SPECJALNE - Relacja

Radio 4

12 września 2002

Radio 4
14 Sierpnia 2002, Pier 17, Nowy Jork


Nowy Jork ma w sobie coś przytłaczającego. Miesiąc temu, dzięki dobrej decyzji Borysa, poznałem być moźe jedną z kilkunastu / kilkudziesięciu najlepszych płyt roku 2002. Kilka tygodni później jestem już na Brooklynie, dzielnicy, w której mieszka sobie prawdopodobnie cała pięcioosobowa załoga post-punkowej formacji. Co więcej, lider Radio 4, Anthony Roman, jest także współwłaścicielem niewielkiego sklepiku z płytami ulokowanego w rodzinnym borough, ale o tym można będzie poczytać innym razem.

W każdym razie świat jest mały: wczoraj Radio 4 było dla mnie tylko wspaniałym wynalazkiem, całkowitą abstrakcją, a następnego dnia udaję się na koncert i staję dziesięć metrów od autorów Gotham! Wiem, to tylko ludzie, ale wrażenie jest niesamowite. Zwłaszcza, kiedy grupa, na której darmowy występ idzie się z wypiekami na twarzy, zalicza się do zespołów niszowych nie tylko w Europie, ale nawet w swoim własnym mieście. Byłem prawdopodobnie jedyną osobą znającą utwory grane przez Brooklyńczyków, ale to w niczym nie przeszkadzało, a wręcz przeciwnie – napawało dumą, jaką może czuć osoba z peryferii uświadamiająca sobie swoją przewagę nad miastowymi.

Tego dnia w NYC panowały wyjątkowe upały. Na szczęście scena znajdowała się tuż nad East River, gdzie zawsze powiewa miły oceaniczny wietrzyk. Mimo wszystko, pomysł wybrania się na krajoznawczy spacer po Brooklyn Bridge, zamiast szybkiej przeprawy do Manhattanu subwayem, okazał się najgorszą decyzją dnia. Dwadzieścia minut szukałem wejścia na most, by później pół godziny po nim zasuwać, w efekcie lądując jakiś kilometr za daleko. Z tęsknotą patrzyłem na Molo numer 17 usytuowane tuż przy moście, a do którego dostać się można było tylko wykonując odważny skok z osiemdziesięciu metrów. Wrażenie mogłoby ewentualnie jeszcze przerosnąć to z koncertu, ale wysokość nie wróżyła udanego lądowania, dlatego, pomimo dużego spóźnienia, ostatecznie pomysł porzuciłem.

Na miejsce dotarłem skrajnie wyczerpany, mokry od potu i śmierdzący (miłego śniadania). Molo numer 17 okazało się wielkim centrum handlowym, obok którego postawiona została niewielka scenka – przed nią kilkadziesiąt krzesełek, z czego tylko połowa okupowanych. Zająłem najbardziej odosobnione siedzenie, tak, by pozostali widzowie nie musieli wdychać wstrętnego odoru. Jedno spojrzenie pozwoliło na ocenę sytuacji: Murzynka, 60-letnie małżeństwo, 12-letnia dziewczynka. A więc zgromadzenie całkowicie przypadkowe, prawdopodobnie ludzie wypoczywający w przerwie pomiędzy zakupami.

Aha, zapomniałem wspomnieć, że kiedy zjawiłem się przed sceną, trwał już koncert. Na szczęście nie było to Radio 4, tylko zaledwie jeden osobnik wyposażony w gitarę akustyczna. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że gość nie odczuwa absolutnie żadnej tremy, produkując się przed publicznością, która nie wydawała się jego występem w najmniejszym stopniu zainteresowana. Nic dziwnego, muzycznie materiał przypominał te nędzne Dave Matthewsowe ballady, wyśpiewane w dodatku bardzo głośno i czyściutko. No, może było to troszeczkę bardziej skomplikowane niż Matthews, ale sama postać tegoż artysty... Mówię wam, niezły był z niego (dow)cipasek, szkoda tylko, że żaden z jego znakomitych żartów nie wywołał nawet drgnięcia któregokolwiek z muskułów na mojej twarzy. Na przykład: "Yeah, great band – Radio 4. You really have to harass them to playing as long as they can". Chwila ciszy. "And then you can harass them after the show". Brak reakcji. Następna piosenka.

