SPECJALNE - Ranking

100 Płyt 2000-2009 Na Świecie

13 listopada 2010


I tak dobiegamy do finiszu epickiego podsumowania dekady 2000-2009. W ostatniej odsłonie tradycyjna setka płyt. Do zobaczenia (?) za dziesięć lat.

 

100Clouddead
Clouddead
[2001, Anticon]

A po co robić listę dekady, skoro półdekada została tak dokładnie opisana w 2005 roku? Zmienił się skład redakcyjny i co za tym idzie – zajęliśmy się peryferiami zainteresowań – ale i tak sądziłem, że skończy się na najlepszych płytach z poprzedniego rankingu uaktualnionych jakimś teen-popem (KFB), zwykłym popem (KB) czy po prostu hałasem (JB). Ku mojej ogromnej radości – znalazły się w setce nagrania znane od lat doskonale, a niesłusznie pominięte z tym tu właśnie na czele. Możemy spokojnie pominąć fakt, że to najdonioślejsze indie-hopowe dzieło wszech czasów. Możemy spokojnie pominąć wpływ płyty na ostatnie lata. Możemy nawet darować sobie legendy związane ze sposobem nagrywania tych kawałków – zostaje esencja: to jest najlepszy joint, najlepszy środek halucynogenny, o jakim (nie)słyszeliście. Od pierwszych plam dźwiękowych, na apologii roweru kończąc, atakuje nas siedemnaście milionów motywów, setki abstrakcyjnych geekowskich punchline'ów, a całość zasnuwa gęsta narkotyczna mgła. Oczywiście ktoś zaraz wyskoczy, że w tej całej zupie mało mięsnego wkładu, ale ten zarzut nie ma sensu. Bezbłędna atmosfera cLOUDDEAD porównywalna tylko z debiutem GYBE! nie pozostawia żadnych wątpliwości. I jeśli nie ekscytuje Was myślenie w stylu "Sunset is an all day process" i jeśli nie wzrusza Was reozdergany motyw pod koniec szóstej ścieżki (co to za słowa tam padają w ogóle?), to powinniście posłuchać jeszcze raz. –Filip Kekusz


099Outkast
Stankonia
[2000, LaFace]

Dlaczego niektórzy nie lubią Stankonii i dlaczego nie mają racji:









–Aleksandra Graczyk


098Justin Timberlake
Justified
[2002, Jive]

Jacko, coś ty najlepszego uczynił! Miałeś w garści szansę na efektowny comeback, niestety wzgardziłeś Neptunesami w życiowej formie. Ale nie ma tego złego, bo w efekcie zyskaliśmy nową gwiazdę popu na lata, Jacksona vol. 2. Dla kogoś kto uważnie śledził poczynania (zwłaszcza te schyłkowe) 'N Sync, niezatapialność Justified nie powinna stanowić większego zaskoczenia. Ostatni, rewelacyjny singiel macierzystej formacji Justina (''Girlfriend'') zapowiadał przecież wielkie rzeczy i to on w pewnym stopniu wytyczył drogę, którą podążył potem Timberlake. On wkroczył na nią bez ceregieli i z pomocą najlepszych producentów globu (do Chada i Pharrella dołączył Timbaland) pozamiatał. Debiut JT otworzył zakute łby indie entuzjastów, pokazał że pop to nie przelewki. Uzmysłowił również jak świetnym wokalistą jest sam Justin. Co singiel to strzał w dziesiątkę, czy to organiczna ''Senorita'' z genialnym call-response na wyjściu, czy oszczędne w środkach, rozstawiające zaborczym akustykiem po kątach "Like I Love You", czy rozrzewnione, nawiązujące do związku z Brit "Cry Me a River" opatulone płaczliwymi smykami, czy też zachowujące idealne proporcje, zapatrzone w stronę Off The Wall "Rock Your Body". Jednak nie tylko singlami Justified stoi, na albumie znajdziemy bowiem także, kameralną, wzruszającą serenadę ("Take It from Here"), futurystyczne, szkatułkowe cacko Timby ("(Oh No) What You Got") oraz szastającą pięknymi melodiami perełkę, z natchnionymi kupidynem pykającym na cymbałkach ("Last Night"). Może i FutureSex/LoveSounds ma większe znaczenie socjologiczne i jakieś tam, ale ja wolę piosenki. –Wojciech Sawicki


097Sufjan Stevens
Illinois
[2005, Asthmatic Kitty]

