SPECJALNE - Relacja

Broken Social Scene, Pretty Girls...

10 października 2003

Broken Social Scene, Pretty Girls Make Graves
10 Lipca 2003, Pier 54, Nowy Jork


Darmowy występ Natural History, Broken Social Scene i Pretty Girls Make Graves odbywał się na takim samym molo jak to, które rok temu zaszczyciłem swoją obecnością przy okazji koncertu Radio 4. Z tą jedną różnicą, że Pier 54 mieści się dokładnie po przeciwległej stronie Manhattanu, w dość zamożnej, gejowskiej dzielnicy Chelsea. Kiedyś tego rodzaju imprezy odbywały się tam bardzo rzadko, na szczęście Giuliani zapoczątkował proces zagospodarowywania i uatrakcyjniania West Side, uzasadniając, że Zachód musi dorównywać pod tym względem Wschodowi. Rudolph to dobry chłopak jak się okazuje.

Dojazd do miejsca, gdzie miały wieczorem wystąpić obok siebie dwa zespoły poważnie aspirujące do grona naszych ulubionych współczesnych kapel, okazał się bardzo wygodny. Drogę z metra do Hudson River pokonałem w kilka minut; co więcej, towarzyszyła mi cała gromada ludzi, część z nich udająca się na paradę homoseksualną, reszta szukająca tego dnia muzycznych wrażeń. Zaskakująca była ilość ortodoksyjnych punków, zwolenników Pretty Girls, poprzebieranych w jakieś trampki, różowe rajtuzy i tego typu asortymenty. Krótko mówiąc, wyglądali jak pały: nawet nie zdawałem sobie sprawy, że PGMG zjednują sobie tylu fanów wśród "prawdziwych" panczurów. Rozmyślania na ten temat przerwał podstarzały, czarnoskóry strażnik o wyglądzie Bubby z Forresta Gumpa, zwracający koledze uwagę: "Look at all that booty over here". I może niech to wystarczy tytułem wstępu.

Jako pierwsi pojawili się oczywiście rozgrzewacze, nowojorskie trio Natural History. Goście okazali się rzemieślnikami, w pół godziny odbębnili swój przeciętny blues-garage rockowy repertuar. Nie chcę mówić, że "w czasach bez wirtuozów mogą być kimś", ale na pewno w dobie marketingowych sukcesów Yeah Yeah Yeahs oraz innych zespołów ze "stolicy stolic, stolicy świata" (tak w czwartej klasie podstawówki rozpocząłem swoje wypracowanie o New York City) nawet oni są w stanie odnaleźć własną publiczność, mimo że ich jedynym atutem zdaje się być zabawna, przerysowana mimika twarzy frontmana. Zasnąłem na stojąco.

Emocje pojawiły się wraz z Broken Social Scene, teoretycznie pełnoprawnymi partnerami koncertowymi Pretty Girls, w praktyce znajdującymi wśród zgromadzonych znacznie mniejszą ilość zwolenników. Cóż, przypuszczam, że w Kanadzie kolejność występu mogłaby się okazać odwrotna, dla mnie w każdym razie było to w tym momencie obojętne, a z perspektywy czasu rozwiązanie okazało się trafione – po lasującym mózgownicę szturmie w wykonaniu grupy z Seattle nie miałbym już pewnie siły rozkoszować się kunsztownymi, ciepło-morskimi krajobrazami. Połowa lipca to był akurat okres mojej największej fascynacji You Forgot It In People, dlatego wizerunek absolutnych bossów w połączeniu z cudownym motywem gitarowym "KC Accidental" przyprawił mnie o silne wzruszenie. Tak, bossy, trzeba wam to było widzieć. Ze wszystkich indywidualności tworzących projekt Broken Social Scene do powiedzenia najwięcej miał główny wokalista Kevin Drew, na każdym kroku przepraszający za to, że żyje, wyrażający radość z faktu grania w Nowym Jorku i zaznaczający swoje "dziewictwo" w dziedzinie grania dla dużej publiczności (poniżej tysiąca widzów za darmo to nie jest chyba jednak ogromna liczba).

