SPECJALNE - Ranking
100 najlepszych singli 2010-2014

100 najlepszych singli 2010-2014

28 lipca 2015

Kanye West: Snow Other

010Maxo
Snow Other
[PC Music, 2014]

Ziom, sprawa wygląda następująco. Nastawiasz sobie do ściągania wszystkie odcinki, dajmy na to Toaru Kagaku No Railgun i biegniesz do Kuchni Świata po tygodniowy zapas remenów insta. Wracając do domu odpalasz Sonic Adventure na swoim Dreamcastcie i wygrzebujesz zza szafy przykurzoną klawiaturę MIDI, na której uczysz się grać 420 akordów. Cały proces nagrywasz i przyprawiasz spitchowanym samplem najtisowego kawałka. Aha, sprawiasz też, że całość na ręce i nogi.

Dobra, nie wiem czy sprawa tak wygląda. I nawet dogłębna analiza Maxowego tumblra nie pozwala odkryć tego, co w jego głowie się odbywa. Życie jest jednak piękne tylko wtedy, gdy się go do końca nie rozumie. Ja "Snow Other" pomimo wielokrotnych odsłuchów pojąć wciąż nie mogę i opis tego szaleństwa mógłby tylko zaszkodzić. Z drugiej strony hardcore'owo nerdowska muzyka nigdy wcześniej nie łączyła tak dużego zagmatwania z, mimo wszystko, przystępnością. God-tier, klękajta przed Chordslayerem kochani. –Antoni Barszczak

posłuchaj »

przeczytaj playlist
przeczytaj "20 najlepszych singli 2014"


The-Dream: Love Kin

009The-Dream
Love King
[Def Jam, 2010]

Podobno Terius Nash napisał "Umbrellę" w 12 minut. Ciekawe ile zajęło mu stworzenie swojego opus magnum, czyli najlepszego (czytaj NAJ-LEP-SZE-GO) singla 2010 roku. Chyba sporo, skoro równie dobrze mógłby to być dźwiękowy ekwiwalent portfolio światowej sławy alfonsa, ale takiego naprawdę obrzydliwie bogatego, który nie tylko zęby, ale i różaniec ma ze złota. Bo przecież "Love King" w każdym aspekcie próbuje nas, biedaczków, obedrzeć ze złudzeń i wysyła jasny komunikat, że wbrew temu, co wpajają nam wszystkim od dziecka, prawdziwych przyjaciół (a w szczególności przyjaciółki) można jednak poznać tarzając się w basenie z banknotami. Tylko co z niego samego za kumpel, skoro na twoich wyposzczonych oczach bezpardonowo stawia sobie stumetrowy pomnik z lateksu? Cóż, możesz mu mówić daquan, możesz nie lubić, ale za to uroczyste, zalane morzem wypolerowanych na błysk klawiszów i perfekcyjnie rozpracowanych ścieżek wokalnych, produkcyjne arcydzieło, należy mu się gromkie, chóralne "B do O, S do S". –Wojciech Chełmecki

posłuchaj »

przeczytaj playlist


Perfume: Natural Ni Koishite

008Perfume
Natural Ni Koishite
[Tokuma Japan Communications, 2010]

ZAGADKA

Czemu piosenka "Natural Ni Koishite" znalazła się tak wysoko na naszej liście?

PODPOWIEDZI

• Dokładnie trzy lata temu, w mało reprezentatywnym i nieco podupadłym klubie ulokowanym gdzieś na zapleczu industrialnej dzielnicy wielkiego miasta, rozmawiałem z muzykiem pochodzącym z Tokyo. Koleś opuścił rodzinne strony aby znaleźć się w centrum muzycznych wydarzeń, tworzyć nietuzinkowe soniczne eksperymenty i dorzucić swoje trzy grosze do rozwoju dominujących globalnie stylów. Tamtej nocy występował jako klawiszowiec zespołu, który w zwiewny i kreatywny sposób łączył Krautrock i Kalifornijski nu-age, z dubowym zacięciem i zaskakującą dozą wpadających w ucho hooków. Padło pytanie o ulubionego kompozytora: XXXXXXXX XXXXXX.

