SPECJALNE - Relacja
fot. Tomasz Kulbowski

Relacja: Kody Festiwal 2015

28 maja 2015

fot. Tomasz Kulbowski

Sorry, że tak zaczynam, jak zaczynam, ale skoro mogę, to po prostu to robię i tyle. Gdzieś tak pod koniec kwietnia miałem sporo rzeczy NA GŁOWIE. I to w niemal każdej życiowej sferze, więc powoli zaczynałem odczuwać skutki tej niezbyt miłej dla mnie sytuacji. Na szczęście "wtedy przyszedł maj / zamieszkał w moim sercu". Znalazło się trochę wolnego czasu, jakieś długie weekendy, gdzieś w tle swoim dziwnym krokiem szła kampania prezydencka, a w moim playerze rządził nowiutki singiel "Abandonware (Josh And Jer)" (jeśli "Heartbeat Overdrive" = post-Cocteau Twins, to w tym wypadku mamy post-Prefab Sprout) formacji Roman à Clef, o której jeszcze będzie się mówić, przynajmniej tu, u nas. Ale sielanka nie trwała długo (bo czym są raptem dwa tygodnie w perspektywie kosmosu?), bo już 13 maja rozpoczynał się VII Festiwal Tradycji i Awangardy Muzycznej Kody w Lublinie. I, chcąc nie chcąc, PRZYSTAŁEM OCHOCZO na to, co zaoferował tegoroczny program tego interesującego wydarzenia. Zamiast korzystać z dobrodziejstw majowych wolności, musiałem stawiać się w różnych miejscach i uczestniczyć w przeróżnych koncertach z pogranicza awangardy, poważki czy eksperymentalnej elektroniki (że mocno zawężę stylistyczne kategorie Kodów). Ale, jak się okazało, szybko zapomniałem o swobodzie czy wolnym czasie i dzięki uczestnictwu nagle poczułem "co to szczęście / tylko szczęście / całe szczęście / tylko szczęście".

"W lesie znaków i symboli" − to hasło tegorocznej edycji Kodów, które, jak się okaże, zostało dobrze zrealizowane podczas pięciu dni wydarzenia. Oficjalne otwarcie festiwalu odbyło się wraz z występem Zespołu Tureckiej Muzyki Sufickiej z Konyi, który zaprezentował O Obrotach − Ceremonię Semâ (choć dzień wcześniej odbył się koncert/spektakl, gdzie wykonano kompozycję Corneliusa Cardew Schooltime Compositions; za chwilę wrócę jeszcze do tego kompozytora). Kilka razy słyszałem opinie, że to takie "tureckie Mazowsze"... No niestety, delikatnie mówiąc, ŚMIEM WĄTPIĆ. Ceremona Semâ ma charakter kontemplacyjno-religijny, skupiając się przede wszystkim na oddaniu czci Allahowi za pomocą obrotów, stanowiących symboliczną drogę prowadzącą do uniesienia się ku szczęściu, jednoczenia się z Allahem. W związku z ograniczoną przestrzenią nie zobaczyliśmy pełnego składu tureckiego zespołu, ale i tak od wirujących derwiszy w zasadzie nie można było oderwać oczu. Dochodził do tego cały akompaniament, niesamowicie tradycyjny, bo składający się z takich instrumentów, jak flet czy bęben, do których dochodził śpiew. Nie da się ukryć, że to, co działo się na scenie, w połączeniu z muzyką tworzyło jakąś mistyczną atmosferę.

