SPECJALNE - Ranking

100 Płyt 2000-2009 Na Świecie

13 listopada 2010


090Microphones
It Was Hot, We Stayed In The Water
[2000, K]

Phil Elverum – artysta osobny dzięki szczerości i wrażliwości jako głównym środkom wyrazu – przy każdym kontakcie przypomina nam, że wcale nie musi tak być, a jednak jest, że jest osobny, bo jest tak po ludzku prosty (prostota jako cnota). It Was Hot to pierwszy album z trylogii (Phil układał swoje albumy inaczej niż trójkami, ale zostawmy to); nie mam takich danych, ale myślę, że wszystkie 3 obowiązkowo na tej naszej liście lektur się znalazły, a jeśli by to ode mnie zależało, wrzuciłbym też może nawet No Flashlight. Ale nieistotne, bo miałem o It Was Hot. Powiem: powróciwszy dziś do płyty, stwierdziłem to, co zawsze, gdy do niej wracam – że jej "poziom" jest niemierzalny. Elverum przypomina o tym, że bezsensem jest ocenianie muzyki, której podstawowym punktem wyjścia i oparcia jest wrażliwość. W jaki sposób miałbym kogoś przekonać do tego, że jezioro, że człowiek, że mgła i że uczucia? W tym momencie kapituluję, ale ciepły, lekko nieśmiały głoś Phila może odnieść jakieś skutki, choć także nie musi, bo przecież nie krzyczy. It Was Hot sięga także, zwłaszcza w drugiej części, po elementy domowej roboty transu, który prowadzi, jak to z takim transem, do pewnego rodzaju eterycznego odrealnienia ("Between Your Ear And The Other Ear", "(Something) Ver. 2"), ale to raczej przyczynki i działania mające na celu zbliżenie się do jakiejś "istoty", kontemplację, poznanie samego siebie, czego natomiast efektami są (a jest ich tu co najmniej kilka) te momenty przynoszące ciarki satysfakcji i napływającej nagle prostej ludzkiej mądrości – wejście wokalu i ta oczywista rzecz, którą robi gitara w "The Pull", czy wręcz cały, mały "Sand: Eric's Trip". Najeżony tym jest także hołubiony chyba "The Glow", w którym Elverum zapowiada późniejszą specyficzną teatralizację twórczości. Póki co, myślę, że chodziło głównie o uzyskiwanie samoświadomości przez muzykę, a świadectwo tego jest na tyle bezpretensjonalnie piękne, że nie napiszę już nic więcej, bo ja i tak to słyszę, a wam mogę tylko radzić. –Radek Pulkowski


089Sea And Cake
Oui
[2000, Thrill Jockey]

W podstawówce mieliśmy zwyczaj nabijania się z pani od francuskiego. Ani chybi była najbardziej kompetentną osobą do nauczania francuskiego w osiedlowej szkole, ale niestety dla niej bardzo upodobaliśmy sobie kultywowanie tego zwyczaju. Nie było to nic wyrafinowanego: kiedy pytała o pracę domową, chowaliśmy się za zeszyty kwicząc "łiiiii, łiiiii!". W dzienniczkach: "Syn kwiczy na lekcji języka francuskiego".