• Oglądanie klipu Perfume w tym momencie prowadzi do utraty wiary w jakąkolwiek oryginalność "alternatywnej" kultury świata zachodniego. Wokalistki wyglądające jak wprawione w ruch stockowe fotografie, fakt, że klip promował równocześnie linię odzieżową Natural Beauty Basic (i sama nazwa tej linii!), nie wspominając już o technopopowym brzmieniu produkcji XXXXXX dobitnie wskazuje, skąd wzięło się 99% inspiracji dla takiej postaci jak QT. Powiecie, że jedno jest na serio, a drugi z przymrużeniem oka, ale czy właśnie używanie ironii jako kategorii artystycznej w 2015 nie jest ostatecznym powodem dla którego Zachód 0, Japonia 1(0000000)?

• Rozpoczętny z castingu przez agencję artystyczną Amuse, Inc. w roku 2003, Perfume w ciągu nieco ponad pięciu lat (za punkt zwrotny możemy uznać sukces kawałka "Polyrhythm" w 2008) stał się jednym z najpopularniejszych współczesnych zespołów z Azji. Wszystkie płyty tria, w tym momencie składającego się z Ayano Ōmoto – pseudonim "Nocchi", Yuki Kashino ("Kashiyuka") i Ayaki Nishiwaki ("A~Chan"), znalazły się ostatecznie na topie Japońskich list przebojów, sprzedając w sumie (łącznie z singlami) ponad 3,000,000 kopii!

• "(…)nieszablonowość brzmienia XXXXX-owskich synthów, mechanicznie polukrowane wokale, kawalkada soczystych progresji akordowych, zmagania o prymat zwrotki z refrenem w "Natural" nieustannie sprowadzają mnie na manowce. Co gorsza, postać tych trzech niewinnie wyglądających Japonek też nie daje mi ukojenia, bo jak na nie patrzę to przeraża mnie postępująca robotyzacja świata, zwłaszcza, że XXXXXX spaja ich głosy, osobowość w jedną nierozróżnialną całość z tym zaborczym podkładem, jakby wprawił po prostu w ruch kolejne pokrętło na konsolecie. Jednak mimo tej całej traumy towarzyszącej mi podczas kolejnych odsłuchów, nie mogę się rozstać z tym utworem, a nie jest to nawet najlepszy wałek tego genialnego producenta."

• W 2010 myśleliśmy, że tak mógłby brzmieć Max Tundra gdyby się "sprzedał".

ODPOWIEDŹ

Natural Ni Koishite

–Patryk Mrozek

posłuchaj »

przeczytaj playlist
przeczytaj "20 najlepszych singli 2010"


Thomas: Shy

007Thomas
Shy
[self-released, 2014]

Gdyby ktoś zadał mi pytanie, czy wierzę w magię, bez wahania odpowiedziałbym: absolutnie nie. Sens wiary nie opiera się na wiedzy, a ja przecież mam dowód na to, że magia istnieje, przynajmniej ta muzyczna. Dostarczył mi go młody kanadyjski songwriter Thomas Gill pod postacią zjawiskowego "Shy". Matka Natura musiałaby być niepoprawną poptymistką, aby spłodzić tak wyrafinowany organizm, którego ciało jak balsam wchłonęło wszystkie najsłodsze pierwiastki ejtisowego popu, umysł porusza się w sferze modernistycznych form piosenki, wreszcie duch dryfuje po błogich, niewyrażalnych sferach wywołanych medytacją. Mi to zupełnie wystarcza – nie muszę wikłać się w wyszukiwanie tropów wychodzących od melanżu snującego erotyczną balladę Prince'a i zajadającego się watą cukrową DāM-FunKa, przez odbijające się w zwierciadle przyszłości, kubistyczne schematy new popu Scritti Politti, po obezwładniającą rozkosz repetycji nadawaną przez roztapiający się hologram Maxa Tundry – wszystko w jednej, skondensowanej do maksimum miksturze. zaiste brzmi to podejrzanie nierealnie. Poza tym nie zastanawiam się, czy za 30, 40 czy 50 lat takie pieśni będą przewijać się na listach komercyjnych hitów – "Shy" już zawsze będzie dla mnie znaczyło "tu i teraz", a jednocześnie będzie punktem na muzycznej mapie, dzięki któremu będę w stanie "oderwać się od życia" i przenieść w inny wymiar. Więc jeśli to nie dowód na obecność czarów, to od dziś wierzę w magię. –Tomasz Skowyra

posłuchaj »

przeczytaj "20 najlepszych singli 2014"


Junior Boys: ep

006Junior Boys
ep
[Domino, 2011]

