SPECJALNE - Ranking
Najlepsze polskie płyty XX wieku

Najlepsze polskie płyty XX wieku

11 listopada 2014

Grzegorz Turnau: To Tu, To Tam 080Grzegorz Turnau
To Tu, To Tam
[1995, EMI]

W połowie lat dziewięćdziesiątych w samochodzie moich rodziców mieściło się tylko kilka kaset. Najbardziej pamiętam soundtrack do Podwójnego Życia Weroniki, Innuendo i trzy albumy Grzegorza Turnaua. Pokonywaliśmy Wielkopolskę wzdłuż i wszerz, od smutnych Wszystkich Świętych po przejedzoną Wielkanoc – i z każdym kilometrem rosło nasze przekonanie, że te kilka płyt to najlepsza muzyka, na której słuchanie możemy się wszyscy wspólnie zgodzić. Dopiero zmiana samochodu i brak radia na kasety wymusiły rzecz niewyobrażalną – podróż do babci, wujków i cioć bez "Show Must Go On", bez zasypywania trumny Weroniki, bez "Natężenia Świadomości".

Bałem się po tylu latach ponownego odsłuchania To Tu, To Tam – niekiedy lepiej nie wracać do starych snów. Skład rodzinnego samochodu doznał ubytków odwracalnych najwyżej w niebie, potencjalnie obecnych da się ściągnąć w jedno miejsce najwyżej na święta i to jeśli pozwala na to aktualna kondycja wzajemnych relacji. Życióweczka. Tymczasem uff, Grzegorz się nie zmienił. Wciąż mam wrażenie, że tekstami Michała Zabłockiego rozważa problemy postaci z dziewiętnastowiecznych lektur szkolnych. No i prawdą jest, że mamy tu z biegiem lat coraz bardziej kontrowersyjną stylistykę ninetiesowego popu zmieszanego ze smooth jazzem i piosenką aktorską. Ale Turnau rozgrywa te piosenki z wyobraźnią, która przysłania mankamenty. Nie ma tu smęcenia, nie ma usypiającej narracji stojącej wody w kiblu ani odwrotnie, onanizmu treścią (co najwyżej mały onanizik krakowski w słynnej "Brackiej"). Między wierszami zaś odbieram tu, ekhem, kawałek Polski – czegoś, co możesz skumać jedynie spędzając tu odpowiednio dużo czasu. Czy to dobrze, czy źle, oceńcie sobie sami, ja tam lubię. –Jędrzej Michalak

posłuchaj


Mazzoll, Knuth, Diffusion Ensemble: Azure Excess 079Mazzoll, Knuth, Diffusion Ensemble
Azure Excess
[1995, blauHOFFER multiple art]

Yass jest dla mnie gatunkiem-paradoksem. W założeniach miał rewolucyjnie i bezczelnie przejeżdżać się improwizacją po wszystkich gatunkach muzycznych. W praktyce jednak okrętem flagowym nurtu była Miłość – trochę szaleni kujoni jazzowi, wciąż trzymający się w ramach granic. Doprowadziło to do muzyki na nieprawdopodobnie dobrym poziomie, ale to raczej nie był yass. Najbardziej klasyczna i reprezentująca yass Miłość trzyma się dźwiękowo naprawdę daleko od tego gatunku. Wszystko dlatego, że lider Tymon nie mógł przestać udzielać wywiadów pełnych manifestów. Najciekawsze jest to, że zanim ten największy i jednocześnie najmniej yassowy klasyk powstał, to samą Miłość opuścił Mazzoll – człowiek co do joty spełniający wszystkie głośne hasła. Jeden gadał i grał Coltrane'a, a drugi po prostu był w stu procentach tym, o czym mówiły zapowiedzi. Azure Excess kompletnie spełnia założony brak założeń. Album jest nagranym projektem audiowizualnym opartym na autorskim sposobie zapisu muzyki, gdzie czternastu muzyków jednocześnie nie wie, co się dalej stanie. To kompletne wyzwolenie, które, zapisane na płycie, z automatu traci swój pierwotny charakter i istotę. W efekcie dostaliśmy niewielki ułamek tego, co się tak naprawdę działo podczas nagrywania Azure Excess. Jak w całym w tym yassie. –Ryszard Gawroński

posłuchaj


Andrzej i Eliza: Czas Relaksu 078Andrzej i Eliza
Czas Relaksu
[1974, Pronit]

