SPECJALNE - Relacja

Chemical Brothers

6 września 2002

Chemical Brothers
2 Lipca 2002, Tor Stegny, Warszawa


Koncert The Chemical Brothers miał być wielką imprezą mega beatu. Organizatorzy zaprosili oprócz nich tego dnia na Stegny co lepszych DJów z krajowego podwórka, między innymi Glasse, Harpera, no i Smolika.

Rozgrzani dającym po łepetynach ostrym słońcem dotarliśmy (ja i dwie osoby z – uwaga – Gdańska) na Tor Stegny tuż przed szesnastą. Oczywiście bramki były jeszcze zamknięte, przecież według biletów i plakatów ludzie wpuszczani mieli być dopiero od piętnastej. Normalka, szczerze mówiąc wcale się nie zdziwiłem gdy odgoniono nas od wejścia. W końcu to Polska, co nie? Chwilę później ochroniarze kazali wyrzucać nam z plecaków wszystkie napoje. Ze względów bezpieczeństwa, mówicie? Ha ha, naiwni! Tuż obok bramek wejściowych ustawione było kilkanaście budek z wszelkiego rodzaju napojami, których obecność nikomu nie przeszkadzała. Interes przynajmniej kręcił się jak należy.

Na torze ustawione były dwie sceny: jedna dla samych mistrzów i jedna dla wszystkich supportów. Ta druga była ulokowana na kilkumetrowym podeście, co było dla widowni rozwiązaniem wygodnym (dla samych DJów mniej). Zdecydowana większość fanów Chemicznych przewidziała godzinne opóźnienie imprezy, bo do mniej więcej 17.30 widzów było mniej, niż liczy jedna klasa w szkole. Co się w sumie dziwić, główny występ wieczoru miał się rozpocząć dopiero o 21.30. Komu by się chciało smażyć w słońcu tyle godzin? Chyba tylko redaktorom muzycznych serwisów internetowych i osobom z drugiego krańca Polski, dla których nie było żadnych późniejszych pociągów.

Pierwsze trzy godziny spędziliśmy więc siedząc / leżąc pod sceną Chemicznych i patrząc to na daremne wysiłki pierwszych supportów, to na niebotyczne ilości sprzętu grającego Braci. Pierwszy DJ, Fresh, przemknął mi przez uszy zupełnie bez jakiegokolwiek wrażenia. Zagrał typowe umcy umcy bum. Następnie na podest wdrapali się członkowie formacji Mk Fever. Prezentowali siarczysty drum'n'bass, który odrobinę podziałał na publiczność (było już koło stu osób), której część podeszła pod małą scenę i zaczęła ćwiczyć różne wygibasy (jedne efektowne, inne raczej śmieszne). Lokomotywa imprezowa bardzo powoli i statycznie zaczęła ruszać.

Na pewien czas na balkonie dosyć obskurnego Domu Turystycznego (który znajdował się naprzeciwko małej sceny) pojawili się sami Chemiczni. Z całego tłumu chyba tylko ja ich wyhaczyłem. W sumie to i lepiej, bo członkowie duetu wydali się znudzeni na maksa: Tom Rowlands przykrył twarz czapką próbując się odizolować, a Ed Simons wyłożył przed siebie kopyta i z mętną miną obserwował poczynania DJów z Polski. Albo skwar okazał się za silny, albo nasi didżeje za słabi, w każdym razie już po dziesięciu minutach Chemiczni zniknęli we wnętrzu radzieckiego molocha Domu Turystycznego.

Kolejnymi polskimi gwiazdami imprezy mieli być Sonic Trip, DJ Glasse i Smolik. Ten drugi zagrał około półtoragodzinny set, wśród którego znalazł się miks "Come With Us". Glassemu udało się poderwać kolejnych kilkadziesiąt osób, dzięki czemu z atmosfery imprezy ulotniły się naleciałości jarmarku, czy też dożynek, które pojawiły się wcześniej (kiełbaski i te sprawy). Żegnanego krótkimi owacjami Glassego zastąpił Smolik wraz z gośćmi: Kasią Nowicką oraz wszędobylskim Arturem Rojkiem. Oboje ci artyści pojawili się na solowym debiucie Smolika i teraz dołączyli się do niego na występie na żywo. Z koncertu Smolika najlepiej brzmiało "T-Time" z Noviką i "8136239" (czy jakoś tak) z Rojkiem. Resztę piosenek przyćmiły problemy z nagłośnieniem i dająca się już wyczuć w powietrzu woń zbliżających się wydarzeń.

Kilka minut po dwudziestej pierwszej Smolik zszedł ze sceny. Publiczność była już bardziej zainteresowana miejscem z dobrą widocznością na poczynania angielskiego duetu. Koło 21.20 widownia zaczęła się niecierpliwić i ponaglać wyspiarzy by się nie lenili i wyłazili na scenę. Chwilę po 21.30 zostaliśmy wreszcie wysłuchani. Z ogromnych (zawieszonych na łańcuchach rodem ze średniowiecznych lochów) głośników uderzyły w nas słowa tytułowego kawałka z ostatniej płyty braci: "Come with us / Universe is at your side! / Behold! / They're coming back! / They're coming back!". W tle doszła do tego muzyka i... BOOOOOOOOOOOM!!!!!!! Światła rozbłysły, rozjaśniając kilka tysięcy wygiętych w wiadomym grymasie twarzy. Na telebimach (których było trzy: jeden pod Chemicznymi, jeden nad nimi i jeden za) pojawiły się wkręcające animacje. Kilka (koło czterech, pięciu) tysięcy osób oniemiało z zachwytu i wpadło w szał, skacząc, oraz wibrując czym tylko się dało. Widok był nieziemski, kilkaset metrów kwadratowych powierzchni zaczęło nagle unosić się i opadać, unosić i opadać...