Nie mam zamiaru nikomu "tłumaczyć" przekazu "ep", mimo że utwór ten porusza wątki tak trudne i bolesne, że teoretycznie aż proszą się o wnikliwe "zinterpretowanie". Lecz teksty Greenspana są tyleż "wprost", co niejasne, a ich siła tkwi w nieuchwytnym uwiązaniu słownego przesłania z dźwiękowym posłaniem – rozkładanie tak delikatnej materii na czynniki pierwsze grozi jej nieuchronnym ZUBOŻENIEM. Na debiucie Junior Boys facet snuł wstydliwe, intymne spowiedzi w drugiej osobie, skierowane do mitycznej "niej", której przy narratorze nie ma, choć według niego być powinna, być musi i pewnego pięknego dnia – będzie. Ostrzegał, że śledzi ją po mieście; rozliczał z "tych wszystkich razów" jakie zaszły między nimi w przeszłości; zwierzał się z tego, jak jest dla niego ważna; wreszcie bezbronny zapytywał o to, gdzie ona jest i co robi, kiedy jego nie ma obok. Ludzka wyobraźnia, it's a bitch.

Serio? A gdzie jakaś męska duma? Greenspan stworzył postać bezpowrotnie zadurzonego stalkera, któremu w równym stopniu się kibicowało, co współczuło. Kto kiedyś nawet odrobinę otarł się o niewinny, "miękki" stalking "towarzyski" aka "romantyczny", ten wie, jak celne i skuteczne w emocjonalnym szantażu były wynurzenia Jeremy'ego. Lecz "ep" to przesadzona, ekstremalna kulminacja tej tendencji, jeden z tych kulturowych artefaktów, które przerażają bezwstydną mieszanką nihilizmu i nagości. Na tle błogo ciernistych akordów i arpeggiów, które kierunkiem zmian przypominają depresyjną wersję "Maneater" Nelly Furtado, Greenspan sypie zdaniami (w drugiej osobie, rzecz jasna), których – jako się rzekło – nie zamierzam "tłumaczyć z angielskiego na polski". Dość powiedzieć, że "nothing's changed, I still love you, only slightly less than I used to", niegdyś tak mnie miażdżące dosadnością i odwagą, przy wybrykach Greenspana jawi się dziecinną igraszką. On nawet brzmi jak pozornie łagodny, a w praktyce nieprzewidywalny (włączając potencjalne gwałty, pobicia, otrucia, morderstwa) psychopata, jakby zlękniony swoimi odruchami, nawiedzony i wyalienowany.

I ja boję się tego kawałka tak, jak wokalista boi się w nim samego siebie. A utwierdza mnie w tym strachu zagadka finałowego wersu utworu, wciąż nierozwiązana, wciąż wisząca nad nami słuchaczami, nad Greenspanem narratorem i nad wyimaginowaną tudzież prawdziwą "nią". Sporo internetowych transkrypcji słów do "ep" w ogóle pomija przedostatni wyraz śpiewany przez Jeremy'ego. Ja tam zawsze słyszałem "time can change nothing at all" (analogia z Mozem) spuentowane przez "there's no EVENTUAL way". Ale nie byłem pewien, więc skorzystałem z tego, że kumpluję się z jednym Brytyjczykiem, dziennikarzem muzycznym, gościem bardzo obytym w popkulturze i muzyce alternatywnej, który oczywiście Junior Boys zna i nawet ceni. Pytam go więc - co tam Greenspan gada? "Eventual way". Ha, więc dobrze wysłyszałem. I snuję dalej podejrzenia – że chodzi o to, że między narratorem i tą adresatką nie ma możliwości "zamknięcia" sprawy, że już do końca świata coś pozostanie między nimi niewyjaśnione, jakiś zgrzyt, że za dużo sobie powiedzieli, że nie da się odkręcić zaszłości i nic nie zagoi ran, więc... "wyczyszczenia" tej historyjki nigdy nie będzie. Tak na logikę rozumowałem, tak by wynikało z całego przebiegu piosenki. "Nie, Borys", przerwał moje rozważania miły rozmówca z Wysp. "To ostatnie zdanie nic nie znaczy". Jak to? A puenta? Dramaturgia finału? "Nie nie. To bełkot. 'Eventual way' w tym kontekście nic nie znaczy. Naprawdę. Cokolwiek... Dobrze się śpiewa i tyle". ??? "Przepraszam". –Borys Dejnarowicz

posłuchaj »

przeczytaj playlist


Sorja Morja: Stany

005Sorja Morja
Stany
[self-released, 2013]