Dość nietypowy był to zespół. Na wskroś intymny, ostentacyjnie małomiasteczkowy, jakby niezainteresowany popularnością, karierą, światem wokół. Snuli sobie osobiste mikronarracje o życiu uczuciowym w PRL-u, grali po swojemu, jak tylko chcieli. Bywali w tym nieco niezgrabni, na przykład gdy zapuszczali się w rejony ballad country albo przesadnie bezpośredniej biesiady, ale nawet to może być im wybaczone, bo ciągle pozostawali uroczo bezpretensjonalni. W dodatku swymi najlepszymi piosenkami wzbogacili post-bitowy krajobraz polskiej muzyki popularnej lat siedemdziesiątych o szlachetne inspiracje Fleetwood Mac, Abbą czy hippisowskim folkiem. I to były naprawdę świetne piosenki. Na Czasie Relaksu znajdziemy pełen wachlarz ich brzmień – od kojarzącego się z Simonem i Garfunkelem openera przez jazzujący "Jeszcze tylko dzień", abbowe "Wahanie", folkowy power pop "Letniego sposobu na kłopoty", złożone, trochę fleetwoodmacowskie "Z mego życia" i "Gdy tak stoję", jakieś redneckowe odjazdy, aż po zwiewny smooth jazz "Poznań, wiosna i my", jakby wyjęty z repertuaru Ewy Bem. Co zadziwiające, to stylistyczne bogactwo tworzy bardzo spójny album – słucha się go jak soundtracku do jakiegoś starego serialu obyczajowego z czasów, które już dawno przeminęły i których być może nigdy nie było, ale wydają się tak rozkosznie familiarne, że stają się częścią naszej prywatnej historii. –Krzysztof Michalak

posłuchaj


Krzysztof Ścierański 077Krzysztof Ścierański
Krzysztof Ścierański
[1984, Savitor]





Krzysztof Ścierański

 

–Michał Zagroba, Tomasz Skowyra, Piotr Ejsmont & Borys Dejnarowicz

posłuchaj


Marek Grechuta & Anawa: Korowód 076Marek Grechuta & Anawa
Korowód
[1971, Polskie Nagrania Muza]

Grupujący się początkowo w szeregach studentów Politechniki Krakowskiej kabaret Anawa był na tyle stymulującą dla póżniejszych losów sceny krakowskiej formacją, że warto od niego rozpocząć. Najbardziej znani członkowie to oczywiście Kanty Pawluśkiewicz na pianinie, późniejszy kompozytor filmowy i współpracownik Turnaua; dalej Jacek Ostaszewski – wspaniały kontrabasista, założyciel jednego z ciekawszych projektów muzycznych w Polsce (Osjan), ścisła czołówka polskich muzyków ever; podobnie jak Marek Jackowski, również część Osjana. Z kabaretem i zespołem współpracowało wielu prominentnych artystów, jak chociażby Wodecki czy Andrzej Zaucha. Cytując wiki: muzycy żartobliwie określali swoją działalność jako "sztukę jarmarczno-cyrkową, z przerwami na piosenkę liryczną". Na debiucie Grechuty słychać jeszcze bardzo wiele elementów muzyki kabaretowej, muzyki pisanej pod pół-recytacje, ale Korowód jest już zdecydowanie mniej liryczny, a bardziej piosenkowy, bardziej również refleksyjny. Już na debiucie pojawia się kilka porządnych piosenek – weźmy chociażby przekorne "W dzikie wino zaplątani". Nie jestem za to fanem teatralnego żartu "Nie dokazuj" i "Niepewności", które na nieszczęście zdają się pozostawać najpopularniejszymi utworami Grechuty, i z którymi większość Polski pana Marka kojarzy. Korowód na luzie jednak rehabilituje te drobne rysy z przeszłości, które zrzucam na humor studencki.