Drugim punktem tego dnia były wykonania kompozycji Corneliusa Cardew przez stworzony specjalnie na potrzeby koncertów kolektyw (w składzie którego znajdowały się gitara, wiolonczela, skrzypce, syntezator, ale i papierowe elementy, słoik z wodą czy szuflada z pewną zawartością). W programie znalazły się dwie kompozycje: Tiger's Mind oraz Treatise, które łączył ciekawy aspekt, jeśli chodzi o notację. Wytłumaczę to na przykładzie drugiego utworu. Otóż zamiast na zapisie nutowym, Treatise bazował na dość abstrakcyjnych wzorach wpiętych w ramy pięciolinii (co można było obserwować, gdyż wszystko zostało wyświetlone na ekranach − taka muzyczna wiwisekcja): były to wszelkiego rodzaju symbole (takie jak choćby cyfry), figury geometryczne (czasem bardzo specyficznie ze sobą zlepione), linie proste bądź krzywe i wszelkiego rodzaju wzory graficzne, będące przeciwwagą dla momentów ciszy, bo i te się pojawiały. Kształt utworu zależał w głównej mierze od wykonawców, których interpretacja zawłaszczała schemat kompozycyjny. I to w ustawiczno-subiektywnej (pełne odegranie utworu trwa bodaj kilkanaście godzin; tu mieliśmy możliwość odsłuchania zaledwie kilkunastu stron notacji) przekładni obrazów na dźwięki objawia się wartość dzieła Cardew. Natomiast Tiger's Mind był symbolicznym spektaklem muzycznym opowiadającym o, wg mnie rzecz jasna, relacjach tytułowego Tygrysa z: siłami natury (Drzewo, Wiatr), z człowiekiem (Amy), nauką (?) (Okrąg) i wreszcie z samym sobą (Umysł). Razem sześć figur pojawiających się w różnych konfiguracjach podczas spektaklu. I wtedy też dochodziło do interakcji (warstwa instrumentalna tworzyła narrację, niejako "wcielając się" w rolę postaci). Ciekawa inscenizacja, choć po rozmowach z innymi uczestnikami okazało się, że nie do każdego trafiła. No cóż, "musisz polubić koty i burze / Milesa, poetów i kolor niebieski".

Nazajutrz wszyscy uczestnicy festiwalu mogli zatopić się w Przestrzeniach Snu. A po owych przestrzeniach oprowadzali nas Wiener Glasharmonika Duo, a więc Christa (grająca na harmonice szklanej) oraz Gerald (wydobywający dźwięki z verrophonu) Schönfeldingerowie. Z czasem skład się rozszerzył o dwie ważne postacie: o Szabolcsa Esztényi za fortepianem i Tadeusza Sudnika odpowiedzialnego za media elektroniczne. Ale zanim doszło do zjednoczenia całej czwórki, austriacka para wprowadziła do Sali Widowiskowej Centrum Kultury atmosferę rzeczywiście marzycielską. Wykonania utworów takich artystów, jak Arvo Pärt, Zbigniew Bargielski czy Phillip Glass, były jeszcze bardziej sensualne i eteryczne, co wynikało naturalnie z dźwięków generowanych przez nietypowe instrumenty (po koncercie można było podejść i porozmawiać z wykonawcami, jednak NIE WOLNO było dotykać instrumentów), a właściwie przez szkło.

W pamięci oprócz, jak się okazuje, przystępnej, ale i pięknej muzyki, pozostał mi obraz tych dwóch osób, które może trochę zbyt wystudiowanymi gestami nęciły słuchaczy dawką onirycznych, uspokajających mar. Pamiętam też, że od tego występu biła wręcz sterylność i schludność (nawet zapis nut został umieszczony w foliowych koszulkach), ale jeśli chodzi o samo wykonanie − czuło się nie tylko zimny profesjonalizm, ale i ukryte gdzieś pod kilkoma warstwami chłodu emocje płynące z wykonywania muzyki na żywo. Ale chyba jeszcze ciekawiej zrobiło się, gdy na scenie pojawili się zapowiedziani wcześniej muzycy. Cała czwórka rozpoczęła improwizację, tworząc coś kompletnie innego w porównaniu z występem austriackiego małżeństwa. Wpisywało się to w jakiś Cage'owski dyskurs myślenia o uporządkowaniu dźwiękowej materii, choć to pewnie trop, który przychodzi najłatwiej. A w rzeczywistości było widać i słychać, że artyści słuchają się nawzajem (miejsce było na wszystkie formalne sfery, choć przyznam, że Sudnik był trochę w cieniu, a szkoda; natomiast to, co wyrabiał Esztényi...) i potrafią zająć słuchających. Więc jeśli pierwszą część wypełniały błogie impresje, to trwająca dłuższą chwilę improwizacja mogła być dziwnym, niepoukładanym majakiem, czyli właśnie prawdziwym snem.

