SPECJALNE - Relacja

Festiwal Nowa Muzyka 2008

11 lipca 2008



Festiwal Nowa Muzyka
27–29 czerwca 2008, Cieszyn


W ramach urozmaicenia przerwy od regularnych updejtów mamy dla Was relację naszej dwuuosobowej ekipy z cieszyńskiego festiwalu Nowa Muzyka, który objęty był medialnym patronatem naszego serwisu.

Najpierw Zosia i jej wersja zdarzeń:

Tak, dwuosobowa delegacja z biurowca Porcys też była w Cieszynie. Trochę mam jednak kłopoty z pamięcią, szału nie było. Co oni tam grali? W każdym razie bardzo miły wyjazd, piękny Cieszyn, odpoczynek, jeże pod stołem, duchy na drodze z campingu, Stanisław August Centaur Poniatowski w lapidarium w Parku Pokoju, bar Conieco, bar o Porcysowo brzmiącej nazwie Absolut przy drodze do Akademika, bar przy campingu, cieszyńska Wenecja, chiński Cieszyn, miłe towarzystwo, mili organizatorzy, wszystko pięknie, ale trzeba było jeszcze chodzić na koncerty i z tym już bywało trochę gorzej. To chyba jest tak, że po iluś latach intensywnego słuchania mało co naprawdę interesuje, zwłaszcza na tyle, żeby przebywać po sześć godzin na niewielkim festiwalowym terenie za campingiem bez żadnego bólu. Szczególnie jeśli jest się uczulonym na pyłki traw. Długie koncertowe godziny spędziłam przede wszystkim na myśleniu, że może być, ale na szczęście ciekawie też bywało.

No więc tak. Pojechałam dla Landstrumma i Prefuse 73, a tymczasem właśnie ci panowie mnie zawiedli. Landstrumm & Milanese rozkręcali się długo, wonderful world i wonderful world. Po pół godzinie już się rozkręcili, ale pozostawili mnie właściwie w stanie obojętności. Zaczęli miksować "Fix Up Look Sharp", ale to jednak nie porywało. W stanie obojętności pozostawił mnie też, o zgrozo, Herren, który zagrał równo, ale nudnawo i za długo. To, co sprawdza się na papierze, nie sprawdziło się na koncercie. To był jakiś cień cienia One Word Extinguisher czy Vocal Studies + Uprock Narratives, których to odpowiednik chciałam usłyszeć na żywo.

No i najjaśniejszy punkt festiwalu, czyli Clark. Tego się po nim jednak nie spodziewałam. Od samego początku szybko, bez dłużyzny, bez nudy, nowocześnie, stosownie do okazji. Gatunek gonił gatunek, jungle przechodziło w funk, cuda wianki. Body Riddle zabrzmiało zaskakująco świeżo. Imprezowo, tak jak miało być, dowcipnie, bez silenia się na coś i wdzięczenia. No i także jasny punkt festiwalu, czyli znowu moje pozytywne zaskoczenie – Jamie Lidell. Nie jestem fanką jego ostatniej płyty i poszłam pod scenę niby tylko sprawdzić co i jak, spodziewając się szczerze mówiąc takiej nowej muzyki do kotleta, a potem zostałam na dłużej, bo jak się okazało na kotlecie Jamie mógłby co najwyżej ćwiczyć ciosy karate, koty za płoty kto nie ma ochoty, już nie czekamy, już zaczynamy. Nudnawą kopią to ten Lidell jednak nie jest, z takim wokalem i polotem po prostu swobodnie bawi się konwencją i ożywia ją na swój sposób. Przynajmniej na żywo. Było ok.

Z jasnych stron festiwalu jeszcze tym razem coś z polskiej ziemi – RGBoy grający w stylu atari w namiocie (nawiasem mówiąc namiot był za blisko dużej sceny i oba miejsca przenikały się dźwiękowo). Odkrywczością nie grzeszą, ale co z tego. Naprawdę bardzo to było przyjemne, z uśmiechem i w moim typie. Należy się po wakacjach jakiś Porcast. Z innych polskich nowych muzyków natknęłam się jeszcze na Flykiller, który wygląda jakby jednak trochę za bardzo chciał być Roisin i jeszcze paroma innymi osobami, ale jednak mimo wszystko pozostawił wrażenie, że może być. W każdym razie nie denerwował, w przeciwieństwie do usypiającego Öszibarack, polskich nudów. Byłam też na prawie całym Deadbeat, ale to było późno. Deadbeat był jak ten słabszy Deadbeat. Znowu – może być. Czyli życie ze snem przeplata się, raz jest w życiu dobrze, a raz źle. Ogólnie jednak na plus, za robienie festiwalu tego typu i za zrobienie go w Cieszynie, dokąd pojechałabym nawet na festiwal harcerskiego death metalu.

