SPECJALNE - Relacja

Heineken Open'er Festival 2008

3 sierpnia 2008



Open'er Festival
4-6 lipca 2008, Gdynia


Jesteśmy niesamowicie zblazowani ostatnimi miesiącami. Jeszcze pięć lat temu przy tym line-upie wszyscy by się posrali z wrażenia, niezależnie od tego który raz poszczególni wykonawcy przyjeżdżają. – Wojtek, który się zna.

Niezależnie od tego jak bardzo niesamowitym przeżyciem będzie wizyta Barnesa w podsilesiańskim lesie, niezależnie od tego jak bardzo wszyscy byliśmy na koncertach wykonawców prezentujących się na tegorocznej edycji i niezależnie od tego jak bardzo Radiohead nienawidzą Ziółkowskiego, tegoroczny Open’er Festival był najważniejszym muzycznym wydarzeniem roku i nic na to nie poradzimy. Co więcej, kiedy przekroczyłem bramki czwartego lipca (notabene z obleśnie różową plakietką media, ale za to nie macany) odczułem niepohamowany entuzjazm. Kiedy z kolei wychodziłem siódmego lipca byłem wielce kontent (a tu jednak przesadzam, bo Chemical Brothers jechali nędzą). I choć rzesze ludzi uniemożliwiały dostęp gdziekolwiek, a większość z nowoprzybyłych sprawiała wrażenie przypadkowej zbieraniny kiboli, bananów i żakowskich, to kilka momentów zapadnie w pamięci na dłużej. Siedem. Bo siódma edycja.

7. "Steady As She Goes"
Patrząc beznamiętnie na rzekomy największy szlagier Racounters zrozumiałem to, co inni zrozumieli ze dwa lata temu. Formuła klasycznych koncertów rockowych niestety się wyczerpała. W czasach krótkiego okresu skupienia uwagi statystycznemu odbiorcy, który nie jest wyznawcą danego zespołu, przydałaby się nieco lepsza stymulacja niż czterech gości z wiosłami. Niezależnie od tego, czy na scenie podrygiwali Raconteurs, czy zamulali Interpole, nie odczuwałem żadnego podniecenia. No może jeszcze, ku raczej powszechnemu zaskoczeniu, radę dali Editors, ale możemy złożyć to na karb wyżej wspomnianej radości z pierwszego dnia imprezy. Bez chemii na linii publika – artysta, bez elementów uatrakcyjniających – to żywy rock nie daje rady.

6. Najlepszy był Gentleman
Krótka rozmowa ze spotkanym przypadkowo Kinowskim zaowocowała odkryciem na nowo oczywistej prawdy. Jeśli wziąć pod uwagę reakcje publiczności to najlepszy koncert dał Gentleman – czasem fajnie pojechać sobie na imprezę i pójść na gig wykonawcy, którego zna się z pochlebnej opinii całkowitego antyautorytetu, przekazów medialnych czy pojedynczych singli. Dwa lata temu przekonałem się w ten sposób do Pharrella, rok temu się do niczego nie przekonałem i w tym roku ostatecznie też nie, bo wprowadzenie siedmiu scen, w tym jednej bez oficjalnego rozkładu, zwiększyło koszty a nie atrakcyjność. Piętnaście minut marszu na tak zwaną World Stage niszczyło morale. Z tej perspektywy to dobrze, że nie pojawiła się M.I.A., która właśnie tam miała się zaprezentować. No i na VavaMuffin też jednak nie zawitałem.

5. Beat-bokser na CocoRosie
Ale zawitałem na CocoRosie, ale tylko trochę, bo namiot w poprzednich edycjach dający radę pomieścić chętnych był permanentnie zajebany do wylewu. Ogarniając jedynie kilka momentów z debiutu sióstr nie byłem początkowo pewien, czy to na pewno one. Robiły jakieś dziwne rzeczy, były pomalowane tak jak w materiałach promocyjnych No ale był tam taki koleś co robił za uzupełnienie perkusyjne. Miał rozchełstane włosy, chudą posturę i okulary, do tego było tak głośno, że podłoże drżało w promieniu stu metrów od namiotu (wiem, bo zaraz potem poszedłem zobaczyć kino plenerowe). Nie jest tak, że opisywany wykonawca był w jakiś sposób szczególny – ot tak zapamiętałem. Na koncercie zabawiłem jakieś piętnaście minut, nie za bardzo pamiętam czy mi się podobało.

