SPECJALNE - Ranking
100 najlepszych singli 2010-2014

100 najlepszych singli 2010-2014

28 lipca 2015

KNOWER: I Must Be Dreaming

030KNOWER
I Must Be Dreaming
[self-released, 2014]

Nigdy nie byłem szalikowcem KNOWER. Nie miałem w zwyczaju rzucać się z gołymi pięściami na tych, do których zagmatwany i nieoczywisty przekaz Let Go sprzed dwóch lat całkowicie nie trafiał, a buzia Genevieve Artami drastycznie odbiegała od ichniego osobistego kanonu piękna. Raczej team in-the-middle-of – słuchacz odnoszący się z szacunkiem do bogactwa inwentarza, ale uparcie głuchy na projektowaną epokowość (zwłaszcza w przypadku rozdmuchanego "Time Traveler"). Do czasu.

Dziewicze obcowanie z "I Must Be Dreaming" stało się dla mnie pewnym przełomem w kwestii pojmowania fenomenu kalifornijskiego duetu. Zaczęło jawić się istną foniczną metoksetaminą – przyjmowaną dousznie radością, czystą euforią bez zniechęcających kontrahenta skutków ubocznych. Normalnie "neurogroove – opisz wrażenia". Ale poważnie, Louis Cole opuszczając mury kompozycyjnych labiryntów i stawiając na prostsze względem poprzednich zawijasów konstrukcje (nie rezygnując przy tym całkowicie z absorbujących progresji), pokazał nam entry-level popowy retro-futuryzm przyswajalny dla niemal wszystkich laików. Jeśli to nie jest modelowy singiel, to piosenki w rozumieniu Porcys po prostu nie istnieją. I najpewniej gdyby nie osobliwa formuła rankingu, która zazwyczaj wyłącza świetne utwory pochodzące ze znakomitych płyt pojmowanych jako całość, to pierwsza dwudziestka zestawienia naszpikowana byłaby wszelakimi indeksami Knower z pominięciem właśnie "I Must Be Dreaming", co najdobitniej świadczy o gigantycznym producenckim triumfie (współcześnie) wspomnianego już Cole’a.

Przy okazji: najnowszy krążek zespołu jest już ponoć na wykończeniu, tak że szczerze życzę parze, by nie starali się romansować z transhumanistycznymi, snutymi nad laptopem wizjami popu Herndon, ani nie ulegli (co bardziej prawdopodobne) wpływom ironicznej brzmieniowej mody, której ekspansję zawdzięczamy A. G. Cook’owi i spółce, gdzie termin "kiczowaty" znaczy tyle co "oświecony", i dalej wynosili pop na inną orbitę w charakterystyczny dla siebie sposób. Bo tych chcących zrewolucjonizować popularną trochę się ostatnimi czasy namnożyło i aż miło będzie patrzeć w nadchodzących latach, jak wszystkie te zrzeszone pod konkretną stylistyczną banderą frakcje ścierać się będą ze sobą w walce o wpływy i bezwzględną hegemonię AD 2020. –Witold Tyczka

posłuchaj »

przeczytaj playlist
przeczytaj "20 najlepszych singli 2014"


AlunaGeorge: You Know You Like It

029AlunaGeorge
You Know You Like It
[Tri Angle, 2012]

Pamiętam Offa, na którym pojawił się projekt AlunaGeorge. Wokół postaci Aluny narosła atmosfera jak wokół tajemniczej divy: każdy chciał ją spotkać, złapać na wywiad czy choćby zrobić zdjęcie. Każdy z nas, muzycznych nerdów, ją podziwiał. To trochę definiowało ten projekt – AlunaGeorge to spotkanie muzycznego nerda-introwertyka Georga dłubiącego po nocach w Pro Toolsie i ekstrawertycznej, zbierającej całą uwagę Aluny. Teledysk do "You Know You Like It" doskonale obrazuję tę sytuację: bez świetnie wyprodukowanego bitu nie byłoby tej piosenki, tak jak bez osobowości i charyzmy kobiecej strony duetu nie byłoby tańców w basenie. To mieszanie tych spolaryzowanych biegunów jest największą siłą przyciągającą do tego zespołu, a "You Know You Like It" może uchodzić za sztandarową reprezentację tej mikstury. –Ryszard Gawroński

posłuchaj »