Gwiazdy wieczoru nie dały nam ani momentu wytchnienia i szybko przeszły do swojego poprzedniego albumu. "Music! Response!". Szczerze mówiąc, ten kawałek nie oddał widowni takiej energii jak "Come With Us". Cały koncert zresztą był poszatkowany na kawałki odjazdowe na całego i na takie, podczas których mogłeś odsapnąć.

Zupełnie bez przerw Ed i Tom przenosili nas do następnych utworów, między innymi: "Block Rockin' Beats", "Star Guitar", "It Began In Africa", oraz "Out Of Control". Połowa z nich wymiotła z publiczności wszystkie jakiekolwiek negatywne uczucia. Ale to jeszcze nic, bo na telebimie pojawiło się wschodzące słońce. "Sunshine undergrouuuuuuuuuuuuuuuuund" wrzeszczę z zachwytu, a za mną inni. Tak! Zaczęło się spokojnie, potem uderzenie i... kosmos. Zwiedziłem podczas tego utworu więcej planet, niż się to naukowcom z NASA śniło. Szkoda tylko, że końcówka tak jakoś się... rozjechała, publiczność zatraciła rytm i była przez moment nawet zdezorientowana, zagubiona. Do stanu używalności przywrócił nas "Hey Boy, Hey Girl". Uhm. To też było coś. Tak w ogóle, to od "Sunshine Underground" zaczęły się bisy. Można na to było nie zwrócić uwagi, bo Bracia zeszli na sceny na niewielką chwilę, wiedząc, że zjemy ich w całości, jeśli ośmielą się z tym dłużej zwlekać.

Przed utworem zamykającym koncert zapanowała na moment cisza. Skrzętnie to wykorzystałem, wyjąc o "Private Psychedelic Reel". Moi sąsiedzi szybko podchwycili i w końcu nie było siły, by nam tego zagrali (zwłaszcza, że i tak mieli ten utwór zaplanowany, heh). Moim zdaniem, to był najlepszy moment koncertu, bijący kilka wcześniejszych na głowę. Świetne animacje na telebimach, doskonała gra świateł... No i to powolne rozpędzanie się! Chemiczni wkręcili w ten utwór tyle energii, tyle siły! Przy pierwszej eksplozji myślałem, że rozerwie mnie na strzępy. I innych też... Ręka, noga, brzuch w powietrzu. Krzykom i wyciom nie było końca. Zapanowała całkowita euforia, ludzie oddawali się serwowanej na tacce ekstazie, jak tylko mogli.

Te słowa wydają się śmieszne, ale opisywanie niektórych momentów tego koncertu to zadanie karkołomne, bo tego w pełni nie da się ani opisać, ani wyobrazić. Tak, macie cholernego pecha, że was tam nie było.

Zaraz po zejściu Chemicznych ze sceny (i rozbłyśnięciu na telebimach napisu "Love Is All"), na niebie rozjaśniały fajerwerki. Wrażenia specjalnego na mnie nie zrobiły, ale to "wina" szoku, którego przyczyną był sam koncert. Gdy pokazy się skończyły, podjęliśmy próbę poderwania tłumu, by wyciągnąć braci na scenę jeszcze choćby na jeden utwór. Niestety, tym razem ludzie się nie popisali. Wołania "Chemicals! Chemicals!" wspomogło niewielu. Ostatecznie wszystko się rozlazło, gdy zapalono światła, a ekipa zaczęła zwijać sprzęt. Bardzo żałuję, bo jestem pewien, że przy wykrzesaniu z siebie jeszcze odrobiny energii, Angole wróciliby na scenę i jeszcze na moment wyprowadzili nas choćby poza układ słoneczny. Szczerze mówiąc, należało nam się to: tor tonął w rykach i oklaskach przez cały koncert, a sami Chemiczni wydawali się tym gorącym przywitaniem zaskoczeni (potem się przyzwyczaili i co chwila wychodzili zza swoich stanowisk dowódczych, by podjarać nas jeszcze bardziej).

Dwa słowa o animacjach: zasada działania większości (ale na pewno nie wszystkich) była podobna do najzwyklejszych winampowskich plug-inów. Przy lepszych utworach robiły one niesamowite wrażenie, niestety przy słabszych nie były atrakcją w ogóle. W sumie to wolałbym, by było na odwrót, bo podczas lepszych momentów koncertu musiałbyś być Napoleonem, by skupić się nie tylko na własnym szczęściu, nie tylko nad tym, by nie wdeptać w trawę sąsiadów, ale jeszcze na dłuższym obserwowaniu ekranu.

Następnego dnia nie mogłem chodzić. Wszystko przez plecy, które po wykonaniu 104628290 półmetrowych skoków wzięły sobie trzydniowy urlop. Mimo wszystko uważam, że warto było. Znajome z Gdańska w sumie spędziły pół doby na dworcach i w pociągach PKP. Mówią to samo.

–Jędrzej Michalak, Wrzesień 2002

BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)