SPECJALNE - Relacja
Relacja: San Miguel Primavera Sound 2011
27 czerwca 2011
Relacja: San Miguel Primavera Sound 2011
26-28 maja 2011, Barcelona
WSTĘP
AG: Prawdopodobnie ze względu na relatywnie silną polską reprezentację na Primaverze (co prawda z trzech zespołów udało mi się zobaczyć tylko Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać) Porcysowi przyznano w tym roku wejściówkę prasową. Wejściówka z wymiernych korzyści dawała głównie możliwość zakupu alkoholu w osobnym barze i za gotówkę, podczas gdy tłuszcza...
MH: A ja z ramienia Porcys byłem nieakredytowanym szpiegiem w tłuszczy...
AG: ...musiała posługiwać się do tego celu barami dla tłuszczy i płacić kartami na impulsy, czy też innymi żetonami. Jak przeczytałam we wręczonej mi ulotce z wykapslokowanym "PRO" na wierzchu, w strefie dla prasy wydawano ponoć ręczniki pragnącym zaznać kąpieli, o czym niestety nie udało mi się przekonać na własnej skórze - natomiast na własne oczy widziałam, jak szpaler leżaków rozmieszczonych wzdłuż morza okupowany był do późnych godzin nocnych przez znudzoną starszyznę drzemiącą lub czytającą książki na elektronicznych czytnikach, i generalnie odstawiającą Krynicę Zdrój.
MH: W tym momencie chcę się podzielić pewną ciekawostką i uwagą praktyczną w jednym. Nazbyt przyzwyczajeni do polskich festiwali mogą nie mieć świadomości, że na takiej Primaverze wstępu nie gwarantuje jedynie tzw. wristband. Do tego, w celu zalogowania na teren festiwalowy należy okazać kartę, którą otrzymujemy wraz z opaską. Wbrew mylnemu rozumieniu niektórych nie ma ona jedynie walorów karty płatniczej (bo możemy sobie ją doładować, by płacić za kanapki o nazwie "Pulp", "Mogwai" czy "Jon Spencer ‘Burger’ Explosion") tudzież pamiątkowo-sentymentalnych. Jeśli jej zapomnimy w hotelu, lub nieszczęśliwie pozbędziemy się jej – nie pobawimy się.
AG: Głównym trendem festiwalu, w porównaniu do zeszłego roku, był gest stylistyczny "dupery na scenie" (o tym później), z koszulek natomiast nieodmiennie HEALTH, zaskakująco dużo Sea And Cake, oraz DFA, które zdaje się powoli wypierać t-shirty Run DMC w kategorii "efektowny design/duchy przeszłości".
MH: No to lecimy!
CZWARTEK
Of Montreal (San Miguel)
AG: Z Of Montreal uświadczyłam jedną piosenkę, ("Bunny Ain't No Kind of Rider") oraz rzut oka na telebim - pod scenę nie dało się już dopchać - na którym mignęli mi ludzie z głowami świni, kapitan Ameryka, Kevin Barnes stylizowany na porcelanowego pastucha (?), i wszystkie te rzeczy, których mogłam się spodziewać.
Ducktails (Jagermeister/Vice)
AG: Nie widziałam żadnych nagrań z występów, więc nie wiedziałam, czego konretnie, i czego dobrego spodziewać się po koncercie projektu, który w założeniu jest kompletnie anty-koncertowy.
MH: Ja z kolei upatrywałem w domniemanej kameralności tego gigu beztroskiego wprowadzenia w festiwalowy zapieprz. Okazało się, że - inaczej niż sobie to zakładałem - scena nie została wkomponowana w obrazek przypominający okładkę najnowszego wydawnictwa projektu, choć fale morskie gdzieś tam pobrzmiewały tuż za betonowym murkiem. Niemniej występ miał w sobie pokłady swoiście wakacyjnego feelingu...
AG: Tak, bowiem Matt Mondanile, urok sam w sobie, dobrał sobie doborowych chłopców, takich pięknych i skromnych, a kawałki na żywo miały w sobie tyle solidnego popu, że można by nim obdzielić pół podupadającej psychiki Ariela. Żałuje, że tak szybko musiałam zmyć się na Big Boia, ale kto by się nie zmył.
Big Boi (Ray Ban)
AG: Kiedy po mocnym, basowym wejściu Andre z przydupasem zapytali publiczność, jaki kawałek chcielibyśmy usłyszeć następny, a z tłumu odezwało się chóralne "Shutterbug", panowie potwierdzili, że chyba wiedzą, co chcemy usłyszeć - po chwili rozległo się "Ms. Jackson". Fakt, że Big Boi grał standardy Outkastu był chyba najmilszym zaskoczeniem festiwalu (trochę sytuacja Buy One Get One Free), i o ile duch w tłumie w pewnym momencie zaczął przysiadać, to co i rusz ożywał na nowo, bo i "So Fresh So Clean" i "B.OB" i nawet nieszczęsne "Shutterbug". Był to też pierwszy z szeregu koncertów, wprowadzających trend "duper na scenie" - dupery Big Boia były wyłowione z tłumu i wyraźnie nieletnie, ale wizualnie dawały rady, baunsując wespół z raperami i sprawiając, że wers "The coolest motherfuckers on the planet" brzmiał bardziej wiarygodnie niż kiedykolwiek wcześniej.