Inc. (Teen Inc.): Friend Of The Night

028Inc. (Teen Inc.)
Friend Of The Night
[self-released, 2010]

I pomyśleć, że tak to wszystko się zaczęło: w oparach odurzających, pinkowskich kadzideł, w towarzystwie kunsztownych, jazz-rockowych struktur. Struktur – dodajmy – nadgryzanych nieprzewidywalnością godną niektórych fragmentów Spirit They’re Gone, Spirit They’ve Vanished, objawiającą się to w pustoszących yesowskich wyładowaniach, to w beztroskim pogwizdywaniu wydartym chyba z warg jakiegoś Pawła Stasiaka. Dziś jesteśmy już bogatsi o nadludzką wrażliwość braci Aged, ale w 2010 wszyscy z niedowierzaniem kręciliśmy głowami, że pomimo tylu zawiłości, "Friend Of The Night" pozostaje utworem tak lekkim, delikatnym i wypełnionym po brzegi najsubtelniejszymi hookami w branży. Świat to fascynujący, świat to niezwykły, nic więc dziwnego, że po tym kawałku nic już nie było takie same: od tej pory mieliśmy już nigdy nie spuszczać z tej dwójki oczu i pozostać niemym świadkiem wszystkich ich cudownych oświeceń pod każdym drzewem Bodhi tego świata. –Wojciech Chełmecki

posłuchaj »

przeczytaj playlist
przeczytaj "20 najlepszych singli 2010"


Ariel Pink And Jorge Elbrecht: Hang On To Life

027Ariel Pink And Jorge Elbrecht
Hang On To Life
[Mexican Summer, 2013]

Z duetami gwiazd pop często bywało trochę tak, jak z parami komiksowych superbohaterów, którzy łączą siły w spektakularnej walce po stronie Dobra ("Pressure, pushing dooooown on me!") – roztaczał się urok i odciskał trwały ślad w popkulturze; niestety nie brakowało również słabych piosenek, zgodnie z regułą, że piosenka nie jest tu najważniejsza. Na tym tle Ariel i Jorge wyglądają jak współczesna, narysowana z czułością karykatura pary herosów, egzystujących z własnej woli na rubieżach popu, w bezpiecznej odległości od saleable indie, którym taka postawa nie przeszkadza w pisaniu ważnych piosenek, dla mnie, dla ciebie, nie bójmy się przyznać – ze ścieżek dźwiękowych do naszego życia.

"Hang on to Life" to wyraźnie arielowska kompozycja – ociężale psychodeliczna z roześnionym refrenem i nieoczekiwanie stadionowym mostkiem, przez który do mrocznego i dusznego utworu przebija się całkiem bezczelnie świeże powietrze, pachnące zdeptaną trawą ; wysoko nad sceną żarzy się w karykaturalnym blasku jaskrawe światło reflektora. W tym jednym, jedynym momencie publiczności wydaje się, że prawidłowo odczytała przekaz, już chce uderzać w sing-along, ale światło niepostrzeżenie przygasa i wracamy do otwartego o świcie baru, gdzie spożywa się wyłącznie mocne alkohole i rozkminia życiowe porażki. Taka konwencja. Piosenka prawdziwych bohaterów, grających role zmęczonych idoli, których supermoce uwięzły w pięcie achillesowej. Lekcja filozofii w wydaniu gościa, który mógłby ze swoim zespołem występować na wszystkich wielkich festiwalach tego świata w charakterze głównej gwiazdy, lecz zamiast pisania hitów dla nowego pokolenia fanów U2 spędza czas w towarzystwie świra, który po upływie kilku lat od transferu do wielkiej wytwórni nie przestał bawić się w emanującego dziecinną spontanicznością mędrca-ekscentryka z trudnym do odkodowania poczuciem humoru. Nie sposób ich nie podziwiać. –Piotr Gołąb

posłuchaj »

przeczytaj playlist
przeczytaj "20 najlepszych singli 2013"