Akcja dzieje się w Czikago. O dominację nad miastem walczą afroamerykanie (kontrolujący handel narkotykami), latynosi (kontrolujący prostytucję) i Polacy (w ich rękach są media). Brutalna policja jest czwartą stroną, której obawiają się zwykli obywatele miasta. Gdy w czasie corocznej parady ginie wiceszef policji, zdesperowane władze stanu zwracają się o pomoc do sąsiedniego Michigan. Przybywa stamtąd prokurator Stevens. Gangi szybko przekonują się o jego nieprzekupności i stanowczości. Atmosferę w mieście zagęszczają plotki o cyklicznym pojawianiu się UFO nad jednym ze wzgórz, a ich zagadka wyjaśnia się dopiero w kluczowym momencie rozgrywki… –Jędrzej Michalak


096Ellen Allien
Berlinette
[2003, BPitch Control]

Z perspektywy lat, w Berlinette można odnaleźć coś bezkompromisowego, ponadczasowego. Zderzając swoją delikatną muzyczną wrażliwość z suchą IDMową perkusją, topiąc wokale i melodie w studniach basu, nakładając rzeżące, ścierne tekstury, berlińska artystka wytyczyła tu nowe ścieżki, zapowiedziała późniejsze cudeńka w rodzaju Moderat. I choć można jej zarzucić ograniczoną spójność muzycznej wizji, to rezultatem tych poszukiwań są nieraz potężne artefakty dźwiękowe, jak choćby moderatowo-heavy-metalowe "Trash Scapes". Niby przesterowana rzeźnia, ale o jakiej przewrotnej lekkości, nadanej przez bezlitosne tempo, dynamikę! Momentami, jak delikatnie pobrzękującą gitarą w "Wish" lub podniosłym closerze "Open", Ellen po prostu rozpierdala; trafia celnie w punkt prowokując zachwyt słuchacza streszczający się w odwiecznym pytaniu: what the fuck just happened?! Niby techno at it’s finest, ale tak naprawdę nie techno. Jakaś własna liga, twórcza indywidualność jednostki, tchnienie alien-ducha, statek kosmiczny. Uniwersalna płyta, na której można tropić wiele ścieżek, nigdy się nie nudząc. Podziwiam. –Tomasz Gwara


095Wrens
The Meadowlands
[2003, Absolutely Kosher]

Kierunek, w którym wyewoluowali Bissell i koledzy po nagraniu rewelacyjnego Secaucusa może budzić początkowo pewne niezrozumienie, jednak po chwili dłuższego zastanowienia wszystko wydaje się być całkiem naturalne. Porzucenie korzennego indie na rzecz czegoś około-rockowego to po prostu efekt dojrzewania muzyków, zmian życiowych, które przeszli od 1996 roku. Z mojej gówniarskiej jeszcze perspektywy mogę co najwyżej udawać, że to wszystko rozumiem, ale autentyzm przekazu w wydaniu Bissella sprawia, że w jakiś kuriozalny sposób na pewnym poziomie potrafię się z tym wszystkim identyfikować. Można zaryzykować stwierdzenie, że dokonał się pewien przełom w jego postawie życiowej – kiedyś zawadiacko rzucał "Hats off to marriage, baby" a teraz zapodaje w uroczo pijackiej manierze "Baby, this is not what you had planned". Ta zmiana w mentalności pozornie wydaje się być smutna i gorzka, jednak ciężko nie skonstatować, że przecież czasami i tak bywa – cóż, życie. Dodatkowym atutem Meadowlands jest też perfekcjonizm – z wszystkich piosenek Wrens wyciskają tutaj absolutne maksimum pod każdym względem, to płyta dopracowana w najdrobniejszych nawet szczegółach. Sam album jest swego rodzaju gorzkim syropem, ale sam wiesz najlepiej, że przynajmniej kilka razy na kwartał musisz go zażyć, bo inaczej nie wstaniesz rano do pracy. –Kacper Bartosiak


094Shalabi Effect
The Trial Of St. Orange
[2002, Alien8]