Grinderman (San Miguel)
MH: Jakkolwiek dalej niż bliżej mi do zakonu Grindermana, to o tym koncercie nie umiem nie pisać w superlatywach. Kipiący jakimś specyficznym połączeniem nobliwości i szaleństwa Nick Cave mógłby nie schodzić ze sceny - choć zrobił to kilka razy by poczuć uścisk dłoni i poklepywanie po pleckach stłoczonej w pierwszych rzędach publiczności. I fantastyczne jest to, że taki ktoś jak ja, podchodzący z rezerwą i niepewnością, został zaangażowany na tyle, iż zapomniał o planowanej dezercji na dwadzieścia minut przed końcem. Spora też w tym zasługa nienagannego nagłośnienia wszystkich instrumentów i mikrofonów – przynajmniej w miejscu w którym stałem. Zespół zaprezentował po sześć kawałków z obu płyt.
Glenn Branca Ensemble (ATP)
AG: Na poczciwego Glenna udaliśmy się w zasadzie towarzysząco (zając miejsca na następne w kolejności Caribou) i sprawił nam on wiele uciech. Ziomek, który stał w tłumie pod sceną opisał to doświadczenie jako "rozpizd na sześcset gitar i kontrabas", my natomiast jakoś nie daliśmy się porwać temu całemu rokendrolowemu szaleństwu i siedzieliśmy szydząc: "Zawsze chciałem być dyrygentem, NIE! zawsze chciałem grać w zespole rockowym!".
Caribou (ATP)
MH: Dzień wcześniej Caribou robiło wiksę w urokliwym Poble Espanyol. Zawirowania z moim katalońskim dachem nad głową (nie rozwinę tematu - co to kogo obchodzi), a następnie załamująca kolejka rzędu czterech długości kolejek do lodów na Starowiślnej w Krakowie uniemożliwiła mi powtórne wejście na teren koncertu. Szczęście, że w odwodzie był niniejszy drugi gig, ale szkopuł taki, że pokrywał się czasowo z występem Suicide (Ray Ban). No i poszedłem na Suicide. Uciekłem po ''Ghost Rider" – nie było się co oszukiwać. Wypoziomowanie instrumentów zwiastowało oczywisty rozczar przy oczywistej kolejności utworów oczywiście świetnej studyjnie płyty (bo to było Suicide Performing First LP). Przybiegłem na Caribou, a ukształtowanie terenu pozwoliło mi potańczyć sobie na wzniesieniu z lewej strony, zahaczając wymachującymi łapami o listowie ocieplające ten zakątek festiwalu.
AG: Nie wiem na ile to mój pech, a na ile rzeczywiście zaszła jakaś istotna zmiana organizacyjna pomiędzy zeszło- a tegorocznym festiwalem, ale odniosłam wrażenie, że w tym roku ochrona na bramkach znacznie dokładniej przeszukiwała torby i plecaki - przechwycone sześciopaki Estrelli piętrzące się przy wejściu wystarczyłyby umiarkowanie mocno pijącej osobie na 500 dni melanżu. Co odniosło skutek: zużycie przemycanego alko na terenie festiwalu wyraźnie spadło. Równie wyraźnie wzrosło też zużycie narkotyków, co dotarło do mnie po raz pierwszy właśnie na koncercie Caribou - tłum przyszedł tam skokszony i z czystym zamiarem wiksy. I oczekiwana wiksa rzeczywiście się odbyła (kto by podejrzewał jeszcze rok temu, że tak będą wyglądać koncerty Caribou), bo Snaith z drużyną cisnął przede wszystkim numery ze Swim. Socjologicznie, highlightem koncertu było dla mnie niespodziewane przejście do "After Hours" - trzej podrygujący przede mną mężczyzn w przylegających białych koszulkach, którym do pełni wizerunku brakowało tylko fluorescencyjnych pałeczek w dłoniach, nagle zaczęli podrygiwać jakoś tak niemrawo, nie do rytmu, spoglądać po sobie z wyrazem twarzy zdradzającym niepokój i *ni chuja* nie rozumiejąc, o co chodzi.
