SPECJALNE - Relacja

Rock Werchter Festival 1

19 września 2003



Rock Werchter Festival
26-29 Czerwca 2003
Część Pierwsza


Pamiętacie, ile frajdy potrafił sprawić w zeszłym roku Haldern Festival? Dziś aż się sobie dziwię: dwa dni, ledwie jedna scena, gwiazd z pierwszej półki bardzo niewiele. Mimo to na brak emocji nie narzekałem, błogostany wszelakiej maści nacierały od czasu do czasu. Dopiero po dotarciu do Belgii pod koniec czerwca tego roku zdałem sobie sprawę, że Rock Werchter Festival będzie przecież kilkakrotnie lepszy od Haldern: trwa cztery dni, koncerty równolegle na dwóch scenach, publiczność w sile siedemdziesięciu tysięcy ludu, no i... te zespoły! Ale po kolei.


DZIEŃ PIERWSZY

Duża scena:
Björk 21:45 – 23:00; Radiohead 23:40 – 01:25; Underworld 01:55 – 03:30

Mała scena: –


Samo zestawienie obok siebie tych dwóch wyrazów przyśpiesza rytm bicia serca: Björk – Radiohead, Radiohead – Björk. No i jeszcze słynący ze świetnych koncertów Underworld, czy to nie za dużo? Jak się później okazało: tak, za dużo, nie było mi bowiem dane obejrzeć ani jednej minuty występu duetu (a dawniej tercetu) angielskich gwiazd muzyki tanecznej.

Bramki otwierane były o 17, pierwszy koncert miał się zacząć o 21:45. O 16, kiedy to ustawiliśmy się przy wejściu, w kolejce nie było za dużo ludzi, większość z nich stanowili fanatycy Radiohead, rzadziej migał też ktoś z koszulką Björk. Było to sporym zaskoczeniem, na zajęcie miejsca w pierwszym rzędzie nie liczyłem w żadnym wypadku, a tymczasem... udało się! Wyprzedziwszy jeszcze kilka osób podczas kilkusetmetrowego sprintu od drugiej bramki do sceny, chwyciłem się barierki jako ósma osoba od środka, w prawym sektorze. Co ciekawe, sektor lewy był ciągle pusty; jak widać wszyscy wiedzieli, którą to stroną sceny dowodzi słynący z efektownego wyrażania emocji Jonny Greenwood, heh.

Wbrew obawom te niecałe pięć godzin bezczynnego oczekiwania dało się przetrwać. Myśl o tym, kto tu będzie zaraz stał, ledwie kilka metrów od ciebie, skutecznie poiła energią. No i wreszcie wybiła 21:45, nieznośne napięcie przerodziło się błogą ekscytację – Björk! Wyszła jako ostatnia, przed nią kilku (ośmio?) osobowy zespół: skrzypaczki, harfistka, trzech speców od elektroniki. Zaczęła wybornie, od "Hunter", openera z genialnego Homogenic. Ubrana w śnieżnobiały kostium, przyozdobiona w oplecione za uszami fioletowe pióra Björk zdmuchiwała nam włosy z głów swoim potężnym, chyba bezgranicznie elastycznym głosem. Z początku nastrój rujnowali rozkrzyczani fani i wyciągani co chwila przez ochroniarzy zwolennicy używek (najbardziej popularna była oczywiście niedawno zalegalizowana w Belgii trawa), którzy straciwszy umiar mieli problemy z utrzymaniem przytomności. Na szczęście wyznawcy panny Gudmundsdóttir ochrypli dosyć szybko, liczba zasłabnięć spowodowanych tym czy tamtym gównem również spadła, pozwalając rozkoszować się w pełni atomowym wokalem wyśpiewującym a to "Pagan Poetry", a to "Jógę". Niektórym utworom towarzyszyły specjalne efekty – zsynchronizowane z muzyką płomienie czy też paranoiczne animacje. Największa wizualną atrakcją była jednak sama Björk – uroczo podrygująca do rytmu, chwilami oddająca się szaleńczym tańcom, entuzjastycznym okrzykom. Wydawało się, iż zasoby jej sił są wieczne, co chwilę bowiem biegała między jednym krańcem sceny a drugim, wywołując tym wśród publiczności ogłuszającą euforię.