Marek Grechuta był od początku wokalistą wielkoformatowym, z doskonałą dykcją i zarazem prostym oraz wysublimowanym wokalem, jeżeli styl piosenki tego wymagał. Na drugim albumie zdecydowanie poszerzył skalę swoich możliwości interpretacyjnych poezji, przez co udało mu się nagrać, pomimo tak patetycznej kategorii jaką jest poezja śpiewana oraz pomimo tak oczywistych jazzowych i klasycznych inspiracji, album niepatetyczny, dużo bardziej przystępny i zapewne mniej stricte inteligencki niż kompozycje Niemena, czy Demarczyk. Korowód jest wizją muzyków zafascynowanych przemijaniem, właściwie cały album jest naszpikowany motywami wanitytawnymi. Kręgosłupem jest piosenka tytułowa, swoistym lunatycznym danse macabre – jako że pan Marek był malarzem, myślę, że nie będzie nadużyciem określenie go muzyczną odpowiedzią na Błędne Koło Malczewskiego. Piosence tej, zapewne przez ekspresję sceniczną młodego Grechuty, przypisuje się charakter protest songu, chociaż wydaje się, że podobnie jak cały album jest dużo bardziej oddającą cześć polskiej kulturze egzystencjalną rozkminą. Frapującym elementem są też prog-rockowe, szamańskie wycieczki na wschód, jak napisany przez Jackowskiego, instrumentalny opener "Widzieć więcej", czy niepokojąca, zdominowana przez klasyczne smyki "Kantata". Szyku kompozycjom dodaje zgrabny kontrabas Jacka Ostaszewskiego, który w doskonały sposób nadaje lekkości "Chodźmy", uzupełnia gitarę i skrzypce w "Dni, których nie znamy", oraz wzbogaca nieco anachroniczne, klasyczne pianino w romantycznym "Ocalić Od Zapomnienia". Bardzo wdzięczna i istotna pozycja. –Iwona Czekirda

posłuchaj


Basia: Time And Tide 075Basia
Time And Tide
[1987, Epic]

Jednym z powodów rozpadu tria Matt Bianco (którego częścią była Basia) niedługo po nagraniu pierwszego albumu Whose Side Are You On? była różnica zdań odnośnie kierunku w jakim powinien pójść zespół na następnych wydawnictwach. Mark Reilly nie widział potrzeby wprowadzania żadnych zmian i chciał razem z Dannym White'em pozostać kreatywną siłą zespołu. Polka miałaby zachować wolną rękę w zakresie swoich partii wokalnych, ale jej udział w reszcie procesu twórczego ani trochę by się nie zwiększył. White miał inne plany: chciał zaangażować ją bardziej aktywnie w działalność zespołu i razem z nią postanowił zacząć pisać piosenki. Podobno nie spodobały się one za bardzo Reilly'emu, a sama Basia podejrzewa, że były zbyt popowe. Dla mnie nie stanowi to oczywiście żadnego problemu. Mimo iż o bezprecedensowym sukcesie Trzetrzelewskiej i jej walorach jako wokalistki wiedzą wszyscy, którzy choć trochę się takimi rzeczami interesują, to już same kawałki nie są aż tak bardzo popularne jak powinny. Ja rozumiem, że są one śpiewane po angielsku, że z uwagi na wyjazd z Polski jej obecność w mediach została trochę ograniczona, ale ich niezwykła ripitowalność i to, że są zwyczajnie ładne powinno sprawić, że kilka przebojów z Time and Tide będzie jednak powszechnie wśród Polaków rozpoznawalnych. No nic, pewnie za mało gitar.