Salem (ATP)
AG: Na Salem zostałam trochę z lenistwa, a trochę z przekory ("czym nas teraz zaskoczycie, czym nie zaskoczy nas Wayne Coyne na scenie głównej?"). Jak się później okazało, Wayne Coyne nie zaskoczył absolutnie niczym, i nawet sekwencja kawałków była ta sama co na Offie, Salem natomiast, cóż, Salem. Sam koncert opóźnił się jakieś dwadzieścia minut, wydawało się, że bliscy jesteśmy momentu, w którym rzednąca publiczność zacznie rzucać kamienie i patyczki w kierunki uwijającego się na scenie pana technicznego we frajerskich dżinsowych szortach. Kiedy wreszcie koncert się zaczął, przez pierwsze dwadzieścia minut nie wiedzieliśmy czy wstać i wyjść, czy napawać dziejącym się na naszych oczach objazdowym cyrkiem. Trzy i półmetrowy Jack pojawił się na scenie w stylizacji najmocniej przypominającej mi potwory z "Kosmicznego Meczu", Heather okazała się być nieco przytłoczona faktem swojej zaawansowanej ciąży, na oko ósmy miesiąc. Z pozostałej dwójki basista trzymał się na uboczu zapętlony w swoją koszulę z wampirycznym żabotem, a typ przy komputerach albo był technicznym, albo po prostu wyglądał na technicznego. Ogólnie "cóż to za banda cudaków". O ile pod koniec koncertu sytuacja się poprawiła, to kilka pierwszych numerów zabrzmiało bardzo boleśnie i do tego stopnia niezręcznie, że w akcie współczucia odwracałam wzrok od sceny. Rapy Jacka podbite mniej więcej dwa razy głośniej od podkładu - żartem wieczoru była sugestia, że grają ciszej "ze względu na dziecko" - brzmiały jak ja, kiedy zmywając mamroczę Tylerowi Kreatorowi do taktu. Kiedy przyszła kolej na Heather, sytuacja się odwróciła, i to jej wokale ledwo było słychać zza dronowej ściany litego łojenia (co obaliło hipotezę o prenatalnej litości Salem - typy są w zmowie z szatanem i ewidentnie nie mają sumień).
Nie wiedzieć czemu jednak, ani przez chwilę nie żałowałam, że zostałam na koncercie, przedkładając go nad Flaming Lips. Jestem przekonana, że widok Salem na scenie nauczył mnie czegoś nowego o świecie, chociaż czego dokładnie, nie wiem, ani nawet nie próbuję zgadywać.
MH: No ja się urwałem z tej lekcji, acz nie powiem, było całkiem bekowo. Są takie wydarzenia sceniczne, które pomimo ciążenia (no offence, Heather ) w kierunku zera absolutnego, frapują swoją niecodziennością. Ale to jest festiwal, za dużo się dzieje i warto poszwędać się gdzie indziej i wcale nie w poszukiwaniu bezpańskich balonów w okolicach San Miguel.
Baths (Pitchfork)
MH: Chciałem się zaledwie pouśmiechać do przyjemnych "Aminals". A tutaj wpadam i widzę, że Will Wiesenfeld w sportowych retro-spodenkach uwija się przy guzikach, suwakach i pokrętłach niczym sam Steven Ellison. Zupełnie z zaskoczenia jego występ przyjął wymiar fety endorfin i zwariowanego tańca do elegancko, na spontanie gęsto ciętego glith-hopu. Spokojnie stawiam sceniczną inkarnacje Baths obok Hudsona Mohawke, Nosaj Thing czy Dorian Concept. Napięcie trochę siadło na parę minut, gdy kolega wziął się za odśpiewanie bardziej piosenkowych form, ale na koniec znów przeniósł uwagę na konsoletę. Napytał nam tylu szaleństw, że musiał zabisować. A gdy bisował, omijał mnie gig El Guincho, czego nie byłem świadomy. Dlaczego?
El Guincho (Llevant)
AG: A dlatego, że doszło do bliżej niewyjaśnionego zawirowania w rozkładzie koncertów. Ja dotarłam dopiero na drugą połowę El Guincho, trafiając w sam raz na moment, kiedy tancerki w krótkich szortach, majtkach zabiodrówkach i całej reszcie dziwnych garmentów z American Apparell zaczęły się okładać poduszkami, (kolejna odsłona duper na scenie) rozbryzgując pierze po całej dzielnicy. Mój kompan, którego poinformowałam przed koncertem, że El Guincho to taki "śródziemnomorski Panda", posługując sie znaną metaforą HRO, spoglądał w stronę sceny wyczekująco i w moją stronę drwiąco, a ja czułam jak minuta po minucie moja wiarygodność spada coraz niżej, w nieznane wcześniej otchłanie, bo to co odbywało się na naszych oczach było karnawałem w Rio bardziej niż sam karnawał w Rio, a Panda to przecież smuty.