Niestety dał się odczuć brak mroku, zbyt wolno znikająca jasność była największym przeciwnikiem muzyki i dostarczanych przez nią doznań. Wprawdzie podczas ostatnich minut występu było już niemal ciemno, jednak wcześniej nadmiar światła drażnił nawet samą artystkę, która wspomniała: "Isn't it nicer when it gets darker?". Pomijając to koncert wad właściwie nie miał, może poza krótkim czasem trwania. Mowa o ledwie siedemdziesięciu pięciu minutach, w które to Björk zdołała zmieścić szesnaście piosenek, w tym trzy nowe. Na setlistę narzekać raczej nie można, składały się na nią niemal wszystkie przeboje solowych płyt wokalistki, mój ideał w postaci zaprezentowania całego Homogenic traktowałem z kolei z góry jako rodzaj sennej utopii. Zresztą obecność czterech utworów pochodzących z opus magnum wokalistki to i tak niezły wynik, zwłaszcza, iż sprytnie zostały one rozparcelowane – zapierające dech w piersiach "Bachelorette" oraz "Pluto" kończyły podstawową część koncertu, pozostawiając publiczność w stanie dezorientacji ("zaraz, zaraz, co tu się właśnie wydarzyło?"). Jeszcze tylko "Human Behaviour" (był to jedyny przedstawiciel Debut wieczoru, trochę szkoda) na bis i można iść wstrząśniętym do domu. Nie zaraz, przecież to festiwal, jeszcze Radiohead!

No właśnie. Przyznam, że bardzo się denerwowałem przed ich koncertem. Czułem się jak na najważniejszym w życiu egzaminie, słowo daję. I to przez kilka godzin. Najpierw stres przed wejściem: jakie miejsce zajmę? A jeśli "moja" bramka się zatnie i wpuszczą z wszystkich innych wcześniej? Potem już przy barierkach: a jak zemdleję? Kiedy zaczną, nie będę spał od trzydziestu czterech godzin, różnie może być... No i w końcu tuż przed ich wyjściem: o kurna, tam jest gitara, na której Jonny zagrał w studiu solówki "Paranoid Android"! A tam elektroniczne pudło od "Idioteque", o ja pierdolę! Zanim popadłem w paranoję z głośników popłynęły dźwięki "Where Bluebirds Fly", b-side'u z singla "There There", który stanowi na tegorocznym tournee intro do każdego występu Radiogłowych.

Pomachali ładnie i grają "There There". Jonny i Ed na bębnach, ten pierwszy w pewnym momencie odsuwa się, by nacisnąć odpowiedni pedał gitary i zacząć czarować, wszyscy wiemy którym momentem utworu. Niestety ogarnął mnie szok, więc nim się obejrzałem, dobiegło "Are you such a dreamer? / To put the world to rise". I znów zapamiętałem tylko swego rodzaju skrzekliwy wokal Yorke'a przy "You have not been / Paying attention / Paying attention / Paying attention". Grupa była w świetnym nastroju, co – zwłaszcza na festiwalach – nie jest regułą; na Rock Am Ring 2001 Thom zadedykował jeden z utworów ("The Bends") "wszystkim idiotom na widowni". Tym razem uśmiech go nie opuszczał, po części na pewno za sprawą gorącego przyjęcia przez głównie belgijsko-holenderską publiczność. Podczas kilku pierwszych utworów ekstaza pierwszych sektorów graniczyła z obłędem, co z jednej strony zagłuszało nieco muzykę, z drugiej jednak skutecznie przekazało zespołowi ogólnie panującą myśl: "jesteście po prostu zajebiści!!!".

"Morning Bell": "A to jest o rozwodach, czyli czymś, co przydarza się gdy stajesz się starszy", przedstawił utwór Thom. Ed z kolei namawiał publiczność do wyklaskiwania rytmu w stylu flamenco (zwyczaj ten zapoczątkowany został podczas zeszłorocznego tournee zespołu w Hiszpanii i Portugalii). Yorke ponoć żałuje, iż efekt ten nie znalazł się w wersji studyjnej piosenki. Czwarte było "Lucky". O'Brien (co mu się raczej nie zdarza) w grymasie zadowolenia podśpiewywał sobie pod nosem, Colin oczywiście też (ale to akurat żadna nowość; jak twierdzi jego młodszy brat, Greenwood nagrywając bas na Hail To The Thief wył jak szaleniec). Yorke swoimi rozdzierającymi na pół krzykami (których w takiej dawce nie ma w wersji studyjnej utworu) przygrzewał sto razy silniej niż płomienie Björk, słowo daję. Ok, co następne?