Trzeciego października bieżącego roku cały świat słuchający indie położył się na podłodze, włączył Kid A na słuchawkach i połączył się w ceremonii uczczenia dziesięciu lat od wydania płyty domniemanego największego zespołu naszych czasów. Traf chciał, że tego dnia słuchałem sobie Oui, zupełnie nieświadomy omijającego mnie masowego wydarzenia. Gdzieś w połowie przypomniało mi się, że Sea And Cake równo dekadę wcześniej powrócili tym krążkiem do szeregu. "O, fajnie, dobrze trafiłem". Kiedy wybrzmiał ostatni szum "I Missed The Glance" postanowiłem sprawdzić co tam piszą w dzisiejszym internecie. To, czego wtedy doznałem, nosi w środowiskach hip-hopowych nazwę momentu klarowności: może dla kogoś Kid A jest manifestem pokolenia sługusów digitalizy postmodernizmu, znakiem czasów; jestem w stanie to zrozumieć, na szczęście nie muszę przynależeć do takiego zbioru. W tej kategorii, mając do wyboru elektromechanicznego molocha z melancholią wielkości czołgu w głosie i subtelnością zalanej kawą klawiatury a cholernie profesorskie, lounge-popowe zagrania będące tak naprawdę post-rockowymi piosenkami, wybieram to drugie. Spójrzmy prawdzie w oczy – olewanie Kid A nie jest zadaniem dla zwykłego zjadacza chleba; można by powiedzieć, że chleb = Kid A. Alternatywa, jaką zesłali nam profesorowie (przede wszystkim) Prewitt, Prekop, McEntire odsyła raczej do diety konstytuowanej aseptycznym sushi, surowymi warzywami i chłodnym sokiem z kiwi. Chciałem obejść się bez metaforyki kulinarnej, serio, nie dało się – ten wybór to kwestia smaku. Wybór trochę na siłę, ale warto bronić Oui przed wyginięciem pod ciężkimi oparami odpadów słuchania Kid A. Niech reichowskie młoteczki i "I'm waiting till the winter dies, skillfully" z "The Leaf" wyłonią się jako jasny opór wobec konwulsji s@motności w sieci, postulowanej przez złych Brytyjczyków. Niech pan tam nie idzie, tam jest sucho i śmierdzi forami internetowymi. –Mateusz Jędras


088Róisín Murphy
Ruby Blue
[2005, Echo]

Trzeba było dopiero pioniera microhouse'u, żeby ujarzmić ten nieposłuszny, wyżyłowany wokal irlandzkiej popdiwy. Herbert nie miał skrupułów i wtrącił Róisín wraz z jej głosem do mieniącego się całą paletą barw labiryntu o tysiącu pokrytych fluorescencyjną farbą korytarzy. Wyszło bez pudła. Są takie dni, że stojąc przy Ruby Blue czuję się jak ostatni głupek; weź skumaj ten album. Nie dość że solowy debiut Murphy sprawia wrażenie za mądrego to jeszcze motywy, sztuczki songwritersko-producenckie stosowane przez Matthew krzyczą mi prosto w twarz – "catch me if you can". Siedzę i siedzę, myślę i myślę i nic, nie złapię, czuję się jakbym rozgrywał w głowie partię szachów z Duchampem pod stroboskopem i w lakierkach. Herbert odsączył transowość, wycisnął ekstrakt ze swoich poprzednich wydawnictw i dał go popowi, zakładając mu jednocześnie nerdowskie okulary. Liderka Moloko w tym rozklikanym, połyskującym, zloopowanym świecie robi za rozśpiewaną Szeherezadę, która snuje swą trzymającą w napięciu opowieść. Policzcie zatem do tysiąca i jednej melodii. –Wojciech Sawicki


087Michael Mayer
Immer
[2002, Kompakt]

Zauważcie estetyczną elegancję samych tych nazw: Kompakt, Mayer, Immer. Stoją w swojej ascetycznej glorii, wydrukowane w błękicie na przepięknej, surowej okładce. Minimalistyczny, niezaśmiecony artwork Immer jest doskonałym graficznym odzwierciedleniem muzyki na tym miksie – pięknej w swojej czystej funkcjonalności i pięknej swoją czystą funkcjonalnością. Ani sekunda Immer nie rozbija nastroju elegancji i kontemplacji, nawet bardziej taneczne utwory z końcówki – jeśli potrzebujesz soundtracku do swojego salonu, kawiarni, instalacji czy wieczornej melancholii, Michael Mayer go dla ciebie zmontował.

Kto to ten Michael Mayer? Jedynie legenda muzyki techno, nic poza tym. Status ten osiągnął nawet bez dużej ilości własnej produkcji. Jego claim to fame: jest współwłaścicielem Kompaktu, zmiksował Immer - to więcej niż wystarcza. W kategorii udostępniania światu cudów minimalu i microhouse'u typ jest świętym. Nieskazitelny gust Mayera uczynił z jego wytwórni ikonę, a kiedy on sam przygotował wybór (przyszłych) klasyków techno, efekt prześcignął nawet wydany rok wcześniej miks Total 3, wizytówkę Kompaktu.

