clouded", co prawda z lekko przestrojonym basem, ale ta linia jest zbyt piękna, żeby w ogóle narzekać. Sekcja równiutko, miarowo, a Prekop ledwo mieścił się w skali, lecz po lekkiej gimnastyce strun głosowych wpadł w odpowiednią manierę i poczuł się znacznie pewniej. Zauważyłem, że zerka na ziemię w kierunku specjalnie przygotowanego notatnika z tekstami. Heh, nieźle się to przedstawiało: gość, który napisał te słowa, obawia się, że je zapomni. Przy "Mr. F" starałem się śpiewać razem z Samem "I take my time by the river", jednocześnie podskakując do tanecznego biciku. Skrzywił się do mnie nieznacznie i był to jeden z niewielu przejawów emocjonalnej aktywności wokalisty. Ale trzeba było zobaczyć roześmianego od ucha do ucha Jędrzeja, lub kręcącego głową z niedowierzaniem Tomka, żeby uznać, że jest super ok.

Być może był "Le Baron", nie dam się pociąć. Za to dam się pociąć za kultowy (dla mnie) "Shoulder Length", z Prekopem tak intonującym słowo "summertime", że już zawsze będzie mi przypominać wiosenny skwar 2003, wyczerpujące podróże autobusami, rozżarzoną skórę na czole i tak dalej. Zabrzmiał też numer tytułowy, w którym gumowy syntezator idealnie wtopił się w ogólnie kołyszący podkład. Obsługujący te klawiszowe cuda gostek świetnie rozumiał się z zespołem, choć sam funkcjonował nieco na uboczu, sporadycznie uzupełniając gęstą fakturę sensacyjnymi interwencjami, co powodowało zwrot większości oczu publiki w lewo. Wkrótce mój ukochany "Interiors" wypełnił serca większości zapatrzonych w scenę. Ciekawostką dla mnie była możliwość obserwowania grymasu na twarzy Sama, w sensie: jak wygląda, gdy tak głaszcze mikrofon śpiewem. Cóż, wygląda, jakby mu na niczym nie zależało. Miał rację mój ojciec, gdy po konfrontacji z One Bedroom powiedział: "Hm, facet brzmi, jakby miał wszystko w nosie".

"Interiors", tak jak na płycie, płynnie przeszedł w instrumentalny jam, na żywo wydłużony do jakich siedmiu minut. Widzieć Sea And Cake na wyciągnięcie ręki improwizujących jak najęci to jest niezła radocha. Indywidualne partie Prewitta należały do łagodniejszych, ale gdzieś w połowie swoją solówkę miał Prekop. Tradycyjnie już, zgodnie z syndromem gitarzysty rytmicznego, wpierw odwrócił się tyłem, a głowę pokrył mu burak. Rozpędzał się powoli, jakby bez wiary. Z upływem sekund wracał do pierwotnej pozycji, a spod paluchów wychodziły mu coraz szybsze pasaże. Sfinalizował triumfująco, a la McLaughlin jakiś, aż opadła mi szczena. Do własnej, mierzonej swoimi standardami kategorii należał natomiast McEntire. To, co ten szaleniec wyprawiał, naprawdę trudno skomentować. To wściekła, bezbłędna maszynka do wybijania rytmu, z mocą rąbiącego drwala i precyzją cyfrowego programatora. Doznawał absolutu, a już po pół godzinie przemoczył koszulkę do suchej nitki! I pomyśleć, że perkusja to dla niego właściwie najmniej kreatywna działka, robi przecież tak wiele więcej.

Jakby oddzielną, wyodrębnioną partię setu stanowiły obszerne fragmenty z Oui. "Afternoon Speaker" wpierw wywołał we mnie uczucie spełnienia, ale później troszkę żałowałem, że nie spuentowali go "All The Photos". Trudno się mówi. Znakomicie wypadł natomiast skradający się zgrabnie "The Colony Room", i znów słyszę "paralells anyway" niemal szeptane przez Prekopa; Prewitt wtórował mu zaś wyczulonym "tu tu tu tu tu tu". Co ciekawe, rzadkie wycinki z The Biz przepadały raczej niezauważone. To znaczy, umówmy się, dla nas. Bo lwia część publiki w ogóle nic chyba nie znała. To jeszcze grzech nie jest, ale co powiecie na bezczelne, podłe wręcz zachowanie w rodzaju pykania w piłkarzyki podczas trwania koncertu? Na widoku, na wprost od śpiewającego Prekopa. Utkwił mi ten obraz, obraz pseudo-alternatywy kwitnącej. Ci ludzie są dla mnie zerem. Dali pięćdziesiąt zeta po to, by zagrać w pierdolone piłkarzyki. A w Afryce dzieci głodują. Ach nie, mieli wejściówki za darmo. Wpadli, bo ponoć git impreza!

W ostatniej fazie wytworzyło się z przodu intrygujące ustawienie. W środku redakcja Porcys, a nieco po lewo pewna sympatyczna czytelniczka Porcys z Katowic, ehm, nie jestem w stanie podać bliższych namiarów. Heh, mamy fanów all over the country. Tymczasem numery naszych biletów miały okazać się prorocze. Pragnęliśmy usłyszeć "Jacking The Ball" z debiutu, nie wspominając już o Nassau. Skandowaliśmy "Jacking The Ball, Jacking The Ball", lecz na próżno. Sea And Cake podziękowali. Ale gdy schodzili, wciąż mieliśmy nadzieję na bisy. Kiedy Prewitt defilował przed pierwszym rzędem, poprosiłem go: "Please play 'Jacking The Ball'". Zaśmiał się serdecznie i chwilę po powrocie grupy na scenę, wskutek krótkiej, rzeczowej wymiany zdań między Prewittem i Prekopem, zagrali to, jak Boga kocham. Zaświtało mi, że tę melodyjkę Archer gra konkretnie dla mnie.

Aby dobić konających, Sea And Cake postanowili zakończyć kapitalny show przecudną wersją "Parasol". To był jedyny skrawek Nassau tej nocy. Wówczas wszystko było już jasne. Spełnili nasze życzenia. Dotknęli klasyki. Przyklęknęliśmy. Tłocząc się do wyjścia mieliśmy świadomość właśnie urwanego snu. Prawdopodobnie więcej nie trafi się okazja posłuchać na żywo czegoś z tej płyty. Przez mgłę pamiętam, jak Michał tłumaczył: "Wieeesz, dla mnie Nassau to granice 9.0". Ulokowaliśmy cielska w samochodzie. Pierwsze wrażenia? Warszawa się skompromitowała z frekwencją, ale przynajmniej ludzie stali, bo podobno w Poznaniu siedzieli przy stolikach. Technicznie: zajebiście. Anegdoty: były. Bisy na życzenie Porcys: w mordę, były! K! K! K!

–Borys Dejnarowicz, Lipiec 2003

Borys Dejnarowicz    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)