"Talk Show Host"! Jest to jedyny b-side często grywany przez zespół, jednak nie mają zwyczaju prezentować go co występ, na Hurricane przecież był (tak, sporządziłem przed wyjazdem statystyki, jakie są szanse na jaki kawałek). Jednak zagrali, a obok "Exit Music" to przecież mój ulubiony koncertowy kawałek Radiohead (takowe znałem wcześniej z rozsianych po sieci bootlegów)! W wersji studyjnej kończy się wyciszeniem, na żywo z kolei minutowym gitarowym bajzlem i szarpnięciami wokalnymi Yorke'a, słowem pełna paranoja. Genialne.

Ze skomplikowanych rachunków wynikało, iż mam duże szanse ujrzeć i usłyszeć "Kid A", które po trzech latach przerwy znów (i to dosyć często) gości na setlistach koncertów Radiohead. Tym razem miałem rację, Thom chwilę po ostatnich dźwiękach poprzedniego utworu wyjmuje mikrofon ze statywu i przyciskając od czasu do czasu klawisz mini-keyboardu zaczyna radosny taniec do energetycznych dźwięków. Przechadzając się po scenie woła "We've got heads on sticks!". W tym roku końcówka utworu rozwiązana jest inaczej niż podczas Kid A Tent Tour. Nie ma harmonijki ustnej ani gitar, zastępują je: (delikatnie rzecz ujmując) wzmożona aktywność bębnów i powtarzane raz z zaciętością, raz łagodnie, apele Yorke'a ("C'mon kids! C'mon kids! C'mon kids!"). Podczas nich właśnie nieustannie roześmiany frontman Radiohead przysiadł sobie po turecku na brzegu sceny, przez co wyglądał jak dobry wujek opowiadający zebranym dookoła dzieciom bajki. Laski piszczały z zachwytu niemiłosiernie, ja zresztą też.

"The National Anthem" znacie z I Might Be Wrong – Live Recordings. No a ja znam odtąd na żywo i do krążka raczej długo nie powrócę, pomimo iż wersja z Werchter zawierała feler, bowiem Yorke'owi zepsuła się gitara, wymieniał ją akurat w miejscu, gdzie powinna się znaleźć ta jedyna w swoim rodzaju wokaliza, do której jednak nie doszło. Właściwie samo brzmienie basu wystawiło temu wykonaniu klasyka z Kid A sto punktów. Na tyle właśnie możliwych.

"The Gloaming". Z dwóch najbardziej Warpowych fragmentów Hail To The Thief wolałem usłyszeć wspaniałe "Backdrifts" (również od czasu do czasu grywane na żywo). I "Zmierzch" okazał się jednak być potężnym, za sprawą mocy wiadomego dźwięku, dokonywanych w czasie rzeczywistym przekształceń wokalu oraz zaskakującej wstawki rytmicznej Phila i Colina. Jak oni na to do cholery wpadli? I jeszcze te epileptycznie migające światła – rzeczywiście zacząłem się bać.

W końcu nadszedł czas na mój ulubiony fragment nowego albumu Radiohead, "Where I End And You Begin". Genialny bas, z niedoścignionym zaangażowaniem zaśpiewany przez Thoma tekst (tak jak na krążku totalnie wystrzeliły w kosmos linijki "X will mark the place / Like the parting of the waves / Like a house falling into the sea / Into the sea"). Właściwie każdy element tej piosenki zasługuje na oddzielne zdanie: i energiczne bębny, i schizofreniczna gitara Yorke'a po "You left me alone". A te wzruszające klawisze Jonny'ego? Nie wiedziałem, czy tańczyć do perkusji, czy kręcić głową do basu, czy załamywać z Yorke'iem ręce, czy może popłakać się z młodszym Greenwoodem. Skończyło się na tym, że zniewolony i wryty starałem się chwytać chwile garściami.

Nie mogło zabraknąć drugiego singla promującego Hail To The Thief , niedocenianego (!) raczej przez fanów "Go To Sleep". Część z nich na pewno przekonałoby wykonanie, którego byłem świadkiem w Werchter. Charakteryzować jakości wokalu już chyba nie muszę, warto z kolei zająć się gitarową rzeźnią Greenwooda. Jeżdżąc po całym gryfie wydobywał z wiosła dźwięki raczej komputerowe niż rockandrollowe: trzepotania, szumy, pęknięcia, co tylko można sobie wyobrazić. Niezwykle zagęszczone ruchy Jonny'ego (wydawało się, że emocje zaraz go rozsadzą i tyle po autorze "The Tourist" będzie) wystarczyły, by nie odrywać od niego wzroku przez cały utwór.