Thomas: Kissing

026Thomas
Kissing
[self-released, 2012]

"Toronto. Welcome to Ontario’s capital. Our hockey team sucks and our mayor smokes crack" No nie mogłam się powstrzymać. Czego się spodziewać po tym mieście? A tu się okazuje, że niesłusznie. Może właśnie dlatego, że tacy, jak Thom Gill, chowają się gdzieś po kątach bandcampów, i słuchają go chyba tylko znajomi znajomych. Oczywiście nie ma to prawa się zmienić ani w Toronto, ani w żadnym innym miejscu na świecie, bo jego twórczość jest nieoczywista w swoim eklektyzmie. Jej charakter idealnie oddaje niekończąca się, psychodeliczna układanka na stronie Thomasa. Trzeba się przyłożyć, żeby znaleźć klucz do czytania tej biblioteki muzycznych kodów. Ale gdy już się złapie bakcyla i doceni kolaż starego z nowym, najwyższy poziom przyjemności płynącej ze słuchania gwarantowany.

Ale do rzeczy. "Kissing" zaczyna się hip-hopową elektroniką, która sugeruje iście ziomalski ciąg dalszy. Tymczasem następuje nagły zwrot akcji w kierunku R&B, a refren częstuje nas chwytliwym, popowym hookiem. Prawdziwy środek ciężkości postawiony jest jednak na mostku, który wywraca świat do góry nogami. Jeśli "Kissing" jest piosenką o całowaniu, jak żadna inna oddaje ten zawrót głowy i burzę hormonów. I jakie to wielkie zaskoczenie, że jeszcze da się o tym zaśpiewać tak, żeby nie kojarzyło się z wiejskim weselem! –Monika Riegel

posłuchaj »

przeczytaj playlist
przeczytaj "20 najlepszych singli 2013"


Meg: Paris

025Meg
Paris
[Universal, 2010]

"Paris" trochę nie idzie ogarnąć. Produkcja chce udusić kompozycję podporządkowaną statecznemu, reggae’ującemu bitowi. Jeśli za drogowskaz obierzecie sobie zimny głos Meg, to może uda się wam jeszcze przejść przez to grzęzawisko suchą stopą. Jeśli chwycicie się czegokolwiek innego, niechybnie wylądujecie gdzieś na manowcach pokręconego studia Yasutaki Nakaty. Chybotliwy, rozedrgany podkład z kruchą linią basu, wpędzającą akordy we fluktuacje, które koniec końców nie przeszkadzają tej piosence w byciu nieskazitelną, wymyka się pobieżnej analizie. Ale właśnie na ogólnym poziomie nie jest to jakaś nieprzystępna, igrająca z percepcją rzecz, a przede wszystkim właśnie "zwyczajna" melodyjna piosenka, wyglądająca raczej jak spacer po słonecznym Paryżu (co prawda z pełną świadomością istnienia edbangerowskiej elektroniki), niż przeprawa przez producenckie bagno. Ja to wszystko odbieram trochę na poziomie formalnej nieskazitelności/niewinności "Just The Way You Are" Milky, gdzie wgniecione w bit klawisze i kołyszący bas zastępuje hipnoza quasi-fenneszowskich gitar. Mimo pozornej lekkości, czuć jednak, że coś nie do końca poznanego kryje się pod powierzchnią. –Krzysztof Pytel

posłuchaj »

przeczytaj playlist


Cher Lloyd feat. T.I.: I Wish

024Cher Lloyd feat. T.I.
I Wish
[Syco, 2013]

