SPECJALNE - Ranking
100 najlepszych płyt 2010-2014

100 najlepszych płyt 2010-2014

14 września 2015

YG: My Krazy Life

90YG
My Krazy Life
[Def Jam, 2014]

My Krazy Life zaprasza do świata, który dla nas, bezpiecznych polskich białasów, istnieć może tylko w filmach z żółtymi napisami. Obrazy kradzieży, podwórkowych melanży, problemów z dziwkami i miłości do własnych czarnuchów to raczej klasyczny repertuar gangsta rapu, ale jednocześnie w tak bezpośredniej formie zdaje się już trochę retro. Fajnie jest teraz odcinać się, przepraszać świat za swoje młodzieńcze wybryki, nawrócić się i ogarnąć. W takiej sytuacji piosenka będąca de facto poradnikiem grabieży domu rzuca się w uszy, a cała czternastoodcinkowa opowieść YG, członka Bloodsów, o jego szalonym życiu zwyczajnie wciąga. Brak tu kendrickowej skruchy, zostają bezpruderyjnie oddane realia. Gospodarz może nie jest wybitnym raperem, ale nie sposób mu odmówić dobrego zmysłu do przedstawiania opowieści i łączenia tychże w komplementarną całość. Płyta oczywiście nie byłaby tym samym, gdyby nie drugi jej bohater – DJ Mustard, który pokusił się o wyprodukowanie znacznej większości kawałków. Dijon wspomniany został już tyle razy, że może to być męczące, ale co zrobić? Jeden z najważniejszych obecnie producentów ma tylu fanów co hejterów, i mimo że zaliczam się raczej do tej pierwszej grupy, to argumentacja przeciwników gościa jest jak najbardziej trafna. Tak, jego podkłady brzmią bardzo podobnie, opierają się na tych samych chwytach, a nawet dźwiękach (!) i często są prostackie i toporne. Jednego im jednak nie można odmówić – są kurewsko skuteczne. Czy chodzi o klubowe bengery ("My Niggas"), neo g-funk ("Do It To Ya") czy spłowiałą, smutną magmę ("Who Do You Love?") grubasek jest rozpoznawalny i okropnie dobry. Murda on the beat, ho. –Antoni Barszczak

posłuchaj »


Especia: Gusto

089Especia
Gusto
[Tsubasa, 2014]

Ciekawe, czy ktoś wyliczył, ile girlsbandów przypada na jednego mieszkańca w Japonii, bo pewnie domyślacie się, że to kraina, w której aż roi się od cztero-, sześcio-, dziesięcio- czy nawet czterdziestoośmioosobowych składów MUZYKUJĄCYCH niewiast. W całym tym morzu Especia, a więc Chika Sannomiya (rocznik 89), Haruka Tominaga (93), Chihiro Mise (94), Monari Wakita (95) oraz Erika Mori (95) (oraz Akane Sugimoto, która opuściła koleżanki jeszcze w 2014), jest bytem wyróżniającym się z kilku powodów i nie chodzi tu o jakiś pojebany imaż czy coś w tym stylu. Otóż na swoim pierwszym, wydanym jeszcze w niezależnej wytwórni Tsubasa Records (bo niedawno podpisały kontrakt z majorsem), longplayu Gusto dziewczęcej formacji udało się stworzyć finezyjną, nowoczesną fuzję dwóch różnych paradygmatów muzyki popularnej: rozległą panoramę zachodniego popu połączono z chlubnymi tradycjami japońskiego city popu. W tym miejscu muszę wtrącić kilka słów o kolektywie Schtein&Longer, który za tę hybrydę odpowiada i który jest mózgiem całej operacji pod tytułem Especia − goście w całości wyprodukowali, po części zaaranżowali i napisali piosenki, więc ciężko przecenić ich wkład w ostateczny kształt debiutu Azjatek z Osaki.