Dziękujemy Zosi oddając jednocześnie głos naszemu najnowszemu redakcyjnego nabytkowi czyli Janowi Błaszczakowi, który krok po kroku opisze swój przydział występów. Janku, zapodawaj:

Heavy

Są wielcy. Są mocni. Są przebojowi. Są zabawowi. Podobno. Mają na koncie jeden krążek, który udało im się wydać nakładem Ninja Tune. Co miłe, ten album nie jest tragiczny i ma parę fajnych momentów. Niestety, gdy zespół chciał nas uraczyć najlepszym na płycie kawałkiem, padł sampler i muzykom pozostało już tylko rozwodzić się nad urodą polskich fanek (pamięta ktoś Pharella dwa lata temu?). Na plus jeszcze ta dylanowska balladka ("Bruk Poket Lament"). Na minus przester na gitarze i słabo słyszalny drugi wokal. A na koniec anegdota.

J.B.: Kto pomógł Wam wydać debiut w tak renomowanej wytwórni jak Ninja Tune?
Heavy: Tak naprawdę, to daliśmy ogłoszenie w magazynie dla gejów…
(Do namiotu wchodzi, lekko przestraszony, Deadbeat.)
J.B.: A co ty o tym sądzisz?
Db: Myślę, że to wszystko gówno prawda.
(Wychodzi)
Heavy: Teraz tak gada, a sam dał na 52 stronie.

Zabawowi prawda?

Battles

Na ich koncert czekałem najbardziej, więc od początku mieli pod górkę. Mają na koncie dobry album, który wydaje się być świetnym podłożem pod porywający koncert. Zwłaszcza gdy w obrębie dwóch metrów kwadratowych stoją perkusista Helmet i gitarzysta Don Caballero. Trochę zawiedli. Może dlatego, że chwilę wcześniej grali na Glastonbury, a może rzeczywiście przez problemy techniczne: John, co parę kawałków, reperował perkusję, a Ianowi całe oprzyrządowanie o mały włos nie runęło na scenę. Mimo wszystko sądzę, że brakowało temu występowi odrobiny szaleństwa lub choćby spontaniczności. Dobre kawałki w dobrym aranżacjach. Plus John Stanier, o którym anegdota...

Wchodząc do namiotu byłem świadkiem rozmowy menadżera zespołu z organizatorką festiwalu. Brzmiało to, mniej więcej, tak: "I’m so sorry, John is like an animal while he’s playing drums. But you don’t have to replace everything…". I jeszcze ciekawostka: John wyznał mi (hoho), że szykuje nowy projekt, z Field. Nie mam pojęcia, jakby to mogło brzmieć. On też.

Holy Fuck

Nazwa zespołu odzwierciedlała mój nastrój. Sprzęt rejestrujący dźwięk odmawiał posłuszeństwa, więc musiałem męczyć się z nim przez ładny kawałek występu Kanadyjczyków. Irytacja tym większa, że był to chyba najbardziej porywający koncert festiwalu. Ja wiem, że koleś, który wydaje w swojej wytwórni Land Of Talk, nie może być cieniasem, ale mimo wszystko zaskoczenie. Być może nazbyt repetywnie i te loopy się za długo przewijały, ale energia, głupcze! Rzeczywiście odrobinę Trans Am, lecz bawiło się do tego przednio. "Royal Gregory" najmocniejszym punktem festiwalu? Dla mnie raczej tak. I nawet jeśli ten orkiestralny sampel w "Lovely Allen" mnie wkurzał, to rozgrzeszam i zwalniam z tygodniowej ściepy na tacę. Zamiast anegdoty, dobra rada. Jeśli coś Wam się zepsuje, zaczynajcie od sprawdzania oczywistości. Na przykład od tego, jak podpięty jest mikrofon.

FlyKKiler

Mnie nie ruszyło. Można było jeszcze jedno piwo zamówić w okolicznym barze. "Fear" zabrakło basowego podszycia, a Pati trochę talentu by być Roisin Murphy ("We-ooh, I look just like Roisin Murphy"). Poza tym, gdybym chciał słuchać polityki ze sceny, to kupiłbym telewizor i płaciłbym abonament. Długość tekstu postaram się zrekompensować ciekawostkami. Wokalistka FlyKKiler jest dj’em w londyńskich klubach – grywa dubstep. Podobno niedługo nowa płyta, tym razem, jako Pati Yang.

–Zosia Dąbrowska & Jan Błaszczak

BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)