Byłem takim młodszym nastolatkiem i lubiłem słuchać Nirvany, kiedy muzyka zaczynała się dla mnie robić dość ważna. Doświadczony kolejnymi przesłuchaniami dokonałem wtedy rozróżnienia według którego można jej słuchać na dwa sposoby: albo słuchać jak najbardziej naiwnie i dzięki temu słyszeć ogólną emocjonalną impresję, pewien dźwiękowo-wyobrażeniowy znak, który odciska się w świadomości, albo słuchać bardziej analitycznie – śledzić dokładnie partie poszczególnych instrumentów, ale na własne życzenie rezygnować ze świętej naiwności. Piszę o tym właśnie w tekście o "Stanach", bo żeby zrozumieć, co się dzieje w tej piosence, trzeba posłuchać jej na dwa sposoby.

Najpierw słuchanie wrażeniowe – "Stany" złapały mnie za gardło niemal od razu. Piosenka początkowo wydaje się wręcz niezdarna, powiedzmy, że nawiązująca do tradycji outsider music, zagrana na kartce-pozytywce. Mimo to szczególnie wzruszająca za sprawą lekko pokiereszowanych, jednak ślicznych hooków wokalnych czy naiwno-dojmującego tekstu o miłosnej neurozie dwudziestokilkulatków ("nic mnie nie obchodzi jak spędziłaś dzień, ale mogę cię ocalić!") i o tym prostym fakcie, z którym każdy musi się zmierzyć – że szczęście nie trwa wiecznie. Oboje muzyków odpowiedzialnych za "Stany" sprawia wrażenie zimnych z zewnątrz, ale gorących w środku. Ten frazes dobrze opisuje ogólną atmosferę utworu.

I na dobrą sprawę to naiwne słuchanie wystarcza, bo "Stany" się zwyczajnie nie nudzą, przynajmniej mi się nie nudzą. Gdyby jednak spróbować sięgnąć pod podszewkę i przyjrzeć się z czego właściwie ta piosenka jest skonstruowana, cała wcześniejsza historia o pozytywce rozpada się. Szymon Lechowicz poskładał ten utwór z początkowo niezbyt spójnych kilkusekundowych minimalistycznych repetycji tego samego dźwięku, z mikrohooków basu, automatycznej perkusji, zaczątków melodii, położonych tu i ówdzie nieokreślonych fonicznych plam. Po kilku razach można względnie złapać i ułożyć sobie w głowie zarys tego pomysłu na awangardową kompozycję popowej piosenki. Całkiem możliwe, że gdyby nie melodia wokalu, która w jakiś tajemniczy sposób spaja "Stany", utwór w ogóle nie brzmiałby jak coś przeznaczonego do zderzenia ze zwrotkami i refrenem.

W norweskiej baśni o Zamku Sorja Morja główny bohater Halvor nie chce iść do żadnej pracy, bo woli całymi dniami siedzieć w domu i grzebać w popiele (!). Opowieść po pewnej liczbie typowych dla baśni repetytywnych przygód kończy się małżeństwem Halvora z najmłodszą i najpiękniejszą spośród trzech ocalonych przez niego księżniczek. Podkład Szymona Lechowicza przypomina właśnie złożony z popiołu, śpiew Ewy Sadowskiej zmienia go w formę nadającą się do opowiedzenia, jak baśń. W efekcie "Stany" to nawet dużo fajowsza jazda niż tradycyjna opowieść, z której zespół zaczerpnął swoją nazwę. –Radek Pulkowski

posłuchaj »

przeczytaj porcast
przeczytaj "20 najlepszych singli 2013"


Ballet School: Heartbeat Overdrive

004Ballet School
Heartbeat Overdrive
[Bella Union, 2013]