Pięć lat później spotykamy Shalabiego w takich samych okolicznościach przyrody (cwane, nie?). Nadal jest tak, że po wysłuchaniu Trial cały inny field recording co już był, to przestaje istnieć, a ten co będzie, gówno nas obchodzi, bo to płyta jedyna w swoim rodzaju. Nie ma innego słuchowiska o lesie, które jest bardziej fascynujące niż obserwacja na żywo lasu. Próbowałem stworzyć sobie w ramach komentarza historyjkę o tym, co się mogło panu Shalabiemu podczas tych kilkudziesięciu minut płyty dziać, ale kiedy pierwsze trzy utwory jeszcze od biedy można w jakieś ramy włożyć (odpowiednio: luz, mniejszy luz, spierdalamy z tablą), to druga część albumu przenosi nas już daleko, gdzieś do równoległego wszechświata z kilkunastoma dodatkowymi wymiarami. To też dzięki temu, że niby technika poszła do przodu (tak mówią), ale Trial wciąż niszczy mnogością zastosowanych efektów. Na pierwszy rzut ucha – dać małpie Pro Toolsa, na drugi rzut ucha – każdy z nas wiele o życiu dowiedziałby się od tej małpy. Psychodelia tutaj nie jest tylko słuchalna, przy odpowiednim otoczeniu i przy niewielkiej ilości problemów w danym momencie, poczujecie ją każdym zmysłem. –Filip Kekusz


093Foreign Exchange
Connected
[2004, Barely Breaking Even]

Śmierć transatlantykom, witaj jutrzenko! Powstawanie albumu spełzło na przekazywaniu plików drogą internetową. Phonte (Little Brother) i Nicolay (producent z Holandii), posiani po dwóch kontynentach, wycisnęli pokłosiem płytę najłebsszczą wśród łebskich, tak samo nieogarnioną, jak zamkniętą. Duet chłopakami, albowiem na płycie pojawiła się również zawrotna Yahzarah (odtąd będzie niańczyć marce FE), trzymająca w szachu uciśnieńców, złaknionych pozaziemskich wiktuałów. Wunderpiękną pokazówkę daje w singlowym "Sincere" i myślę, że mogłoby być nawet nazbyt rajsko, gdyby nie, brzmiące na tę chwilę dość prozaicznie, przerywniki Phonte'go z drugiego planu. Ten stara się i jak na siebie wywija niemało na R. Kelly'ego, ale to Yahzarah uciepla tu za pięciu, lekkim gestem starej fachury, przetapiając atmosferę w masę perłową. W jednym pakiecie powiązały się zgoła trzy mocne detonatory: wersety Phonte'go (pod przewodnictwem cytatu: "get a real job shit"), chromowane i subtelne podkłady Nicolay'a, przerabiającego klasyczne rnb, hyp-hopy i soul na swoje oraz po trzecie – unikat Yahzary. Na rauszu, podczas słuchania Connected zrobię zwiady, pójdę w chaszcze, nakłuję igliwiem, zerwę kiść, albo uzbieram naręcze. Słowem, są płyty, które "noszą" i dają wrażenie ciągłego nie-na-cha-pa-nia, w ramach nastrojowej energii, przeżutej na miliardy sposobów. –Magda Janicka


092Machine Drum
Now You Know
[2001, Merck]

Nie odmawiam dotychczasowej dyskografii Buriala wartości na poziomie konceptu i, co zawsze chętnie podkreślam, autentycznie sympatyzuję z tym introwertycznym gamoniem. Mielibyśmy o czym pogadać, z pewnością. Lecz raczej nie o muzyce, bo dystopijne komunikaty z samego jądra udręczonej metropolii, które ów wrażliwiec próbował – jak dotąd dość nieporadnie – przekazać za pomocą dźwięków, istniały sobie w pobliskich rejonach stylistycznych już parę sezonów wcześniej, i to w zdecydowanie lepszej, mocniej przekonującej wersji. Premillenijne napięcie Mezzanine przychodzi do głowy, ale z ubiegłej dekady wskazałbym Travisa Stewarta, który choć zasługuje oczywiście (do spółki z Herrenem) na miano czołowego innowatora post-shadowowej "soundtrackowości na bitach", to skromnie antycypował też kilka innych okolicznych nurtów. Weźmy takie "In Between" – jaki tam jest niepokój egzystencjalny, wyrażony środkami kompozycyjnymi, a nie tylko teksturowymi. W sensie gdyby Satie zagrał to, na pianie solo, to też miałbym ciarki. Ten, podobnie jak wiele innych fragmentów Now You Know łudząco wręcz przypomina przerażająco piękny nastrój Geogaddi, płyty wydanej... rok później. (Music Has The Right to klimaty bardziej marzycielskie, bujające w obłokach – mówmy o neurozie.) Fanom drugiego LP Szkotów polecam sprawdzić uważnie, kim inspirowali się przy swoim słynnym obrocie o 90 stopni w stronę nieuleczalnej choroby.