Ale uwaga, to jeszcze NIE KONIEC EMOCJI. Chwilę po koncercie publiczność przeniosła się na Wirydarz Klasztoru oo. Dominikanów, aby tam wsłuchać się w szmer liści i drzew, bowiem przed zgromadzonymi gośćmi zagrał zespół Kwartludium pod przewodnictwem Michała Jacaszka, który był również kompozytorem Katalogu Drzew, a wszystko to pod szyldem Mowa Drzew. I trzeba jeszcze bardzo wyraźnie zaznaczyć, że obok aspektu stricte muzycznego równorzędną rolę pełniła sfera wizualna. Przygotowana przestrzeń pozwalała na wyświetlanie niesamowicie dynamicznych obrazów drzew. Nie wiem, jak nazwać tę technikę, ale kojarzyło mi się to z 3D Mappingiem, bo właściwie te wszystkie wizje były niemal namacalne, co robiło naprawdę duże wrażenie. Myślę, że gdyby nie fantastyczna oprawa, koncert sporo by stracił, choć to nie do sprawdzenia. Może przez całą dźwiękową narrację nie zostałem powalony, lecz mimo wszystko zdarzały się momenty przeszywające, jak choćby wzniosły finał przywołujący apokaliptyczne wyobrażenia. Zderzenie elektroniki i muzyki współczesnej już jest interesujące, zawsze znajdą się zwracające uwagę detale (czasami szumiący las, choć zsyntetyzowany, naprawdę otaczał wszystkich zgromadzonych), a jeśli dopełnia je świetnie zrealizowana, naoczna opowieść, to nie można chyba narzekać?

Przedostatni dzień to dzień największego kontrastu. Nie udało mi się zobaczyć Labiryntu z Knossos, więc pierwszym koncertem, w jakim uczestniczyłem czwartego dnia Kodów, był Obywatel Louis Andriessen. Właściwie był to mały cykl z sercem w postaci Man Is For Man, Music, Mozart, czyli krótkometrażowego filmu Petera Greenawaya, do którego na żywo muzykę dogrywała holenderska Orkest De Ereprijs. I w tym wypadku ważniejsza była muzyka, a opowiedziana przez Greenawaya historia o stworzeniu człowieka, muzyki, a następnie Mozarta, który miał stworzyć muzykę idealną, stanowiła tak naprawdę tło. Wyszło dość żywiołowo i żarliwie, nie naruszając w żaden sposób skomponowanej przez Andriessena kompozycji. Warto jeszcze wspomnieć o wokalistce Michael Riener, która świetnie wywiązała się z powierzonej roli i zasłużenie otrzymała sporą porcję braw. Po zakończeniu orkiestra grała kolejne utwory holenderskiego kompozytora. Najmocniej trafił do mnie kończący całość Workers Union, podczas którego orkiestra zamieniła się w rytmiczną niemal maszynę, wyduszając z siebie noszącą znamiona tradycji Strawińskiego muzyczną dawkę.