Girl Talk (Llevant)
AG: Nie wiem, czy kiedykolwiek wcześniej widziałam tylu technicznych na scenie - w tym przypadku zostali zwerbowani do uprzątnięcia pobojowiska po El Guincho i uganiali się z miotłami zamiatając pierze z zapałem godnym lepszej sprawy, bo komu ono przeszkadzało, na pewno nie Gillisowi. Koncert był dokładnie taki, jak się spodziewałam - jedyne co przerosło moje oczekiwania, to moment, w którym dostałam w twarz spadającym na mnie z wysokości crowd surferem. Dupery na scenie ledwo się mieściły...
MH: Jedna nawet od czasu do czasu pokazywała piersi...
Ola: ...co miłe byli wśród nich także chłopcy - razem z konfetti, pierzem, serpentynami i balonami sprawiało to z daleka wrażenie zwyrodniałej Ulicy Sezamkowej. Dobrze tak czasem poczuć się znów młodym.
MH: Dodam, że ichnie serpentyny, to śnieżnobiałe rolki papieru toaletowego w innowacyjny sposób rozwijane jakimś stuningowanym elektrycznym narzędziem, przypominającym trochę podkaszarkę do trawy... nie wiem... w każdym razie mash-upy w dłuższych sekwencjach pokrywały się z materiałem albumowym, co nie znaczy, że udział Gillisa zakończył się na wciśnięciu play. Choć przy takiej zabawie i o tej porze (5:00 am) - czy ktoś by na to zwrócił uwagę?
PIĄTEK
Sufjan Stevens (Auditorium)
AG: Jeżeli Flaming Lips = Pink Floyd, to Sufjan Stevens = Ziggy Stardust. Natomiast, jeżeli Flaming Lips = trochę Beyonce, to Sufjan Stevens = trochę Timberlake.
Nie wiem, czy był to najlepszy koncert festiwalu - z pewnością był to najbardziej spektakularny spektakl EVAH, od otwierającego "Seven Swans" do zamykającego "Chicago", poprzez wszystkie dziwne, przedziwne rzeczy, którymi Sufjan zajmował się przez ostatni rok, kiedy nikt już nie patrzył, bo i ileż było można. Na scenie dział się okultyzm, przygody pilota Pirxa, Pseudo-Dionizy Aeropagita, były skrzydła, było konfetti, były lasery (i tak, och tak - były również dupery). Gdybym miała podsumować jednym zdaniem, oddałabym głos swojej randce, która w pewnym momencie rozczulona wyrzuciła z siebie "Sufjan... ty skrzydlaty... pedale", z łzą na rzęsie i tonem mówiącym "Kocham cię - załóżmy razem schronisko dla zwierzątek".
Łukasz Konatowicz powtarzał zawsze, że gdyby po Illinoise Stevens nagrał Hawaii zostałby największym bossem we wrzechświecie. Jeżeli rozbić tą hipotezę na cząstki, to wygląda na to, że chociaż przesłanki nie zaszły, Sufjanowi i tak się udało, bo po (1) Sufjan jest bossem, a po (2) jest (na obecnym etapie kariery) we wszechświecie (on i jego ciało astralne) bardziej niż Carl Sagan. Voila.
James Blake (Pitchfork)
AG: Na Blake'u, mój mózg przytłumiony mózgiem Sufjana, jeszcze nie bardzo rejestrowałam - co udało mi się zapamiętać, to uwaga, że muzyka operująca długimi interwałami ciszy średnio się sprawdza w warunkach festiwalowych. Zwłaszcza gdy jest jasno, a scena sąsiaduje ze sceną głównego sponsora festiwalu i niezamierzony crossfading psuje wszystkim dzieciom zabawę.
Ariel Pink's Haunted Graffitti (Pitchfork)
AG: Mogę bezpiecznie założyć, że 40% publiczności znało tylko ostatnią płytę (nie to co my - truskule), a pozostałe 80 przyszło na koncert w oczekiwaniu, że Ariel znów zrobi z siebie Sylvię Plath lo-fi popu.
Do tej sytuacji na szczęście nie doszło, to jest nie doszło do sytuacji, w której Ariel przestałby śpiewać, zaczął płakać, czy nie daj Boże uciekł za kulisy, co nie zmienia faktu, że stojąc pod sceną miałam (mieliśmy?) wrażenie obcowania z osobą na skraju załamania nerwowego. O ile było w tym widowisku wiele momentów rozczulających, jak na przykład te, kiedy Ariel przerywał kawałek, żeby sobie zajarać (pozdrawiam miłego chłopca, którego częstowałam szlugami jakby jutra miało nie być), to im dalej w las, tym czulej zaczynałam wspominać warszawski koncert, kiedy zespół był wciąż świeżynką i potrafił zagrać jedenaście kawałków na krzyż, nie dając Pinkowi miejsca na analizowanie i improwizowanie, ogólnie myślenie.