Jednym z powodów, dla których ludzie tacy jak ja potrzebują ludzi takich jak Mayer, jest to, że nie będąc szperającymi w winylach maniakami, nigdy nie usłyszelibyśmy wielu tracków porozsiewanych na singlach, gdyby ich nam ktoś nie skompilował. Immer jest arcydziełem kompilacji – rozpościera się nie tylko jak świetny set DJ-a, ale też, ku uciesze oldskulowych słuchaczy, jak album. Te utwory nie zostały stworzone z myślą ułożenia się w całość? Cięęęęężko sobie wyobrazić. Ja tu słyszę siedemdziesiąt minut nieziemsko wysmakowanej, subtelnej, wzruszającej muzyki, która płynie nienaruszonym strumieniem, która ma moc nawracania niedowiarków na germańską szkołę elektroniki. –Łukasz Konatowicz


086Steely Dan
Two Against Nature
[2000, Giant]

Koledzy (Walter i Donald na zawsze) żonglują po staremu solidnymi aranżacjami, pozostawiając w postaci tego dziełka, tak jak to robi obsługa hotelowa, czekoladkę od Lindta na Twojej codziennej dawce wymaglowanej pościeli. Tak to widzę. Ponownie mamy do czynienia z pakietem funkowo-jazzowo-soulowych numerów, które szybko się chwytają. Nie do końca w stylu najoldskulowszych szlagierów jak "Do It Again" czy "Reelin' In The Years", bo panowie maja już swoje lata... A tak serio, to "nie no, po prostu", podobnie jak na Gaucho i solowych Fagenach jest troszkę spokojniej, bardziej dystyngowanie, a i załoga sprzed lat poszła do wymiany (nie, gitarzyści Dennis Dias i Jeff Baxter oraz perkusista Jim Hodder tym razem znowu NIE SĄ obecni). Poszanujcie tę antytezowość rock & rolla i jednocześnie zjadliwe zacięcie, które wycieka choćby w tekstach, a także wizerunkową nieśmiałość, chroniącą przed ostrym światłem fleszy. –Magda Janicka


085Knife
Silent Shout
[2006, Rabid]

Tilman Bűnz napisał kiedyś reportaż o Finie, który zaaranżował swój autobus na centrum kontaktu ze światem. Pentii codziennie wsiada do osiemnastometrowego pojazdu i pokonuje kilkaset kilometrów, dojeżdżając do domów na największym zadupiu. Na pokładzie ma książki, które chcą wypożyczyć mieszkańcy, bankomat, komputery z internetem i podstawową aparaturę medyczną. Codziennie, lekko licząc, pokonuje około trzystu kilometrów, a i tak do pojedynczych chat dojeżdża raz na tydzień, stanowiąc dla ich mieszkańców często jedyny kontakt ze światem w ciągu wielomiesięcznej zimy (muszą cieszyć się bardziej niż murzyńskie dzieci na widok pikapa). Wiem, że Dreijerowie mieszkają ZALEDWIE w Szwecji, tam gdzie system dróg jest rozbudowany, a temperatura nie jest najgorsza, ale od mistrzostwa Pentiego dzielą ich zaledwie dwie przecznice. –Filip Kekusz


084Flaming Lips
Embryonic
[2009, Warner Bros.]

Pierwsze spotkanie z Embryonic może zaowocować wstrząsem, tak jak na długotrwałym wstrząsie wydaje się być ten album ufundowany, zakładając oczywiście szczerość i nie branie w nawias emocji – a jestem w stanie to zaryzykować, bo wydaje się, że Flaming Lips zdecydowanie zmienili poetykę. Jasną sprawą jest za to zmiana brzmienia. To już kolejne, które?, oblicze zespołu, który tym razem bierze na warsztat rock i dokonuje na nim operacji, wszczepiając mnóstwo od siebie oraz, tradycyjnie, usuwając zbędne odpady, przez które właśnie średnio się tego rocka obecnie chce słuchać. Brzmienie nie jest może najprostsze do rozłożenia, ale całkowicie jednolite i unikatowe – mamy jakieś wpływy space rocka, power-popu, opresyjnego noise'u – paskudnie to wygląda czcionką. Tradycyjnie najlepszy bas Ivinsa tym razem skręcił w stronę jakiegoś pulsującego niepokojem post-funku ("Our grooviest album ever"). Całość jako tło dla zachodniego rozczarowania, że świat jest tylko światem; widzicie, nie za bardzo jest jak o tym mówić inaczej niż sztuką, a ja tu tylko opisuję płytę. Embryonic wyraźnie dąży do opowiedzenia czegoś jako całość albumu, co zresztą chyba jest od dawna dość oczywiste jeśli chodzi o Flaming Lips. Mniej oczywistym jest może rozłożenie materiału na 2 CD: pierwszy – spójny jak pełna minerałów skała i drugi – lekko odbiegający muzycznie, pozwalający sobie na większą otwartość, a tematycznie jak gdyby pozwalający podmiotowi lirycznemu na akceptację? Druga płyta pozwala też sobie na użycie Karen O. i kogoś z zespołu MGMT jako instrumentów i są to na pewno najlepsze rzeczy, jakie wyżej wymienieni mieli okazję zrobić (a Karen O. jest przecież spoko). Kapituluję na dziś, siódme miejsce mojej listy indywidualnej, szczyty tego co można powiedzieć za pomocą muzyki (uśmiechy) rozrywkowej. –Radek Pulkowski