Niby słodki głosik, dziewczyna krucha, drobniutka i wygląd JAK TA LALA, a tu taki brutalny wjazd refrenu, że "koniec świata". Mało tego, bo refren to już zupełny killer. Wyobraźcie sobie, że ktoś biegnąc na pełnej kurwie, niebezpiecznie zbliża się w waszym kierunku, wy nie potraficie się ruszyć i zastygacie w miejscu, czekając na to co się wydarzy, aż tu nagle, zupełnie niespodziewanie, ten ktoś przypierdala wam z całej siły bejsbolem w bebechy. Najpierw zginacie się wpół, później upadacie na glebę i nie potraficie się już podnieść. Nokaut. To był właśnie refren "I Wish". Za każdym razem tak samo ekscytujący i tak bezczelnie rozpierdalający. To prawdziwa bomba, miazga i trzęsienie ziemi (basy!), ale zwrotki też uwielbiam. Cher mknie swoim przerysowanym głosikiem po olśniewającym podkładziku w manierze seksownej ŁOBUZIARY, żeby w prechorusie postawić na kokietowanie – w obu wariantach odnosi wiktorię. T.I. nie odstaje i dodaje swoje trzy grosze na nieco inaczej zlepionym bicie. No a potem wiadomo, co leci: "I wish I was tall, I wish I was fast / Wish I could shop with a bag full of cash". Ach, ileż razy te słowa wirowały mi w głowie? Nie doliczę się, ale wciąż mi mało. A tak przy okazji mała zagadka: usłyszeliście skryte tylko w jednym kanale smyczki w refrenach (w pierwszym ich nie ma, w drugim pojawiają się dopiero w połowie, aż wreszcie w trzecim płyną od początku)? Jeśli tak, to gratulację i proszę słuchać dalej, jeśli nie, to przykro mi bardzo i proszę słuchać dalej. I tak dalej i tak dalej. –Tomasz Skowyra

posłuchaj »

przeczytaj "Rekapitulację Roczną 2013: Pop"
przeczytaj "20 najlepszych singli 2013"


Gesuotome: Ryokiteki Na Kiss Wo Watashi Ni Shite

023Gesu No Kiwami Otome
Ryokiteki Na Kiss Wo Watashi Ni Shite
[Warner, 2014]

All eyez on Japan. Czy w latach 2010-2014 nad Wisłą zanotowano większy monument pochodzący z Kraju Wschodzącego Słońca, niż wspominane właśnie "Ryokiteki Na Kiss Wo Watashi Ni Shite"? Starając się znaleźć odpowiedź na nurtujące mnie pytanie, spędziłem długie godziny, grzebiąc w odmętach znajdującego się na parterze naszego biurowca archiwum i doszedłem wreszcie do wniosku (podpartego namacalnymi dowodami), że nie – tylko Gesuotome zdołali zaskarbić sobie kolektywną sympatię i właśnie ich czterominutową perełkę (której teledysk przypomina wybitnie długą reklamę jakiegoś telefonu marki Samsung) sygnować można znakiem jakości "największa zgoda redakcji Porcys". By nie multiplikować flashowych refleksji i dumać nad (już)oczywistym, odsyłam do popełnionej przez Borysa kompleksowej analizy treści oraz do rozbrajająco japonofilskiej impresji Mateusza. Od siebie dodam tylko, że za nieznośnie zaraźliwy swoją lekkością songwriterski całokształt E. Kawatani należy się jakiś skromny pomnik gdzieś na peryferiach Tokio. A teraz nie przeszkadzaj mi, bo tańczę. –Witold Tyczka

posłuchaj »

przeczytaj playlist
przeczytaj "20 najlepszych singli 2014"


Moodymann feat. Andrés: Lyk U Use 2

022Moodymann feat. Andrés
Lyk U Use 2
[KDJ, 2014]

Przekaz "Lyk U Use 2" najpełniej wyraża wers "Eight and a half is not enough anymore?"" zmysłowo wymruczany przez Moodymanna gdzieś w połowie utworu. Jest tu jednocześnie pytanie, lament, przechwałka i sugestia, żeby może jednak wrócić razem w pościele. A wszystko to delikatnie zabarwione radosną obleśnością, którą epatuje słynna już chyba okładka.