Belle & Sebastian (San Miguel)
MH: Mówi się, że zespół niechętnie gra na festiwalach i rzeczywiście dało się jakąś nieprzystawalność tego twee-nastroju do okoliczności odczuć, ale szybko zarzuciłem takie rozkminki – z piosenki na piosenkę, robiło coraz goręcej i przyjemniej. W setliście znalazło się miejsce dla utworów z If You’re Feeling Sinister, The Boy With The Arab Strap, Dear Catastrophe Waitress, The Life Pursuit, Write About Love, a także tytułowego numeru z EP-ki Legal Man, podczas którego wytypowani przez Murdocha śmiałkowie wzięli udział w konkursie tańca. W piosenkę wplecione zostały słowa z "Common People" (ukłon w stronę wchodzących kilka godzin później na scenę Pulp), a na jej finiszu śmiałkowie zostali odznaczeni medalami. Z innych interakcji z publicznością, to chociażby make-up nałożony Murdochowi przez dziewczynę z pierwszych rzędów podczas gdy ten śpiewał: "If the kids could see you they would pass you right by / Blue mascara running over your eye" (Lord Anthony). Udane.
Shellac (ATP)
MH: Prosto z objęć przytulnej masy twee-ludzi, wparzyłem w zawiązujący się młyn przerośniętych kokainistów wyzywających instalujących się na scenie Albiniego, Westona i Trainera. Gdy ten ostatni zasiadał za ustawionym prawie na brzegu sceny zestawem, myślałem, że straci przytomność i poleci na główkę. Gdy zaczęli, nie miałem wyboru, musiałem znieść wstyd napierania całą powierzchnią mojego przodu na tył typa trzymającego się barierki. Moje ramiona służyły za podpórki, a łopatki - za zderzaki. Były momenty gdy zakleszczony mogłem merdać nogami w powietrzu.
Ale ja się wcale nie uskarżam. Szybko przestawiłem się na tryb masochistyczny i wchłaniałem hardcore’ową intensywność całym swoim ciałem i wszelkimi możliwymi zmysłami. Mimo surowości było wiele oryginalnych efektów, np. prezentujące się pod jasne światło rozpryski śliny Trainera z każdym uderzeniem w werbel, lub biegający wokół sceny Weston-samolocik. Trio zagrało kilka nowych, nieznanych mi znikąd numerów, ale nie obyło się bez klasycznych "The End Of Radio", "Squirrel Song", "Ghosts" czy "My Black Ass". Na końcu panowie w pośpiechu wynieśli gitary, następnie stopniowo demontowali zestaw bębniącego wciąż Trainera i gdy ten pozostał już tylko z werblem, został wyniesiony na rękach przez Albiniego. Thumbs up!
Tuż przed samym końcem niespodziewanie wielkie ciało wbiło mnie w ziemię i przez chwilę zamroczenia poczułem wielki strach o mój kręgosłup, ale jako że ciągle ruszam się jak dawniej, wspominam tę godzinę trudności w koncentrowaniu się w pełni na tym co dzieje się na scenie jako jedno z największych festiwalowych przeżyć.
Pulp (San Miguel)
MH: Nawet gdybym bardzo chciał, nie wydostałbym się przedwcześnie z pułapki pierwszych rzędów na Shellacu. Spóźniłem się na Pulp, skutkiem czego zająłem miejsce ok. 8 km od sceny głównej. Trochę jakbym oglądał koncert na dvd. W tłumie czternastu milionów ludzi dominował język angielski. Ja nie powiem, że jestem fanem Pulp, ale z pewnością jestem sympatykiem albumu This Is Hardcore. Grupa Jarvisa Cockera zagrała z niego tylko jeden numer, ten tytułowy. Zdecydowanie dominowały hity z Different Class i odnotowałem nostalgiczne rozanielenie na twarzach par po trzydziestce, które zapewne zakochiwały się w sobie, gdy w kącie pokoju Cocker śpiewał sobie spod igły gramofonu. Z trudem, bo stałem daleeeeeeko, dostrzegłem, że na scenie i pod nią działo się sporo. Był imponujący duży ekran, z kolorowymi wizualkami i logotypem PULP, były moderowane przez Cockera zaręczyny jakichś szczęśliwców, był powiewający nad ludźmi transparent z hasłem "Spanish Revolution" i odzew zespołu w imię zaangażowania w sprawy społeczne, tj. specjalnie dla pogrążonej w protestach Hiszpanii wykonane "Common People". Jestem pewien, że wybierający się na polski koncert Pulp będą usytasy.
Battles (Ray Ban)
MH: Dobry nastrój, wesołe towarzystwo i ochota do zabawy w rytmach Battles sabotowane były irytującymi wydarzeniami scenicznymi. Przez połowę czasu moją uwagę od dźwięków odwracali techniczni, biegający i dokręcający niestabilne keyboardy. Przez drugą połowę bezlitośnie naparzające stroboskopy zmusiły mnie do shoegazingu. Gdy w pewnym momencie coś się bardziej popsuło, Dave Konopka chciał zagadać publiczność i powiedział coś po hiszpańsku. To wyszło tak głupio, że usłyszałem w tłumie kilka facepalmów. I naprawdę ta muzyka nie była zła, ale ilość elementów dodatkowych stworzyła jakiś nawis beznadziei nad jej odegraniem na żywo.