083Clipse
Hell Hath No Fury
[2006, Jive]

Nigdy bym nie pomyślała, że obejrzenie czterech serii "The Wire" będzie najlepszą decyzją edukacyjną wakacji 2010. Ale stało się i oto jestem: jedyną osoba zatrudnioną w sektorze legalnym w kamienicy pełnej karaibskich dilerów. Żyjemy tu jak jedna wielka rodzina, drzwi do mieszkań pozostają na oścież otwarte, by nie blokować przepływu gotówki i informacji. Hell Hath No Fury dobiegające z mojego piętra zjednało mi w jeden dzień więcej ziomków niż trik z wyginaniem kciuka przez całe życie.

Album Clipse to w minionej dekadzie najciekawszy, obok Boy In Da Corner, przypadek czarnego kawałka przestrzeni, który białym udało się zamieszkać bez dystansu etnografa. Miejscówka została lokowana na styku matematycznych konstrukcji Neptunes i baunsowalnego rapu z MTV circa 2003 – Ying Yang Twins, 50 Cent, czy "When The Last Time" samych zainteresowanych. Dwie przecznice od, no disrespect, hip-hopu dla białych (Stones Throw, Mush), jedną od krainy spopowaciałych bitów, diamentów wielkości małego karzełka wiszących u szyi i całej reszty wesołego folkloru. Nie będę szastać zdjęciami z dzieciństwa, ale lubię myśleć, że technicznie rzecz biorąc wychowałam się w faveli. Z dzielnicą nędzy na mentalnym zapleczu czy bez niej, eksplorując Hell Hath No Fury i tak masz wrażenie, że tylko przez czysty przypadek nie jesteś genialnym dzieckiem poczętym z ojca handlującego bronią i matki striptizerki. Tak blisko – owszem, powiem to – ponadkulturowej wspólnoty doświadczeń znaleźli się bracia-dilerzy.

No i nie zapomnijmy o najważniejszym. Prawda życia, prawda ulicy, wszyscy widzieliśmy "The Wire", ale nawet odkładając na bok koks, getta i fury – jak DOBRZE się do tych kawałków buja! –Aleksandra Graczyk


082Dntel
Life Is Full Of Possibilities
[2001, Plug Research]

Przy okazji podsumowania pół-dekady w dwa tysiące piątym pisał Łukasz Halicki, że "komfort i przyjemność". Utkwiło mi to sformułowanie w głowie zapewne dlatego, że a) pięknie podsumowuje ono dwa z przynajmniej kilku rodzajów songwritingu, których słuchanie frapuje mnie za każdym podejściem, oraz b) nie odnosi się w moim przypadku do rodzaju nr. III, czyli właśnie tego prezentowanego przez Dntel. Niech wytłumaczę: komfortową z płyt tamtego zestawienia była Satanic Panic in the Attic, bowiem odnosiła się do złotych wzorców kompozycji – każdy na niej motyw wzięty z klasycznego songbooku absolutnej klasyki klejenia akordów (dlatego lubimy także GBV). Drugą kwestią jest (fizyczna) przyjemność, której najczęściej doznaję wraz z przyswajaniem ŚWIEŻOŚCI i INWENCJI w kwestii kładzenia nutek together (patrz no takie Go Forth!). Jimmy Tamborello tymczasem otwarcie zmusza do opuszczenia strefy komfortu, tak samo jak Avey i Panda i tamte dzikusy z Islandii, operujący dźwiękiem w ciut wręcz przeraźliwy sposób. Siła Life Is Full of Possibilities drzemie w czymś, co bywa nazywane "nastrojem" lub tym drugim słowem, choć naprawdę sprowadza się do uniezwyklenia (tak, trochę ze mnie formalista) muzyki pięknej, zwanej inaczej nudną. Stricte songwritersko dzieła pokroju Life... nie dają sobie przecież pola do popisu, a słuchanie dla brzmienia to nie ten adres. Magia powstaje jednak na stykach – tam, gdzie odpowiednio dobrane środki wyrazu są w stanie nadać minimalnym kompozycjom niespotykanego wydźwięku, a ładunek emocjonalny sprawić, że sama aranżacja leje słuchacza po łbie. Klimatyczna płytka, no właśnie. –Patryk Mrozek