Tym razem nie ma już potrzeby pytać niepewnie czy to Niebo, czy Las Vegas, odpowiedź jest oczywista. Tu i teraz określenia takie jak "ponadczasowość" (ten bas jest ponadczasowy), "zmysłowość", "eteryczność", "ekstatyczność" są tylko słowami. Przypominają mi się te wszystkie piosenki przechodzące ostrożnie "obok", na zewnątrz tematu, hiperbole i teatralne gesty, wersy wypowiedziane zbyt wyraźnym, scenicznym szeptem. Nie mam do nich żalu, nie jest łatwo mówić otwartym tekstem o najbardziej intymnych i uwznioślających przeżyciach, nie narażając się przy tym na śmieszność. W tym jednak przypadku piosenka jest dokładnie tym, o czym opowiada. Samym zakochaniem, gwałtownym i nieznoszącym sprzeciwu, radosnym, oszałamiającym obłędem. Możemy tu dokonywać analiz, zachwycać się, jak misternie zostało to wszystko zaaranżowane (01:46 - 02:10!!!!!), szukać analogii, porównywać Rosie Blair do Elizabeth Fraser, proszę bardzo. Ja jestem bezradny wobec samej istoty tego nagrania. To najwspanialszy utwór, jaki słyszałem od dobrych kilkunastu lat. Piosenka, która czyni mnie szczęśliwym. My Own, Private Heartbeat Overdrive. –Piotr Gołąb

posłuchaj »

przeczytaj playlist
przeczytaj "20 najlepszych singli 2013"


Diogenes Club: I Could Try To Explain

003Diogenes Club
I Could Try To Explain
[Urban Torque, 2010]

Dawno, dawno temu, zanim jeszcze dobre chęci i wolny czas na dobre mnie opuściły, dość prężnie działałem przy organizacji niezapomnianych 10 urodzin Porcys. Wiele perypetii z tamtego okresu pozostanie na zawsze tajemnicą redakcyjnej kuchni (PDK!), ale jedną historią chętnie się podzielę. Na prowizorycznej shortliście ("Stokrotka, Stokrotka, jest pani na mojej krótkiej liście!") artystów do zaproszenia znalazł się także kompletnie nieznany projekt, który podbił nasze serca paroma wybitnymi singlami, które zredefiniowały sophisti-pop w czasach niestabilnej gospodarki. W mailu obok zwyczajowego: "Cześć, bardzo Was lubimy i wspieramy, organizujemy taką i taką imprezę tu i tu" padła prośba o wstępną deklarację. Wiedzieliśmy, że są z Brighton, a Brighton to nie Ameryka, więc już na starcie można było pokusić się o pewien optymizm. Jakież było więc moje zdziwienie, gdy po niespełna dobie odpisał mi sam Paul Giles. Krótko, lakonicznie, ale konkretnie do bólu. "Cześć, bardzo dziękujemy za zainteresowanie, jest nam niezmiernie miło, ale w życiu nie zagraliśmy typowego koncertu. Prawdę mówiąc nie bardzo wyobrażamy sobie, jak miałoby to wyglądać – jest nas tylko dwóch. Nigdy nie graliśmy naszej muzyki na żywo i wciąż przymierzamy się do skompletowania zespołu".

Nie chcę opowiadać farmazonów o tym, jak ta informacja zmieniła moje postrzeganie tego co robią. Nie zmieniła ani o jotę, wspominam to na zasadzie sympatycznej anegdoty, którą właśnie sobie przypomniałem i która po latach zyskała trochę bolesne drugie dno, bo przecież – jak dobrze wiemy – nigdy ostatecznie tego zespołu nie zebrali. Pierwsze single i EP-ka przyszły w 2010 roku, debiutancki longplay pojawił się niespełna rok później. A od tej pory mimo powracających co jakiś czas zapowiedzi wciąż trwa krępująca cisza na łączach. I tu same nasuwają się analogie z Changes, którzy reprezentowali podobną wrażliwość songwriterską i też z dnia na dzień zniknęli z pola widzenia. Nieważne, bo Diogenes Club i tak zostawili od pyty kapitalnych utworów, które obronią się nawet w najnowszym modelu Mondeo. A "I Could Try To Explain" jest z nich być może najlepszym. –Kacper Bartosiak

posłuchaj »

przeczytaj playlist
przeczytaj "20 najlepszych singli 2010"


Inc.: 5 Days

002Inc.
5 Days
[4AD, 2012]