4. "And The Winner Is"
Oczywiste było, że ten koncert będzie dobry. I był. Jay nie za bardzo potrafi porwać wokalem na żywo i niepotrzebnie samplował szlagiery, do których przyłożył rękę, ale bardzo dał radę. Pharrella nie przebił, ale Westa już tak.

3. "On & On"
Koncert Eryki zaczął się ze sporym opóźnieniem (niezależnie od planowego opóźnienia sześciogodzinnego). Potem był slow jam zespołu, który sprawiał wrażenie jakby Badu kłóciła się na backstage’u o nieokreślone detale. A potem wyszła Ona – wyglądała na obrażoną na cały świat i przez kilkanaście pierwszych minut serwowała wycinki utworów ni przypiął ni wypiął. Dobrze zrobiło się dopiero po chorej, ascetycznej wersji "On & On" właśnie. Od tej pory już było fantastycznie. Oczywiście Erykah podeszła do performensu niezwykle serio, padło też oklepane zdanie o tym, że jako artystka troszczy się o własny szit, do tego była ubrana jakby dopiero powróciła z rundy truchtem dookoła lotniska, ale królowa dała radę i w ramach rekompensaty za spóźnienie odegrała stuminutowy live act, na który czekać było zwyczajnie warto (i z którym o dziewiętnastej raczej by się nie zmieściła).

2. "Inertia Creeps"
Najlepszy witz koncertu to postacie Daddy’ego G i Del Naji. Mimo upływu lat kolesie wciąż sprawiają wrażenie przestraszonych tłumem, do tego są scenicznymi klocami. Tych dwóch przestraszonych typów zaprojektowało koncert, który walczy o miano jednego z najlepszych w moim życiu. Massive Attack byli mega, oczywiście wyłączając Horace’a, ale jego słabość jest wpisana w cenę biletu. Setlista oryginalna i odważna – pięć najlepszych kawałków z Mezzanine, na bis jeszcze "Unfinished Sympathy" a reszta to zupełnie nowe sprawy, z których co najmniej dwie nawiązywały do klimatów trzeciej płyty. Podczas "Inertia Creeps" po raz pierwszy ekran za plecami muzyków został użyty do wyświetlenia napisów. Konkretnie – nagłówków z polskich tabloidów (za to bez polskich znaków) zestawionych z kilkoma niepokojąco brzmiącymi formułami. Siła w tym była i oryginalność. Niektóre późniejsze odsłony projektu w języku polskim (zwłaszcza ta z sentencjami) lekko trąciły żenadą, ale dopiero po występie, podczas chłodnych analiz.

1. "Cry Baby"
Największą atrakcją okazała się najświeższa powtórka, której jednak wcześniej nie miałem okazji zobaczyć. W przypadku Roisin, podobnie jak w przypadku Badu, bałem się koncertu w zamierzeniu stylowego, podkreślającego kobiecość, a w efekcie – nudziarskiego. I w obu przypadkach obawy rozwiane zostały dosyć szybko. Nie wiedziałem, że Murphy ma do siebie tyle dystansu i nie wiedziałem, że tak bardzo jej się chce. To znaczy słyszałem, ale nie wierzyłem. Niemal każdy kolejny utwór na koncercie odegrany był z ikrą, wręcz brawurowo, a kicz tylko momentami przekraczał dozwolone normy. Otwierający całą sprawę "Cry Baby", do tego "Forever More", do tego "Ramalama" pod koniec. Zakochałem się. –Filip Kekusz

BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)