A jeśli chodzi o te numery, to Trzetrzelewska i White serwują nam uroczą mieszankę jazzu z klawiszowym popem, wzbogaconą na dodatek wyraźnymi inspiracjami muzyką Ameryki Południowej. Jest tu cała masa urzekających melodii, czarującego wokalu Basi i kilka przebojowych refrenów. Najjaśniej lśni "New Day For You". Nie wiem czy istnieją piosenki perfekcyjne, ale szósty indeks Time and Tide jego tego bardzo bliski. Uświadomiłem to sobie w dość niecodziennych okolicznościach. Kilka lat temu wracałem mianowicie z jakiegoś wakacyjnego wyjazdu i akurat planowałem się zdrzemnąć, gdy z włączonego przez kierowcę radia zaczęły płynąć znajome dźwięki (nie wiem co to była za stacja, ale trzeba było chyba sprawdzić, bo tuż po "New Day For You" poleciało "Life’s What You Make It"). Samochodowe głośniki nie powalały jakością, znajomi trochę zagłuszali piosenkę rozmową, ale i tak nie mogłem wyjść z podziwu jak doskonale zgrane są wszystkie składniki tej muzycznej układanki. Czasem łapię się na tym, że kiedy znam już jakiś utwór dobrze, to zaczyna mi się on wydawać bardzo prosty. Tak jest i w tym przypadku. Najpierw kolejne dźwięki wyśpiewywane przez Basię oraz delikatne akordy tworzące melodię, następnie wchodzący później i trzymający całość w ryzach giętki bas i partia wibrafonu – każdy z tych elementów wydaje mi się tak oczywisty, że rozwój przebiegu sprawia wrażenie naturalnej i niepodważalnej konsekwencji poprzedzających dźwięków. Ujawnia się w tym niebywały kunszt w układaniu piosenek – takie właśnie powinny być cechy hitu. Świetnych kawałków jest tu więcej, a warto wyróżnić szczególnie singlowe "Promises" i "Time and Tide", a także "Astrud", będący hołdem dla znanej brazylijskiej piosenkarki. Duet Trzetrzelewska-White nie wypalił się zresztą po nagraniu pierwszego albumu, także jeśli podoba się wam debiut polskiej wokalistki, to koniecznie sprawdźcie też London Warsaw New York. –Piotr Ejsmont

posłuchaj


Janusz Muniak Quintet: Question Mark 074Janusz Muniak Quintet
Question Mark
[1978, Polskie Nagrania Muza]

Po okresie europejskich wojaży, trzech płytach nagranych z Tomaszem Stańko, festiwalu "Jazz Jamboree" i kolejnych trzech krążkach z Andrzejem Trzaskowskim, po przygodach z Krzysztofem Komedą i Janem Jarczykiem, po spłodzeniu jeszcze sześciu płyt z Janem "Ptaszynem" Wróblewskim - w życiu Janusza Muniaka przychodzi czas na "debiut stanowiący podsumowanie 20 lat doświadczeń". Nic dziwnego, że produkcja z 1978 roku nie brzmi jak pierwsze podrygi nieopierzonych pomysłów, ale jak zręczne przechodzenie z roli członka zespołu do roli lidera. Muniak, Bezucha, Bliziński, Dechnik i Perliński – spod palców pięciu wspaniałych wychodzi krążek, po którym późniejsze jezioro kompozycyjnych osobliwości Muniaka, zawierające kawałki hard- bopowe, funk-rockowe, i ballady liryczne, ale wypływające niezmiennie z amerykańskiej klasyki jazzu, nie będzie już zaskoczeniem.