Kiedy cztery i pół roku temu zaczynałem pisać dla Porcys nie byłem szczególnie zainteresowany muzyką r&b. Wtedy, podczas jednej z wielu gadek na czacie z pewnym redaktorem, bez którego dziś ten serwis leżałby zapomniany gdzieś na śmietniku Internetu, dowiedziałem się, że nie wiem co tracę. To mnie poruszyło i stopniowo zacząłem się dowiadywać. Dziś sam jestem dziadkiem i cóż innego w ostatnich latach podarowałbym słuchaczowi spragnionemu świeżej muzyki? Cóż innego niż "5 Days"? Ja już wiem, że wszystko co najlepsze w muzyce popularnej wyradzało się z soulowej wrażliwości. W ostatnich latach nie było inaczej. Bracia Aged w czterech minutach i piętnastu sekundach wyłożyli tę prawdę jak kawę na ławę. Zaklęli tu wzorzec manipulowania ciszą poprzez optymalny zestaw dźwięków, ich barw, o określonym natężeniu i rozłożeniu w czasie. W Wikipedii napisano, że muzyka to jedna z dziedzin sztuk pięknych, która wpływa na psychikę człowieka przez dźwięki. To jest właśnie "5 Days". Dźwięki i tylko dźwięki. 100%. –Michał Hantke

posłuchaj »

przeczytaj playlist
przeczytaj "50 najlepszych nagrań 2012"


Todd Terje: Inspector Norse

001Todd Terje
Inspector Norse
[Smalltown Supersound, 2012]

Słuchając It's Album Time nie mogłem pozbyć się wrażenia, że zamykający płytę "Inspector Norse" jest jej jedynym fragmentem, który potrafię potraktować całkowicie serio. Seria poprzedzających płytę czterech kapitalnych EP-ek nie zwiastowała formalnego zwrotu, jaki dokonał się wraz z wydaniem debiutanckiej płyty. Skondensowane, niepozbawione co prawda kabotyńskich rysów, ale mieszczące się w ramach norm house'owej kultury didżejskiej utwory, nie miały raczej w sobie żadnego refleksyjnego ładunku, a ich zakres celów ograniczał się do rozpalania imprez przygasającej nieco kultury post-disco. Inaczej sprawy miały się z albumem – Todd, mając do dyspozycji całe czterdzieści pięć minut, rozciągnął kończyny i wygodnie rozsiadł się w pozycji zalotnego grypsiarza, prowokacyjnego żartownisia, równie niezdyscyplinowanego w selekcji swoich inspiracji, co powściągliwego w zakresie ich eksploatowania.

Przeciwwagę dla tego – pozostawiającego błogi niedosyt – zbioru pół-szkiców, coverów i skeczy stanowił właśnie "Inspector Norse". Moje dość liczne sesje z It's Album Time zapamiętam właśnie przez pryzmat pobudzającej dezorientacji, jaką wywołuje nagłe eksplodowanie tego utworu – zawsze nieoczekiwane i zaskakujące, nawet wtedy, gdy tracklistę wykuło się już na blachę. Nie tylko dlatego, że pod względami czysto kompozycyjnymi odbiega on znacznie od całej reszty. Chodzi raczej o moment, w którym maska wąsatego komedianta nabiera skoncentrowanych rysów, znakując chwilę załadowania stu procent sił przerobowych. Zupełnie, jakby miał być to kolejny, przewrotny żart, doskonale zresztą wyrażający kwestię problematycznej roli albumów w będącej właśnie na swoim półmetku dekadzie – polegający na uśpieniu słuchacza rozpuszczoną w umierającym formacie przeciętnością, która, w puencie, służy jedynie odwróceniu naszej uwagi przed kilkoma minutami czystego geniuszu.

Trudno się więc dziwić, że to właśnie "Norse" wygrywa nasz ranking. Każdy element tej precyzyjnie skonfigurowanej, rozwijającej się na przestrzeni niespełna siedmiu minut układanki, atakuje – ustanawiającą się względem ogółu - oczywistością swojej bezkonkurencyjności. To właśnie swego rodzaju organizacja, czy może – podążając za estetycznymi intuicjami Wernera Heisenberga dotyczącymi planimetrii – matematyczne piękno; nie skondensowane punktowo, nie przytłaczające nawałnicą motywów, ale rozłożone w czasie i progresywne, decyduje o wyjątkowości "Norse'a". Więcej niż minimalizm, mniej niż wykwintność progresji – nawet gdyby Todd Terje nie wspiął się na szczyt podium, wygrałby w jakiejś innej, całkowicie autorskiej dyscyplinie. –Jakub Wencel

posłuchaj »

przeczytaj playlist
przeczytaj "50 najlepszych nagrań 2012"


#100-91    #90-81    #80-71    #70-61    #60-51    #50-41    #40-31    #30-21    #20-11    #10-01

Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)