"Green plastic watering can / For her fake plastic rubber plant", rozbrzmiało nagle. Nie chciałem się babrać w próby opisania "Fake Plastic Trees", dlatego skomentuję tylko jeden z faktów. Kiedy Thom podwyższył jeszcze swój głos przy końcu "Who just crumbles and burns" (na albumie obniża) wydłużając ostatnią sylabę, naprawdę nie wiedziałem, gdzie jestem. Co ciekawe, zdążyłem się do tego uczucia przyzwyczaić. Nic dziwnego: który to już raz podczas tego koncertu miałem okazję czegoś podobnego doznać?

Mało było czasu na otrzęsienie się i powrót do normalniejszego funkcjonowania. Szybko bowiem nastąpił zwrot charakteru emocji przy "Just". Jak twierdzi Yorke, bardzo trudno mu podczas występów śpiewać raz radośnie, raz smutno, te kilka sekund przerwy między utworami to często za mało. Ponieważ akurat tego dnia był "cheering & waving", podłączenie się do groove'u kolejnego starego przeboju przyszło mu na szczęście chyba bez problemów. Wesoło szarżując wokalem (co niejednokrotnie kończyło się nie wyrabianiem co ciaśniejszych zakrętasów) Thom pobudzał do wspólnego śpiewania, dzięki czemu refren rozbrzmiewał w sile tysięcy gardeł: "You do it to yourself / You do / That's what really hurts / Is that you do it to yourself / Just you / You and no one else". Jonny kolejny raz nie żałował nam decybeli w uszy, zachowując jednocześnie godną podziwu dbałość o technikę.

Kolejne utwory to unosiły, to wzruszały, ciągle najbardziej za sprawą fenomenalnego głosu Yorke'a i sztuczek młodszego Greenwooda, choć tak naprawdę to spójność pozostałych elementów decydowała o chyba niedościgłym dla innych zespołów poziomie koncertu. No i same kompozycje, kto inny ma w repertuarze klasyki takie jak choćby "Karma Police", "Idioteque" czy też "Pyramid Song"? Pod rzeczownik "klasyk" mógłbym przecież podpiąć niemal każdy fragment ich setlisty! Poczekajmy na jeszcze ze dwie płyty i wyraz "niemal" z poprzedniego zdania będzie zbędny.

Gdzieś ominąłem piękne "Sail To The Moon" (tym razem o swoich zdolnościach wokalnych przypomniał O'Brien, świetnie realizujący chórki), w każdym razie w końcu dotarliśmy do ostatnich czterech utworów regularnego setu. Często te cztery kawałki pozostają (a właściwie pozostawały, obecnie zespół wprowadził zmiany) takie same: "I Might Be Wrong", "Paranoid Android", "Idioteque", "Everything In Its Right Place". Um, who am I?

Ciągle pod wrażeniem choćby precyzyjnych jak albumy Jelinka solówek drugiego utworu Ok Computer czy też tańca Thoma podczas "Idioteque", zdałem sobie sprawę, że zespół właśnie macha na pożegnanie i schodzi ze sceny. "Jasne, jasne, odpoczęło by się, co? Nie ma tak, wracać na scenę i miażdżyć nas dalej! Exit music! Exit music"! Przyszli oczywiście, nieco zawstydzeni faktem, że widownia robi więcej hałasu, niż oni zdołali podczas "2+2=5". Nie przekroczyliśmy granicy bólu, choć i takie rzeczy zdarzają się na występach Radiogłowych (podczas zeszłorocznego tournee, gdzie grano w raczej mniejszych, bardziej intymnych salach, członkowie zespołu wychodząc na bisy niejednokrotnie musieli zatykać sobie uszy).

Na "Let Down" nie miałem co liczyć, dlatego podczas bisów postanowiłem wołać o "Exit Music" i "Talk Show Host". Skoro to drugie zagrali, pozostało piszczeć o to pierwsze. Wprawdzie zespół ustala całą setlistę, łącznie z bisami, przed koncertem ("w porze lunchu"), ale czasem zdarza się uleganie publiczności błagającej o niezaplanowane na dany wieczór utwory. Czy było to przewidziane, czy nie, Thom wziął akustyka i zaczął z zamkniętymi jak zwykle oczami śpiewać: "Wake from your sleep / The drying off your tears". Kluczowy wybuch emocji pod koniec wziął na jeden oddech, a nie jak na albumie na dwa. Gitara Greenwooda z kolei wydawała się zrzucać mżawkę drobnych kropelek, nie pytajcie o efekt tej zagrywki. Ten utwór zabrzmiał lepiej niż na Ok Computer, wierzcie lub nie.