"Przejażdżka Walcem" to leniwe odpalanie potężnej machiny saksofonu z chaosu gitary, kontrabasu, perkusji i pianina. Gdy niesubordynowana kompozycja poddaje się kontroli i wchodzi na przemyślnie wytyczony szlak, muzycy zmieniają się za kierownicą, narzucając płynnie indywidualny styl prowadzenia. Przejażdżka nabiera sprawnego tempa, a bieg wydarzeń nie daje wytchnienia aż do rozpoczęcia kolejnego kawałka, "Tańca Pawia". Tam rozgrywają się dumne zaloty saksofonu i gitary, z perkusją i kontrabasem w roli budujących dynamikę swatek. Ukazujący się po tanecznym zakończeniu "Obertas" to przestrzenne, zwiewne pasaże, które ze zwinnością akrobaty przechodzą niespodziewanie w szkatułkę typu: chwytliwy motyw otwierająco- zamykający, szereg splątanych solówek, motyw otwierająco-zamykający. Wreszcie zostaje postawiony tytułowy "Znak zapytania", który, sądząc po intensywności saksofonu, wieńczy poważnie nurtujące muzyczne pytania. Odpowiedzi udziela cierpliwie ten sam saksofon, wspierany przez resztę instrumentów, a finałowe utulenie zdaje się wskazywać, że była to wyczerpująca odpowiedź.

Głębokie i ciepłe brzmienie tenoru, przekonujące improwizacje perkusji, gitary, kontrabasu i pianina, silne osadzenie w tradycji jazzu – to wyznaczniki stylu Muniaka zauważalne na Question Mark. Stylem tym można się delektować w trakcie odsłuchu licznych krążków, a artystę najłatwiej złapać w jego prywatnym klubie jazzowym (w razie jakichkolwiek pytań i znaków zapytania). –Monika Riegel

posłuchaj


Kombi: Kombi 4 073Kombi
Kombi 4
[1985, Polskie Nagrania Muza]

Trochę dla beki wyobrażam sobie Kombi grających piosenki z It's My Life Talk Talk, a na myśl o wokalu Grzegorza Skawińskiego zagajającego "Another sigh with no regret" śmieję się tylko odrobinę, bo wcale nie wykluczam możliwości porywającej interpretacji. Najlepszy numer na Kombi 4, "Szukam Drogi", ale również kompozycje Sławomira Łosowskiego z wcześniejszych płyt, na przykład "Błękitny Pejzaż", całkiem zresztą sensownie przywołują ówczesną twórczość Marka Hollisa i kolegów. "Szukam Drogi" to jednak osobny byt. Cudowne połączenie balladowości z przebojowością o zdecydowanie autorskim wymiarze, gdzie już przy samym intro szczęka opada.

Karty na stół. Cała płyta ma zadatki na wymiatanie i uda się wam na niej odnaleźć najlepsze wzorce z pierwszej połowy 80s. Jeśli zechcecie, usłyszycie nawet 1999 w "Lawinie..." i Dirty Mind w "Kim Jestem – Kim Byłem". Końcówka tego drugiego zasługuje swoją drogą na najwyższe uznanie, bo okiełznanie emocji, które sięgają zenitu w każdej niemal wygrywanej sekundzie, do łatwych nie należy. Ale zaufać trzeba Łosowskiemu mówiącemu nam, że to przede wszystkim ich własna muzyka. A jest to muzyka pierwszorzędna. Hook goni tu hook, nawet jeśli "Naszego Randez Vous" i "Black And White" dosyć mieliście wcześniej, niż byliście w stanie to zakomunikować. Nie warto szczędzić słów pochwały, mamy w końcu do czynienia z polskim topem. Wracając do "Szukam Drogi", odpowiedzi klawiszy między wersami zwrotek to czysta poezja melodii i brzmienia. Ich punktowanie refrenu pod postacią fortepiano, wychodzące za "totolotek" – pełnia dramaturgii. Papsujące "Czekam Wciąż", kolejny diament, w kwestii outro – piękne po prostu, zresztą jak cała piosenka zamykająca ten bodaj najspójniejszy i zarazem najściślej określony stylistycznie album Kombi. A gdyby tego było mało, bywa tutaj również zaskakująco. Spora część "Zaczarowanego Miasta" mogłaby wyjść spokojnie w tym tysiącleciu spod rąk takiego Tycho, a pet-shopowym "Za Ciosem Cios" mogliby zajawiać się Classixx. Historia niby znana, ale ciężko zaprzeczyć jej fenomenalności: o ile kompletna redukcja w 1985 roku elementów bluesowo-prog rockowych mogła srogo zaniepokoić fanów pierwotnego oblicza zespołu, dzięki pójściu muzyków "w pop", z perspektywy lat polska muzyka zyskała niewspółmiernie więcej –Krzysztof Pytel

posłuchaj


Ossian: Roots 072Osjan
Roots
[1983, Pronit]