Oprócz "KC Accidental" fantastycznie wypadły "Stars And Sons", gdzie w rolę śpiewaka na chwilę wcielił się przesympatyczny gitarzysta zapakowany w kurtkę przeciwdeszczową, zachęcany do boju radosnymi okrzykami Haines, uzbrojoną na razie tylko w tamburyno. W połowie utworu, wiadomo kiedy, znaczna część publiczności pokazała ku mojemu zaskoczeniu, że wie co tu się dzieje. Po "Stars And Sons" Emily na dłuższy czas zadomowiła się na scenie, wspomagając Kevina podczas "Almost Crimes", wykonując parę fragmentów z Feel Good Lost i wieńcząc swój performans emocjonalnym wykonaniem "Anthems For A Seventeen Year-Old-Girl". W refleksyjny nastrój wprowadził jeszcze utwór, który Drew poświęcił małżonce, dalej Kanadyjczycy rozbijali się nawzajem o atmosferyczne wyładowania trąbkowo-gitarowe z kulminacją w postaci ekstatycznej orgii "Cause=Time".

Zmiażdżony Broken Social czekałem z odrobinę mniejszym napięciem niż powinienem na Pretty Girls Make Graves. Po chwili zwłoki na scenę wparowała ekipa Zollo. Andreę ujrzałem po raz pierwszy w życiu i w jednej chwili zrozumiałem, dlaczego skazano mnie na oglądanie Kanadyjczyków w towarzystwie ortodoksów śmiejących się z Emily Haines śpiewającej "Anthems". Brygada z Seattle, a ich liderka w szczególności, sprawia wrażenie wyrastającej z takich właśnie środowisk, co więcej wcale nie ukrywającej i nie wstydzącej się subkulturowej przynależności. Zupełnie nie pasowała do hipotetycznie nakreślonego portretu "dziewczyny z sąsiedztwa", przedstawiała się raczej jako malutka, lekko zaokrąglona, zadziorna pankóweczka biegająca po scenie w każdym możliwym kierunku, eksplodująca energią i zarażająca swoim entuzjazmem publiczność. Śmiejąc się i wykonując zgrabne pląsy, przy każdej okazji dziękowała ludziom tańczącym sobie gdzieś z tyłu, dając do zrozumienia, że jest to również jej ideał rozkoszowania się koncertem.

Rzeczywiście, trudno było nie ulec iskrzącej witalności bijącej od kwintetu z Waszyngtonu. Ja oniemiałem na widok J. Clarka drepczącego bounce'ującym krokiem przez okrągłą godzinę i jednocześnie zapieprzającego na wiośle jakby miał kołowrotek w łapie. Mógłbym przysiąc, że wszystko grane jest 1.5 razy szybciej niż w wersji studyjnej, ale jeśli się mylę, zrzućmy to na karb wylewającej się z butów, włosów i spod paznokci adrenaliny. W każdym razie Clark, zapowiedziany jako DJ na organizowanej tego samego wieczoru imprezie, zachowywał się niczym nakręcony robot, odbywający czterometrowy kurs od mikrofonu do głośników i od głośników do mikrofonu, świdrując niemiłosiernie dłonią. Oprócz sympatycznego gitarmena zabawnie prezentował się basista Derek Fudesco, który na ten wyjątkowy wieczór przywdział gustownie skrojony garniturek. Wszyscy "w kupie" wyglądali jak zespół nowofalowo-punkowy z napędzającym całe przedsięwzięcie czarnoskórym uniwersyteckim intelektualistą. Widok naprawdę rewelacyjny.

Od początku do samego końca live'a Pretty Girls czułem się powalony wyjebistością materiału z Good Health. Każdy utwór z tej płyty jest dla mnie już w pewnym sensie klasyczny, z czego zdałem sobie w pełni sprawę dopiero na koncercie, odczuwając dreszcze przy co kultowszych fragmentach, takich jak "Don't tell me, tell me what I already know" z "More Sweet Soul", riffie otwierającym "Ghosts In The Radio", duecie wokalnym Zollo-Thelen w "Bring It On Golden Pond", introdukcji "Speakers Push The Air" (akurat organków nie było, ale zawsze można sobie to wyobrazić, prawda?) oraz naturalnie motywie przewodnim "The Get Away". Nie śmiejcie się z mojej nieśmiałej refleksji, ale jestem zdania, że zeszłoroczne Good Health było w pewnym sensie błogosławieństwem dla całego stricte punkowego grania, bo oto nikomu bliżej nieznani debiutanci wyczesali pół godziny, które wstrząsnęły światem. Wyczucie melodii predysponowało ich do power-popowych kolaboracji z Newmanem, ale duszą tkwili na szczęście głęboko w surowej napierdalance, co zaowocowało zetknięciem tych dwóch wartości i realizacją porywającego, oryginalnego albumu. Występ Pretty Girls zdołał uwypuklić wszystko co dobrego można powiedzieć o ich pierwszym longpleju, podnieść studyjną wartość dwóch nowych kawałków oraz spowodował trwające kilka dni oszołomienie u niżej podpisanego.

–Michał Zagroba, Październik 2003

BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)