Tymczasem, w tle tych wynurzeń, słychać pędzący w dość zawrotnym tempie podkład, który równie dobrze mógłby zapoczątkować jakiś nowy gatunek, sytuujący się gdzieś na przecięciu jungle i soulu z MPC. Na featuringu zaś pojawia się wychwalany przeze mnie już wcześniej w tym zestawieniu Andres i zdaje się, że jego wkład jest tu znaczny, a tym bardziej się tak zdaje, gdy w pewnym momencie "Lyk U Use 2" dezintegruje w piękną smyczkową samplodelię, by za chwilę złożyć się na powrót i zakończyć wykrzyczanym po pijacku, gniewnym "I don’t even want you". No cóż, nie wiem kim jest jest dziewczyna, do której kieruje swe słowa podmiot liryczny, ale – prafrazując Hair – choć nie jestem homoseksualistą, to Moodymanna z łóżka bym nie wyrzucił. –Marcin Sonnenberg

posłuchaj »

przeczytaj "20 najlepszych singli 2014"


Splash: Ever Before

021Splash
Ever Before
[Space Time, 2012]

W 2012 roku było już wyraźnie widać, że rewolucja Web 2.0 zmieniła coś dużo bardziej podstawowego niż gospodarka czy szybkość komunikacji międzyludzkiej i informacyjnego przepływu, choć to przecież niemało. Wszyscy byliśmy już wtedy chodzącymi workami spamu, a zmiany percepcyjne sięgnęły wysoko ponad masowe zjawisko prokrastynacji – glitch nasz powszedni. Kariera Jona Rafmana rozpędzała się na dobre, a ja nieco później – premiera w 2013 – zobaczyłem owoc jego współpracy z Danielem Lopatinem, czyli "Still Life", które to dziełko za pierwszym razem rozregulowało mi sferę afektualną (staram się na co dzień żyć higienicznie). Nawet w Polsce od dawna działał po cichu nabiau i kto wiedział, ten wiedział, jak mawiały niegdysiejsze punki. Można oczywiście sądzić, że piszę o tym jedynie ze względu na Luke'a Wyatta aka Torn Hawk, który sklecił do "Ever Before" pełne usterek, narkotyczne video, ale chyba nie świadczyłoby to zbyt dobrze o przenikliwości sądzącego...

Zostawmy tę wersję z klipem, choć szkoda, bo jestem przywiązany do sposobu, w jaki ten nierozłącznie słodki i ironiczny kawałek wyłania się wśród zapowiadających pogłosów z czyśćca przywodzącego na myśl pradawne eksperymenty Throbbing Gristle. Na początku był pop. To znaczy: w rzeczonym i nieodżałowanym, bo minionym 2012 roku "Ever Before" miał nieco ponad trzy minuty, sam konkret. Ta ekstatyczna piosenka o miłości albo raczej pragnieniu może oczywiście budzić pewne określone skojarzenia, choćby z Madonną, ale szkoda ją tak katalogować. Nie jest też trudne, żeby ten potencjalny katalog określić – wyświechtane to jak wycieraczka – jako ten sam, który inspirował Ariela Pinka. Nic się nie poradzi, że gdy się zastanowić kilka sekund to w sumie w swoim feelingu "Ever Before" brzmi jak trochę bardziej queerowy i dużo bardziej przestrzenny Rosenberg. No i co? Na biało-funkowych cięciach gitary i klawiszach takich, że wyższych nie było, leci hit, który brzmi epokowo niczym "La Isla Bonita". Noga ci lata, czujesz się wolny, chyba na tym polega idea przeboju. I ma znaczenie, że narodziła się ta przebojowość ze śmietnika, o którym napisałem w pierwszym akapicie. –Radek Pulkowski

posłuchaj »

przeczytaj playlist
przeczytaj "50 najlepszych nagrań 2012"


#100-91    #90-81    #80-71    #70-61    #60-51    #50-41    #40-31    #30-21    #20-11    #10-01

Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)