Tak to wyglądało przez dobrych kilkanaście minut od mojego przyjścia. Wreszcie artysta zdecydował się opuścić scenę i spikerka podziękowała Tedowi Leo. Fuck! Kopara opadła mi do ziemi, tego się nie spodziewałem. Na rozmyślania jednak nie było czasu, trzeba było wstać i coś wypić, zanim koszula przyklei się do oparcia. Kiedy wróciłem: grupa, na którą wszyscy (głównie ja) czekali. Anthony Roman w środku, po jego prawej gitarzysta Tommy Williams i klawiszowiec Gerard Garone. Z tyłu perkusista, po lewej PJ O'Connor obsługujący wszelakie instrumenty rytmiczne. Najpierw Roman w dwóch słowach wyraził podziw dla tak licznego zgromadzenia na dziennym koncercie (było około 30 osób, a on mówił to bez cienia ironii) i rozpoczęli.

Na początek nie mogło być nic innego. Jeden z najbardziej ekscytujących kawałków roku i najbardziej porywający riff basowy ostatnich kilku miesięcy: "Our Town". Taka energia musiała poderwać garstkę ludzi zgromadzonych przed sceną, zaczęły się dzikie podrygiwania. W ekstazę wpadł Roman, ale jeśli jest się autorem takiej piosenki, trudno samemu nie poddawać się jej urokowi. Jeszcze nie zdążyło wybrzmieć echo po powalającym openerze, a panowie ponownie przywalili z grubej rury, że tak powiem. Drugi na Gotham! "Start A Fire", nie dużo gorszy od poprzednika, kazał się zastanowić, czy aby na pewno nie usłyszmy całej płyty, po kolei utwór po utworze. Nie byłoby to nierealne, zarówno ze względu na zerowe rozpoznanie dorobku grupy wśród publiki, jak i niewielką ilość wydanego materiału. Muszę przyznać, że byłbym ostatnią osobą skłonną narzekać na taki rozwój wydarzeń – w końcu Gotham! należy do najchętniej słuchanych przeze mnie płyt roku 2002.

Stało się jednak inaczej: już od trzeciego utworu grupa zaczęła urozmaicać program starszymi o dwa lata kompozycjami z nieco nudnawej The New Song And Dance. Niestety, żadna z zaprezentowanych tu piosenek, pochodzących z debiutanckiej płyty, nie wzbudziła takich emocji, jak najsłabsze fragmenty nowego albumu. Tak naprawdę to wcale nie przeszkadzało – koncert trwał zaledwie godzinkę, więc lekkie znużenie powodowane prezentacją wczesnej twórczości było błyskawicznie rozwiewane mistrzowskimi kawałkami w rodzaju "The Movies" czy "Struggle" (przewodnia solówka w tym utworze brzmi jak klasyczny motyw).

Tak jak wspominałem wcześniej, najbardziej rozentuzjazmowanym człowiekiem w grupie był lider i basista Anthony Roman. Kiedy nie śpiewał, odwracał się w stronę gitarzysty, śmiejąc się i pogrążając w ekstatycznych podrygiwaniach. Ale największym showmanem niespodziewanie okazał się wszędobylski PJ O'Connor, zasuwający na różnego rodzaju bębenkach i grzechotkach, także wspomagający basistę i gitarzystę na wokalu. Jego reakcja na widok trzech urodziwych Murzynek w pierwszym rzędzie przypominała zachowanie napalonego nastolatka – rzucanie tamburyna w prezencie, bezustanne komplementy. Swoją drogą, tercet ciemnoskórych kobiet chyba ostatecznie przekonuje o przypadkowości zbiorowiska.

Nie mam pojęcia, czy PJ O'Connor dostał czego chciał po występie. Widać zamarzył mu się żywot rockmana – pełen rozpusty i pięknych groupies. Na to będzie musiał jeszcze trochę poczekać, bo jak na razie Radio 4 nie są znani prawie nigdzie i, mimo znakomitego nowego albumu, nie zanosi się, żeby coś się w tej kwestii zmieniło. Na koncercie kapeli z Brooklynu zjawiła się garstka osób, ale równolegle w CBGB's grali The Mooney Suzuki i Liars. I tak jest tu codziennie. Nowy Jork ma w sobie coś przytłaczającego.

–Michał Zagroba, Wrzesień 2002

BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)