SPECJALNE - Relacja

Múm

9 grudnia 2002

Múm
21 Listopada 2002, CDQ, Warszawa


Tak! Stoją oto przede mną. Grają, śpiewają, nucą, fruwają nad sceną. Umieram, płaczę, przymykam oczy, wymieniam uśmiechy z wiolonczelistką. Patrzę w dół: ma stopa, postawiona na podeście sceny, prawie dotyka mokasynka członkini zespołu. Członkini cudownej, prześlicznej, śpiewającej niebiańsko i zmiatająco. Ohhh, "I'm not here / This isn't happenning", chciałbym zaśpiewać. Ale nie mam sił, jestem całkowicie obezwładniony, rozłożony na cztery łopatki. Bo teraz zapanowała MAGIA.

Możecie mi zarzucić, że co na jakim koncercie jestem, zaraz robię w majty i podniecając się bez przerwy piszę jakieś odrealnione bzdety. Może macie rację, teraz jednak będą zmiany: poprzeczka została podniesiona wysoko. Múm: to do ich występu będę teraz porównywał wrażenia, jakie zrobi na mnie każdy kolejny koncert. Już wam współczuję, Negatywy i Fisze, Chemicale i Dovesy.

Pierwszy raz byłem w CDQ i strasznie mnie zaskoczyło, że mały klubik otoczony magazynami i zakładami wulkanizatorów jest w stanie się utrzymać i – co więcej – może gościć u siebie kogoś z pierwszej światowej półki. W sumie nic nie mam do warunków: powietrza było więcej niż w godzinach szczytu jest w Stodole (choć to żaden powód do chwały), ograniczona przestrzeń, jak to zwykle się mówi, stwarzała odpowiedni klimat. Zespół o dziwo odebrał malutką scenę (a raczej: podest) z przymrużeniem oka; przecież nie jest rzeczą niemożliwą gra na basie, gdy jednocześnie o instrument pociera klawiszowiec, próbujący ustawić łokcie tak, by nie opierać się nimi o talerze perkusji. Welcome to Poland, Múm.

Jeszcze bardziej cyrkowo było na występnie supportów: Silver Rocket i Waxfood. Wszystko przez dodatkowe ilości sprzętu, które uniemożliwiały muzykom obrót dookoła własnej osi. Obie formacje nie przejmowały się tym, większe problemy były bowiem z zainteresowaniem publiczności (zwłaszcza Waxfood tak dał popalić, że po dwóch minutach donośniejsze były rozmowy niż pierdy, które ci niby-DJe produkowali). Po upływie półtorej godziny od momentu wpuszczania na salę, na nasze szczęście Islandczycy wreszcie zaczęli wychodzić.

"Dzień dobry, czy nie będziemy przeszkadzać, gdy troszeczkę sobie pogramy? Przyrzekamy, że nie będziemy tak głośniutko i że zaraz się zwiniemy, może ktoś inny nas wpuści" – tak właśnie pojawiają się na scenie członkowie Múm z ekipą wspomagającą. Dziewczyny ubrane w pokaźne sukienki, z podkolanówkami, na nogach noszą mokasyny. Jak z obrazka. Ale uwaga, oni już grają. I tu niestety negatywne zaskoczenie. Mój ulubiony kawałek zagrali bowiem na samym, samiuteńkim początku. "Land Between The Solar Systems", wprowadzany sennymi pocieraniami o wiolonczelę, zabrzmiał nieziemsko, ale... no kurde, to powinien być closer koncertu. I tak mi pociekło kilka łez (nie śmiejcie się, gdybyście też byli dwadzieścia centymetrów od takiego anioła, spotkałoby was to samo), i tak miałem ciarki (zwłaszcza w momencie, gdy pod koniec, ni stąd, ni zowąd, bębny potężnie wybuchły, naprężając nam mięśnie i przysłaniając wszelaką rzeczywistość). Ale, kurna, powinni to grać na końcu.