Drugi występ tego dnia był zupełnym odwróceniem o 180 stopni od tego, co zaprezentowała holenderska orkiestra. Ten swoisty rewers był dziełem międzynarodowego zespołu wokalnego Graindelavoix, wykonującego koncert pod nazwą Prześwity. Przenieśliśmy się więc z sali koncertowej Akademickiego Centrum Kultury do, co jak najbardziej zrozumiałe i słuszne, Bazyliki oo. Dominikanów. Kiedy dotarłem do celu, wszystkie miejsca były już zapełnione, co wskazywało na duże zainteresowanie tym koncertem. Po chwili miejsce oczywiście się znalazło, ale zanim "wszedłem" w atmosferę religijnych pieśni opartych na pięciu głosach, minęło trochę czasu. To muzyka wymagająca od słuchacza nie tylko skupienia i zaangażowania, ale też wewnętrznego wyciszenia równoważnego z modlitewnym rozważaniem wielogłosowych pieśni. Symptomatyczne, że po zakończeniu każdej części zatopieni w myślach ludzie jakby wybudzali się z transu: słychać było szmer, chrząknięcia i przesuwanie się na miejscach. Każdy przeżył to na swój własny sposób i wydaje się, że każdy z tych sposobów był dobry.

Przyszedł wreszcie czas na zakończenie VII edycji festiwalu Kody, a więc na koncert ansamblu Bang On A Can. Tak się złożyło, że ten posiadający awangardowy background kolektyw dosłownie kilka dni przed koncertem w industrialnych przestrzeniach, jakie zaoferował festiwal, wydał album Field Recordings, który został w sporej części odegrany w ten niedzielny wieczór zamykający wydarzenie. Już po koncercie zestawiłem sobie to, co usłyszałem na żywo, z tym, co zostało zarejestrowane na albumie, i muszę przyznać, że zespół dość wiernie odtworzył materiał. I mógłbym tu napisać, że "zaskoczeniem był brak zaskoczenia", ale nie napiszę, bo jednak muzykę z płyty i muzykę na żywo odbiera się zupełnie inaczej. Koncertowe wersje były bardziej krwiste, pełniejsze i bardziej spontaniczne. Cały zespół bawił się grając, pokazując przy okazji swój kunszt, nie zwracając uwagi na fakt, że nie było kompletu publiczności (nie wiem, czy udało się zapełnić połowę sali).

A jeśli chodzi o sam koncert, to był bardzo eklektyczny: pojawiły się jakieś wątki niemal klezmerskie ("Reeling" Julii Wolfe"), glassowskie ("Gene Takes A Drink" Michaela Gordona), pieśniarskie ("A Wonderful Day" Anny Clyne) czy avant-rockowe ("An Open Cage" Florenta Ghysa). Było szybko i wolno, spokojnie i nerwowo, cicho i głośno. Ale najbardziej podobało mi się wykonanie opartego na samplach z kasyna dzieła Tyondaia Braxtona "Casino Trem" (najbardziej popowy fragment Field Recordings, a w intro, a nawet dalej wkradają się Animale circa Merriweather), a także jedna z premierowych kompozycji niewchodzących w skład albumu, czyli czerpiący z drone'owo-noise'owych wątków "Woodcuts" Artura Zagajewskiego i wreszcie ostatni, zagrany na bis, utwór znanego niegdyś z duetu The Books Nicka Zammuto "Real Beauty Turns", ze świetnym wizualnym uzupełnieniem, przedstawiającym stare reklamy kosmetyków mających uratować młodość (trzeba w ogóle zaznaczyć, że koncert był multimedialny i filmy podczas wykonywanych utworów stanowiły ważną część przedsięwzięcia). I w tym miejscu kończy się cały festiwal, rzeczywiście wpisujący się w semantykę Baudelaire'owskiego lasu znaków i symboli. Przez tych kilka dni odsłonił nieco inne dźwiękowe momenty, których nie można spotkać na co dzień. I po to właśnie są tego typu wydarzenia. Nie pozostało nic innego, jak czekać na kolejną, ósmą już edycję Festiwalu Tradycji i Awangardy Muzycznej Kody.

Tomasz Skowyra    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)