Now You Know nie zyskało nigdy, poza wąskim kręgiem wtajemniczonych, faktycznego statusu arcydzieła, bo to seans niełatwy, gęsty, intensywny, wymagający zanurzenia się, zejścia na samo dno. Ale gwarantuję, że poświęcone minuty wynagradza po stokroć, częstując znienacka momentami najwyższej próby, jak diamentowy temat dzwonków, wyłaniający się z gąszczu rapów poszatkowanych bezwzględnie niczym kapusta przed wrzuceniem do gara w openerze "Big Beauty Hose", niekończąca się spirala progresji w "Hello My Future", snująca się, zdziwiona samą sobą melodyjka w "Hihowareyoudoingiamfine" czy bardziej ożywcze przebłyski świadomości, jak w strącającym lekką ręką 2-stepowe podziemie UK "My Visuals" albo radykalnych dramenbejsach "Are I". Wizualizują się nocne pejzaże opustoszałych blokowisk, peregrynacje szlakiem dogasających latarni, futurystyczna wizja świata zastygłego w półmroku, choć tętniącego pulsem nadchodzącego horrendum. Całość wieńczy zaś nietuzinkowej urody epilog "Jewlea", przepełniony (irracjonalną w sumie, biorąc pod uwagę powyższe) nadzieją, jakby wiarą, że te doczesne udręki zostaną nam kiedyś wynagrodzone czymś znacznie istotniejszym. Mimo wielu kontynuatorów, na szczęście Machine Drum pozostało wydarzeniem osobnym – ani ze świata IDM, ani instrumentalnego hip-hopu, ani filmowej elektroniki (a kolejne krążki projektu, choć nie miały magnetyzującej siły debiutu, dalej udanie eksploatowały wynalezioną formułę). Polecane przy objawach miejskiej chandry, dojmującej tęsknoty za tym, co się nigdy nie wydarzyło i jako tło do rubryki "Dokładnie za 100 lat". –Borys Dejnarowicz


091D'Angelo
Voodoo
[2000, Virgin]

Brown Sugar z 1995 roku to jeden z albumów definiujących neo-soul. Żeniący retro-inspiracje z elementami muzyki miejskiej, a przy tym unikający banalności części współczesnego r'n'b, debiut D'Angelo zdobył duże uznanie słuchaczy i krytyków oraz postawił Michaela Archera w centrum zainteresowania. W reakcji na ten sukces, muzyk niespodziewanie usunął się na ubocze, koncentrując się na zawieraniu nowych znajomości, paleniu jointów i słuchaniu muzyki. Ta pięcioletnia przerwa w nagrywaniu, w czasie której zostało wydanych jedynie kilka coverów, zaowocowała niesamowicie dopracowaną koncepcją powrotu.

Wydaje się, że myśl o klasyczności nowego albumu towarzyszyła jego twórcy od samego początku pracy. D'Angelo często psioczył w wywiadach na sezonowość przebojów większości gwiazd "czarnej muzyki", jej komercjalizację i ocięcie od korzeni. Chciał stworzyć coś zupełnie innego - na wskroś osobistego, duchowego i, choć kreatywnego, oddającego należny szacunek mistrzom. Przed wejściem do studia, poświęcił dużo czasu na opanowanie techniki wokalnej wzorowanej na Prince'ie, a do samego nagrania zdecydował się użyć instrumentów i mikrofonów (!), na których Stevie Wonder pracował nad Talking Book. Aby ustawić się jeszcze bardziej w opozycji do współczesnej muzyki popularnej, przygotowany wspólnie z całym zastępem przyjaciół z Soulsquarians materiał został zarejestrowany niemal zupełnie bez overdubbingu, na analogowym sprzęcie, wcześniej wykorzystywanym przez Hendriksa.

Efekt tych drobiazgowych starań przeszedł najśmielsze oczekiwania. Od razu nazwany kamieniem milowym neo-soulu, Voodoo jest intymnym, erotycznym obrzędem, który może być stawiany obok największych dokonań Marvina Gaya czy Ala Greena. Natchniona fraza D sunie po zmysłowym pulsie basu i wyrazistym, a jednocześnie delikatnym groovie perkusji, tworząc coś absolutnie bez precedensu - cudownie kojącego i rozgrzewającego, nie tylko korzennego i pobrzmiewającego całą pulą klasyków, ale też nowoczesnego i inspirującego, uduchowionego i fizycznego zarazem. Powoli przestaję wierzyć w kolejny powrót geniusza z Richmond, zatem każdy odsłuch tego arcydzieła traktuję jako coś szczególnego. Nie znaczy to, że jest jest ono "trudne w odbiorze". Nie ma bardziej intuicyjnej muzyki. To jak seks. –Krzysztof Michalak


#100-91    #90-81    #80-71    #70-61    #60-51    #50-41    #40-31    #30-21    #20-11    #10-01   

Listy indywidualne

Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)