Mogę sobie na chwilę pożyczyć tytuł książki Davida Mitchella i napisać o całym atlasie, który Osjan zebrał z chmur, deszczu, liści czy, jak w tym przypadku, wiatru. Na albumie zarejestrowano początkowe dwa "rozdziały" Księgi Wiatru i wyobrażam sobie, że muszą być one pisane jakimś dalekowschodnim alfabetem. W kompozycjach zostały co prawda uwzględnione fragmenty anonimowego średniowiecznego utworu, nagrań Fela Kutiego i "rozdziału" szóstego tej samej Księgi, lecz przede wszystkim to medytacyjna muzyka dalekiej Azji stanowi osnowę obu kompozycji. Wszystkie te inspiracje, na równi ze sposobem tytułowania utworów, odzwierciedlają syntetyzujące założenia stojące u źródeł muzyki projektu, którego uczestnicy świetnie równoważą fragmenty improwizacji z kontemplacyjnym uporządkowaniem, kreując coś na kształt dzikiej podróży w głąb czasu – w pobliże istoty rzeczy. Posłużono się w tym celu zestawem instrumentów, które już samą swą nazwą oddziałują na wyobraźnię: koreańska harfa, kayakum (to Ostaszewski), sanza i <głosy> Waglewskiego, Kurtis na calangu, a na conga Nowakowski. W tym wypadku określenie "rytmy ziemi" nabiera rzeczywiście literalnego znaczenia. Okładkę Roots zdobią jakby Nazca-lne rysunki i jest to dobry trop, jeśli uwzględnimy hipotezę, w myśl której u korzeni sztuki jako takiej tkwiło szamańskie przeżycie. Taką zespalającą muzykę rejestruje tutaj Osjan, niby pod wrażeniem ruchu neo-medieval i boomu na etnomuzykologię, a przecież przede wszystkim rozbudzoną fascynacją tych muzyków czystą substancją i możliwością przełożenia jej na zupełnie inny język. –Wawrzyn Kowalski

posłuchaj


Zbigniew Seifert: Passion 071Zbigniew Seifert
Passion
[1979, Capitol]

Nagrany na kilka miesięcy przed śmiercią Passion aż prosi się o porównania z ostatnimi albumami Coltrane'a, który na muzykę Seiferta wywarł kolosalny wpływ, ale to tylko napoczyna temat. Autor otwiera tu oczy na możliwości ekspresji, jakie dają jazzowe skrzypce, zderza swoje klasyczne wykształcenie z free jazzową wściekłością w sposób, który dla wielu okazał się niezjadliwy. A czy faktycznie bardziej klasyczne, orkiestrowe plomby rozbijają narrację Passion? Skłaniałbym się raczej ku temu, że pokazują szerszy obraz, cały diapazon możliwości, jakie dawało wirtuozerskie wyczucie instrumentu. Choć Man Of The Light przy całej wspaniałości wydaje się płytą jazzowo "czystszą", to Passion w obliczu śmiertelnej choroby miało pozostać najbardziej osobistą, frontmeńską wypowiedzią, której moim zdaniem żadne niewidzialne ręce jazzowego rynku nie ukręciły łba. Zresztą, hej, na tej płycie wali (to adekwatne słowo) w bębny gość, który na Bitches Brew zagrał jedną z najgenialniejszych partii perkusji w dziejach. I gra tu na swoim stałym poziomie, a mimo to jest tylko sekundantem. –Łukasz Łachecki

posłuchaj


#100-91    #90-81    #80-71    #70-61    #60-51    #50-41    #40-31    #30-21    #20-11    #10-01

Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)