081Animal Collective
Strawberry Jam
[2007, Domino]

Wszyscy obecni wiedzą doskonale, że sprawa jest poważna. Mamy do czynienia z Animal Collective, czyli najprawdopodobniej z najważniejszym zespołem zeszłej dekady. Bezkompromisowym (wydającym gorsze płyty, BO CHCE), ale utrzymującym najwyższy poziom i wytyczającym ścieżki przez właściwie całą dekadę. Uwzględnienie go na liście Guide to Pop tak daleko było pomyłką spowodowaną trudnością w wycenie bez pomocy historii, zrozumcie, bo jeśli nie zrozumiecie to na pewno się przekonacie. Truizm? Pójdę dalej. Tam, gdzie sprawa poważnieje jeszcze bardziej. Otóż pod pewnymi względami Strawberry Jam może być najlepszą płytą Animal Collective. Krzywienie się na to, że album otworzył zespołowi drogę na salony zakrawa przecież o bezmózgowie pokroju twierdzenia, że Cobain sprzedał się wraz z Nevermind etc. Rozumiem, Spirit. Ale gdzie Spirit do dojrzałości i studyjnych cudów Strawberry Jam, to zupełnie inne płyty. Wspomnę jeszcze, że na twierdzenie, że Spirit to opus magnum Animali, sami członkowie zespołu reagują zdziwionymi i rozbawionymi uśmiechami. Sung Tongs? Jasne, to jedno ze szczytowych osiągnięć freak folku jako takiego, co wiadomo przecież już od pierwszego przesłuchania dwóch pierwszych, przegenialnych tracków. Tylko, że to inne płyty! A jeśli ktoś potrafi mnie przekonać, że Strawberry wyraźnie ustępuje miejsca wyżej wymienionym to proszę pisać na maila lub gdziekolwiek.

Po prostu w swojej kategorii (będąc przy tym oczywiście absolutnie jedynym w swoim rodzaju, rozumiecie, prawda?) opisywany tu album jest doskonały. Mamy do czynienia z tym samym, błyskotliwym songwritingiem wyrastającym z wcześniejszych folkowych eksperymentów, tylko, że przetransformowanym w pop, zsyntetyzowanym produkcyjnie w gładkość i (oczywiście względną) przystępność. Przykro mi, a właściwie wcale nie jest mi przykro, ale nie potrafię znaleźć tu słabego fragmentu – nadal niełatwo mi ogarnąć co dzieje się w takim "Unsolved Mysteries", czy "Chores", a przecież są jeszcze hity: "Peacebone", "Fireworks", "For Reverend Green", "Winter Wonder Land". Dla każdego ulubionym może być i jest inny fragment tej płyty, sam chyba nie potrafiłbym się zdecydować. To, że Panda, był podczas nagrywania płyty w szczytowej formie wiadomo chyba choćby z powodu wydanego w tym samym roku Person Pitch, przy czym wyraźnie czuć, że Strawberry to także płyta Aveya! Za tym tęsknimy w czasach pomerriweatherowych, prawda? Tu natomiast Portner krzyczy te swoje, sobie właściwe teksty nie mniej natchniony niż przyzwyczaił nas do tego wcześniej. Nie wiem jak was przekonać i nie wiem czy muszę was przekonywać – Strawberry Jam to rewelacyjna płyta. –Radek Pulkowski


#100-91    #90-81    #80-71    #70-61    #60-51    #50-41    #40-31    #30-21    #20-11    #10-01   

Listy indywidualne

Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)