SOBOTA
Yuck (ATP)
AG: Rozmiar fenomenu zespołu dotarł do mnie w momencie, gdy puszczając w pracy I Can Hear the Heart Beating As One zostałam zapytana, czy to Yuck. Mimo to tłum pod sceną ATP i tak przerósł moje oczekiwania (przerósł w miły sposób, bo to fajne że ludzie słuchają Yuck zamiast jakiegoś gówna). Generalnie: dzieciaki, idźcie na Yuck! To najbliżej dziewięćdziesiątego siódmego, jak tylko możemy się znależć! (wyłączając oglądanego z kasety video Titanica)
Fleet Foxes (San Miguel)
AG: Czy to źle, że irytują mnie weseli ludzie? Koncert Fleet Foxes z uporem psuły mi trzy pary, strategicznie otaczające mnie niczym trójkąt bermudzki zwały, wyśpiewujące sobie fragmenty tekstów, ba - pełne teksty kawałków w twarz, z wlepionymi w siebie spojrzeniami (z licznymi przerwami na pocałunek w czoło lub kącik ust). A to wszystko w świetle dziennym. Groza.
Niby rozumiałam powodujące nimi sentymenty, bo i dla mnie Fleet Foxes byli ostatnim przystankiem podróży sentymentalnej pod tytułem "Czego słuchaliśmy z niedoszłym romansem we wrześniu 2008", bowiem słuchaliśmy wtedy Girl Talk, El Guincho i Fleet Foxes (w tej kolejności). Więc niby rozumiem, ale wciąż uważam, że miłosne wyśpiewywanie sobie tekstów podczas koncertu Girl Talk byłoby po trzykroć większym bossowstwem, niż jakieś tam "He Doesn't Know Whyyyy".
MH: Ogólnie występ w pełnym słońcu, na największej scenie, po wydaniu gorszej płyty i wygaszeniu się entuzjazmu dla głośnego debiutu... niezwykle ciężko było się zajawić.
Gonjasufi (Pitchfork)
AG: Swojego czasu bardzo jarałam się A Sufi And A Killer, konsekwentnie więc podjarałam się perspektywą koncertu, tym bardziej, że nie słyszałam jeszcze żadnych opinii dotyczących występów na żywo. Po dotarciu pod scenę Pitchfork, jedyną opinią, jaką udało mi się wyartykułować było "SERIO?". Gig miał jeden (jeden) przystępny moment - był nim sampel z "Kowboyz And Indians".
Gang Gang Dance (Pitchfork)
AG: Specyfika wschodniego Londynu jest taka, że młodzież w nim wygląda na mocno pospinaną (ja mieszkam na zachodzie, więc wolno mi dissować). Traf chciał, że w poniedziałek przed Primaverą widziałam GGD we wschodnim Londynie właśnie, wśród najbardziej rozczarowującej publiczności wszechczasów. Wszyscy byli wysocy i pchali się pod scenę, ale nikt nie tańczył. Jedyne co udało mi się tamtej nocy zobaczyć, z moim metrem szejsiątrzy, to baunsująca na scenie gwiazda wieczoru i królowa nocy, czyli typ od merczandyzy o wyglądzie żula-samuraja, z czarnymi ruchami weterana rejwów i workiem na śmieci na kiju w charakterze chińskiego smoka (do powiewania nim).
Nie ukrywam, że idąc na GGD w Barcelonie, czekałam na typa od merczandyzy jak na żadną inną atrakcję - i nie rozczarowałam sie, bo był i typ i jego worek na kiju. Byli też tańczący ludzie, i wysocy ludzie litościwie przepuszczający niskich ludzi przed siebie. Lizzi, której dopiero tym razem zdołałam się przyjrzeć z bliska, skakała po scenie odziana w lateks, powiewając warkoczami i łotając szampana, emanując mocą, miłością i lekkim upośledzeniem.
Na obu koncertach grany był wyłącznie materiał z Eye Contact, co ani trochę nie psuło zabawy, bo jak się okazuje, koncertowo jest to materiał prześwietny. Może za wyjątkiem "Chinese High", które ani za pierwszym, ani za drugim razem nie brzmiało na żywo tak, jakbym chciała, żeby brzmiało. Na szczęście typ od merczandyzy skutecznie odwracał od tego faktu moją uwagę.