Do całkowitego spełnienia marzeń brakowało mi dwóch utworów: "Street Spirit" i "Karma Police". Oba nie są już grane na każdym koncercie zespołu, po "Talk Show Host" i "Exit Music" uznałem, że to by było chyba za dużo. Jednak nie! Po "Sit Down. Stand Up" (pierwszy słabszy fragment występu, nie to, co na płycie) i "Pyramid Song" (Thom pomylił słowa, ale dowiedziałem się o tym po koncercie, bo podczas jego trwania mało kto był w stanie zwrócić na to uwagę) zespół drugi raz zszedł ze sceny, na szczęście nie po raz ostatni. Pomimo ograniczenia do dziewięćdziesięciu pięciu minut (Metallica miała dwa dni później dwie godziny!) występ nie zakończył się. Wśród znów niecodziennego poziomu hałasu Radiohead dobyli instrumentów ponownie.

"This one is ca-a-a-l-led..." – Thom nie musiał dokańczać, Jonny przy pianinie a Yorke z akustykiem oznaczają tylko jedno. "Karma Police"! Wokalista Radiogłowych mówił kiedyś o występie na jednym z festiwali, gdzie obecność dziesiątek tysięcy widzów spowodowała u niego doznanie "fenomenalnego uczucia zdecydowanie obcego człowiekowi, czegoś, co nie było ludzkie, czegoś zupełnie, zupełnie innego". Nawet jeśli zespół na Werchter nie zaznał za sprawą około siedemdziesięciu tysięcy ludzi kontaktu z obcą materią, większość z liczącej dwa małe miasta publiczności dzięki piątce z Oxfordu dzisiaj już wie z autopsji, co było przedmiotem tych słów. Podczas "Karma Police" wszyscy połączyli się, jakkolwiek kiczowato to zabrzmi, w jeden naród, hucznie odśpiewujący swój hymn.

Thom po kilkudziesięciu sekundach opętanych ryków wyszedł jeszcze raz i podsumował a capella cały koncert najlepiej, jak to tylko możliwe: "Phew for a minute there / I lost myself / I lost myself / Phew for a minute there / I lost myself / I lost myself". Jak myślicie, czy mogłem po tym wszystkim zostać jeszcze na Underworld?

Czas między otwarciem bramki a pierwszym koncertem wieczoru umiliła mi pogawędka z pewną Argentynką, która fanką Radiohead określa się od roku 1993. Od tamtego czasu marzyła by być na ich koncercie, po trzech latach oszczędzania (!) jej sen mógł się wreszcie spełnić i to... siedmiokrotnie! Podczas tournee promującego Ok Computer przez tyleż występów jeździła za grupą od miasta do miasta, od kraju do kraju. Około trzydziestoletnia Gabriela nie wyglądała na najzamożniejszą, pewnie dlatego drugi raz na przylgnięcie do Radiogłowych skończyła zbierać w tym roku. Z niemal drżącym z zazdrości głosem spytałem: "To ile razy zobaczysz ich w tym roku?". "Hmm, osiem, na tyle mam biletów. Może jeszcze uda się wydać mniej i podciągnąć tę liczbę? Zobaczymy". Kiedy wyraziłem swoje zdanie o fakcie oglądania Yorke'a po raz piętnasty śpiewającego "Paranoid Android", miła Argentynka uśmiała się tylko. "W 1997 poznałam grupę ludzi bogatszych ode mnie, którzy byli na ponad czterdziestu koncertach Radiohead, po prostu od kilku lat towarzyszą zespołowi podczas każdej trasy". "Ile ta grupa liczy osób?". "Kilkadziesiąt".

I wiecie co, po chwili zastanowienia wiem, że na żadnym z tych występów ani jeden z tych fanatyków nie nudził się choćby chwilę. Zresztą, by tak właśnie było, nie musieliby oni nawet uważać się za fanów, mogliby nie znać ani jednej piosenki Yorke'a i spółki. "Panie, czy dopiero po siedmiu koncertach Radiohead czuje się przesyt występami na żywo tego zespołu?". "Nie synu, ani po siedmiu, ani po siedemdziesięciu siedmiu występach nie zaznasz pełnego nimi upojenia, to nie z tych bynajmniej kapelka". Amen.

–Jędrzej Michalak, Wrzesień 2003

BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)