Żal szybko przeminął, bo siódemka muzyków (trójkę członków Múm wspierali trębacz, wiolonczelistka, perkusista i dziewczynka do zadań specjalnych: wokali, klawiszy, basu) czarowała dalej. Nie wiem, czym najbardziej; wokalami (nie ustępującymi ani odrobinę tym z płyty), gitarą (grającą wyłącznie dźwięki najdelikatniejsze z możliwych), akordeonem, perkusją (perkman scalił się ze swoim instrumentem, diabelsko wręcz kusił, by wsłuchiwać się tylko w niego), precyzyjną, ale nie pozbawioną ducha elektroniką, wszystkim na raz? Naprawdę dla mnie jedynym nie-kryształowym ogniwem występu było nagłośnienie (te notoryczne trzaski w głośnikach...) i sprawa, którą opisałem akapit wyżej. Muszę jednak przyznać, że zwracanie większej uwagi na każde uchybienie było – jak dla mnie – niemożliwe: zbyt byłem wciągnięty, ogarnięty licznymi pozytywami.

Setlista to przede wszystkim utwory z drugiej płyty, choć pojawiły się i te z debiutu. Muzyka nie odbiegała znacząco od tej z krążków, choć kilka elementów potrafiło dodać jej jeszcze uroku. Po pierwsze, sama obecność artystów (naprawdę wywarli ogromne wrażenie, z kumplem zaplanowaliśmy już pojechać do Islandii by zobaczyć, czy tam wszyscy ludzie są tacy uśmiechnięci i naturalni), po drugie bębny – niezwykła wyobraźnia plus świetna technika (według prawdziwych znawców tematu; ja się do nich nie zaliczam), plus ta zajebista metalowa szufelka przytwierdzona jako dodatkowy talerz, uświetniły koncert i pozwoliły przyjrzeć się utworom z innych ujęć. Przykłady? "Awake On A Train" – szybkie i niekoniecznie rozplanowane od początku do końca uderzenia, wznoszące niemal epileptyczne stukania; "We Have A Map Of The Piano" i "The Ballad Of The Broken Birdie Records" – gościu pokazał, że sporo nasłuchał się Gingera Bakera i jak widać: nie na darmo.

Dodatkową atrakcją była wiolonczela (wiolonczelistka zresztą też... nie, no na bank jadę do tej Islandii): odległe szumy, przeciągłe szemrania i skrobania, czy w końcu najnormalniejsze dźwięki z tego instrumentu ku mojemu zdumieniu komponowały się ze wszystkim wyśmienicie (i z muzą z Maców, i z perką, i z wokalem). Bywały nawet momenty, kiedy to inne elementy musiały się poddać jej, a nie na odwrót. Niesamowite.

Koncert Múm składał się z około jedenastu piosenek, co dało mniej więcej osiemdziesiąt minut muzyki. Taka długość koncertu nie jest wyjątkiem: w Poznaniu było podobnie, w San Fransisco (a co, myślicie, że zaraz po powrocie do domu nie zajrzałem do sieci w poszukiwaniu bootlegów?) również. Na bis tylko jedna kompozycja, nieumieszczona zresztą na żadnej z płyt Múm. Już po chwili byłem na ziemi: nieosłuchany utwór odstawał od reszty, nie działał, wydawał się najsłabszy. Czy oni musieli to zagrać na końcu? Poprosiłem bliźniaczkę, żeby zostali i przedstawili jeszcze raz "Land Between The Solar Systems" (jak widzicie jestem uparty), ale chyba nie dosłyszała (ryk owacji był bowiem spory).

Wracałem do domu z dołem, że to wszystko już za mną. Że już po. Nie tylko zresztą ja, oto mail od znajomego:

"dziś, gdy się obudziłem, brakowało mi ich. strasznie. ja nie wiem,
pierwszy raz w życiu 'żalowałem' w ten sposób. taka pustka. (...) to był najbardziej czarowny i zmysłowy koncert na jakim
byłem. to pewne (...)"

A tak pisał do mnie na GG znajomy, który był w Poznaniu, dzień wcześniej:

Moondust (21-11-2002 1:33)
ZAJEBiOZAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
Moondust (21-11-2002 1:34)
AMAZING
Moondust (21-11-2002 1:34)
dreszcze, emocje, odlooooot
Moondust (21-11-2002 1:34)
:-O
Moondust (21-11-2002 1:35)
anioły zstąpiły na mnie dziś z nieba

Ja z kolei, zadumany i – nie przesadzam – w szoku, pomyliłem autobusy i zamiast do tego na Kabaty, wsiadłem w inny, podążający na Bielany. Może jednak lepiej, że "Solara" nie zagrali na końcu?

–Jędrzej Michalak, Grudzień 2002

BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)