MH: I ja krótko, dla wzmocnienia efektu, pragnę wyróżnić ten występ. Jakieś drugorzędne szczegóły, na które wybrzydzali niektórzy (bo tak naprawdę szukali pretekstu, by bez wyrzutów sumienia urwać się na PJ Harvey, a potem ku uciesze tych, którzy w czasie GGD wybrali Einsturzende Neubauten, owe szczegóły wyolbrzymiać, jakby stanowiły centralny plan wykonu), nie były istotne wobec faktu, iż po prostu zbyt długo na możliwość zobaczenia GGD live czekałem. Wybujałem się i wytańczyłem. Było super!
PJ Harvey (San Miguel)
MH: Powtórka z Pulp: przychodzę spóźniony, ludzi jak mrówków, więc staję na lekkim wzniesieniu by obserwować telebim i punkciki na scenie. Zniechęcenie wymalowane na mojej twarzy przyciągnęło w ciągu dwudziestu minut trzykrotnie wyszeptane mi do ucha oferty opylenia dragów. Niestety czasy Polly bezpowrotnie minęły. I nie mam na myśli przemiany wraz z Let England Shake. Wszystko co najbardziej doniosłe w tej postaci zamykało się dla mnie w hymniczności Stories Form The City... Ale kiedy to było. Poszedłem szukać wrażeń na Deana Warehama, który odgrywał z żonką materiał Galaxie 500. Ciepłe brzmienie gitary działało kojąco - mogłem przez chwil parę podsumować dobiegający końca festiwalowy maraton...
Mogwai (Llevant)
AG: Wciąż nie pamiętam, jakie powody kierowały mną i moim kompanem, kiedy szliśmy na Mogwai - chyba fakt, że byliśmy już mocno wstawieni. Posiedzieliśmy przez jakieś dwadzieścia minut na krawężniku, posłuchaliśmy, odsyłając wszystkich ludzi słowami "nie idźcie, tam grają post-rock!" (niestety ludzie nie mieli w szkole polskiego i nie rozumieli). Dowcipem wieczoru było tym razem - po piętnastu minutach instrumentali - "no fajne granie, tylko coś cicho śpiewają i zupełnie nie słyszę o czym".
Prince Rama (Jagermeister/Vice)
MH: A ja poszedłem sprawdzić protegowanych Animal Collective. Dwie dziewczyny zwrócone twarzami do siebie, bokiem do publiczności, jedna przy klawiszach, druga przy bembenkach i innych dzwoneczkach. Na brzegu sceny stała mała kamerka, by rzucać obraz na ekran. W kącie, prawie jakby poza sceną, obsługiwał gałki i suwaki rodzynek grupy, choć właściwie bardziej przypominał technicznego niż performera. Muzycznie, jeśli im wierzyć, było sporo nowego materiału, a był to materiał psychodeliczny, mantrowy (acz nie dubowy), z akcentem na melodie i fikuśne nieraz zaśpiewy. Wszystko rozpływało się w pogłosach i jeśli ktoś przyszedł odpowiednio przygotowany, mógł sobie fajnie odpłynąć. Ja po dwudziestu minutach już zupełnie odpływałem, ale w stronę sceny San Miguel...
Animal Collective (San Miguel)
AG: Po katowickim koncercie Animal Collective parę lat temu podejrzewałam, że mogą na Primaverze grać głównie materiał nowy i nie wydany, a jeśli już zagrają stare kawałki, to nie będą one ani trochę brzmiały jak stare kawałki. Podejrzenie się sprawdziło, co było o tyle zabawne, że poprzedzające występ pół godziny, które spędziłam w grupie amerykańskich blogerów na MDMA - obdarowujących wszystkich szczodrze brokatem i błękitną kredką do malowania barw wojennych - upłynęło głównie na dyskusji "kto jest największym fanem Animal Collective ever". Podczas koncertu miny blogerom zrzedły, bo poza kilkoma wyjątkami ("Did You See The Words", "We Tigers", "Brothersport", "Summertime Clothes") nikt nie wiedział co to za numer, ani gdzie się podziać, poświęcono się więc na powrót rozmowom i narkotykom.
Zaskoczeniami koncertu było to, że największe szaleństwo na stoku rozpętało się przy - kto by pomyślał - "Brothersport", "We Tigers" nie brzmiało ani trochę jak "We Tigers", nagłośnienie pozwalało na niezmącone prowadzenie konwersacji, a Animal Collective koniec końców nie zagrali bisu. Duże wrażenie zrobił też na mnie siedemnastolatek z litrową butelką Famous Grouse puszczaną w tłum, bo nie wiem jak udało mu się ją przemycić, ani jak ktokolwiek poniżej sześćdziesiątego roku życia jest w stanie przełknąć Famous Grouse.
MH: Z perspektywy pierwszego rzędu sprawa miała się nieco inaczej. Angielki w koszulkach Barcelony, panny w sukniach z westernów, zblazowane i smutne typy w koszulkach Man Utd i hipstery w kolorowych swetrach od mrówkojadów – oni nie mieli w głowie niczym niezmąconych konwersacji. Zresztą nagłośnienie tam było eleganckie. Powrót Deakina do składu usadowił Pandę za zestawem perkusyjnym, jednak, co najważniejsze, zaostrzył apetyty na nowy album. Te nowe fragmenty zdają się być mocno popowe, rytmiczne z większą ilością przeskoków w stosunku do charakterystycznie rozlewającego się dźwięku z MPP. Z nowych utworów porwał mnie bez reszty "Knock You Down" (tzn. później rozkminiłem, że tak jest podpisywany na youtube). A to co ja tam wykonywałem... no nigdy tak nie wywijałem łapami. Ekstaza.
DJ Shadow (Llevant)
AG: Występ "Szadoła", na który w sumie się cieszyłam i nastawiałam, okazał się bliźniaczym bratem występu Mogwai, trafiając na ten moment festiwalowego przesytu, kiedy masz już absolutnie wyjebane. Kiedy dotarliśmy pod scenę, Shadow grał już od jakiejś pół godziny, wirując w rozpiętym dookoła siebie białym sferycznym namiocie (porozmawiajmy o bombastycznych dekoracjach scenicznych) i cisnąc "Organ Donor". To jednak okazało się być początkiem końca, bo kolejnym kawałkiem był utwór drum'n'bassowy. I następny. I następny. Popatrzyliśmy po sobie nie wiedząc, czy śmiać się czy płakać, czy wstać i wyjść (flashback z Salem), wyszliśmy więc odsyłając po drodze wszystkich mijanych ludzi słowami "nie idźcie, tam grają dramenbejsy!", ale niestety ludzie nie mieli w szkole polskiego i szli, i szli, jak te cielęta na rzeź.
Kode9 (Pitchfork)
MH: Warto było natomiast nie odpuszczać i czekać na wschodzące słońce, żegnając festiwal tuż po bezlitośnie przerwanym przez organizatorów secie Steeve’a Goodmana. Spaceape najwyraźniej nie dojechał, choć jeszcze w połowie setu wodziłem oczami po zakamarkach sceny czy czasem w pewnym momencie nie wyskoczy, albowiem organizator ani nikt nie przedstawił jak wygląda sytuacja. Kode9 uraczył nas zatem odbiegającą od dubstepu taneczną i zwiewną mieszanką synkopowanych rytmów sceny garage, wplatając od czasu do czasu rozpoznawalne bangery w rodzaju "Wut" Girl Unit. Tłumów już nie było. Pozostali ci, którzy umierali z pragnienia przeciągnięcia tych chwil. Pragnienie zabawy i wzruszenie powodowane natłokiem powracających lawinowo wrażeń z minionych dni na Parc Del Forum – no wiecie, nie poczujecie tego, ale zrozumcie o co chodzi. Kode9 też chciał grać, przekomarzał się z technikami długo, podpuszczał przeciwko nim wesołą publikę. Trzeba było zwinąć kable. Elo.
ZAKOŃCZENIE
MH: To był bardzo dobry czas. Festiwalowa atmosfera udzielała się w metrze, gdzie się śpiewało "Stand By Me" i wybijało rytm na poręczach. Na Placu Katalońskim koczowała zbuntowana przeciw kiepskim perspektywom młoda generacja. Barca zdobywała Ligę Mistrzów. Niektórzy, chcąc nocą dostać się do hotelu, znaleźli się w centrum walk pijanych zwycięstwem, rozrabiających fanów i musieli wraz z nimi uciekać przed gumowymi pociskami. Bankomaty pożerały karty, po czym wyświetlały restart XP-ka. Przede wszystkim jednak: palmy, słońce, wiatr od morza i że wszędzie łatwo się dostać (metrem, bo taksówkarze niestety udają, że nie rozumieją najbardziej oczywistych angielskich zwrotów i potrafią zwołać konsylium, by wytypować śmiałka, który rozkmini gdzie chce dojechać ten młody Aleman). Barcelona wymiata. Ten festiwal urodził się w odpowiednim mieście.
AG: Mój taksówkarz z kolei, wybaczmy mu już brak znajomości angielskiego, nie silił się nawet na hiszpański i nawijał do mnie przez bitą godzinę drogi na lotnisko nieprzerwanym potokiem katalońskiego. Przy okazji: odradzam wszystkim lotnisko w Gironie, do którego nie da się ani dostać, ani zeń wydostać - już lepiej nadpłacić za możliwośc lądowania na El Prat.
Powtórzę jeszcze tylko za Michałem: Barcelona wymiata. Nie znoszę językowego transplantu jakim jest przymiotnik "ultymatywny", ale nic innego nie przychodzi mi do głowy, a z której strony na to nie spojrzeć: Primavera jest ultymatywnym festiwalem naszej części świata.
Zdjęcia: Primavera Sound (Inma Varandela, Dani Canto, Eric Pamies)
–Aleksandra Graczyk & Michał Hantke, czerwiec 2011