Ale kontynuując wątek o inspiracjach: jeśli chodzi o wpływy ze skrzydła japońskiego, słychać, że jak z krynicy Especia czerpie od wszystkich tych grajków z przełomu lat 70. i 80., jak Piper, Eiichi Ohtaki, Ginji Ito, Hiroshi Sato, Sing Like Talking czy przede wszystkim Tatsuro Yamashita ("japoński Todd Rundgren", jeden z najlepszych japońskich songwriterów ever i gość, który wraz ze swoim pierwszym zespołem Sugar Babe nagrał w 1975 album Songs, na którym ponoć "po raz pierwszy w japońskiej muzyce popularnej użyto akordów septymowych", loool; swoją drogą nie tak dawno dziewczyny coverowały jego tune "Midas Touch"). I w tym przypadku mamy zaadaptowanie ogólnej citypopowej kultury kompozycyjnej, specyficznego, wielkomiejskiego vibe'u tryskającego funkiem, smooth-jazzem, disco, wyrafinowanymi balladami czy nawet sixtiesowym baroque popem. Z drugiej zaś strony słychać echa z UK i USA: Earth, Wind & Fire (cały LP, co pokazuje już intro, a końcowe kawałki tylko uwypuklają), Madonna ("No1 Sweeper" to Madge w retro-anturażu, a "Foolish" czytam jako paralelę do Bedroom Stories albo nieco przyspieszonego TLC ), ninetiesowego house'u (znakomicie odrestaurowana albumowa wersja "Aventure Wa Giniro Ni" z mocarnym chorusem), sophisti-popu (rittbergery i toeloopy z "Behind You" trochę jak hołd dla XTC, a funk-gitka dla Chic), jazz-rocka (zryw w "Usotsuki Na Anela" na 3:19 to z kolei hołd dla kompozycji "Aja" Steely Dan) czy wreszcie vaporwave'u (ogólna otoczka kiczowatych saksofonów w "BayBlues" czy interludium w środku płyty), choć dla mnie to tylko taka ciekawostka, ale niech tam.

W skrócie wygląda to tak, ale ok, jaki jest efekt tych wszystkich referencji? Tak jak pisałem w zeszłorocznym rekapie o muzyce azjatyckiej, Gusto słucha się jak składaka the best of − właściwie każdy track to potencjalny singiel z ekstatycznym refrenem ("Mount Up"), zajebistym groove'em (wwiercający się bas w "Foolish"), eleganckimi zmianami akordów (w "BayBlues" sekwencja jest właściwie zapętlona, ale słucha się świetnie) czy ujmującą, balladową aurą ("L'elisir D'amore"). Poza tym te kawałki są tak zaaranżowane, wyprodukowane i zmiksowane, że trochę nie ogarniam. No i zadowolą fana Chaki Khan, Lee Ritenoura, Britney Spears, Poluzjantów czy Macintosh Plus. Że trochę za długie? Ale czy tak strasznie mi to przeszkadza? Remixy nie do końca pasują do reszty? Zgadza się, ale i tak wolę ich posłuchać od nudnego kału promowanego na co niektórych, popularnych niezalowych fanpagach w PL. Więc spokojnie, żadnego końca świata dziś nie będzie, bo w Tokio jest już jutro. A dokładniej w Osace. –Tomasz Skowyra

posłuchaj »

przeczytaj "Rekapitulacja 2014: Azja"


Traxman: Da Mind Of Traxman

088Traxman
Da Mind Of Traxman
[Planet Mu, 2012]

Nie miałem przyjemności widzieć setu Traxmana przed trzema laty na Unsoundzie, widziałem za to występ jego kolegów z Wietrznego Miasta – śp. DJ-a Rashada i jego kolegi DJ-a Spinna, którzy wystąpili w ramach tego samego festiwalu w 2011 roku. Co tu dużo mówić: to było zrządzenie losu, że trafiłem akurat tam, do tej ciasnej salki w podziemiach krakowskiego Teatru Łaźnia Nowa, przypominającej obskurne licealne szatnie z minionej epoki. Miałem przecież do wyboru Sepalcure, Jacques'a Greene’a i wielu innych. Porażający intensywnością, wręcz rzeźnicki set Rashada i Spinna utkwił mi jednak w pamięci na tyle, żeby zainteresować się bardziej footworkiem tych turbokozaków.

Nie potrafię spojrzeć na cały ten juke inaczej niż przez pryzmat wybitnego Double Cup. Jednak gdy Rashad zbierał dopiero materiał na swój długograj, to Traxman zaaplikował nam dawkę świeżości już w kwietniu 2012 roku. Osiemnaście krótkich, podkręcanych szaleńczym bpm kompozycji to chyba nawet za dużo jak na pierwszy odsłuch, ale wierzcie mi lub nie, ale nie sposób się od nich uwolnić. "Footworkin On Air" i jazzujące "Itz Crack" rzucają rękawicę Room(s) Machinedrum, a to dopiero początek. "I Need Some Money” zaraża swoją hitowością, "Chilllll” to neuroza rodem z największych trip-hopowych klasyków lat 90., "Sound Filed” uwypukla eksperymentalne ciągoty Amerykanina, a błogie "Conq Dat Bitch” to zaiste idealne zwieńczenie tego krążka, szczególnie gdy weźmiemy pod uwagę jego mordercze tempo. Mimo kilku dłużyzn należy się niewątpliwie Da Mind Of Traxman status klasyka w swoim gatunku, a my puknijmy się kolektywnie w czoło, czemu tego wcześniej nie ogarnęliśmy. –Jacek Marczuk

posłuchaj »


John K.: The Yearning

087John K.
The Yearning
[self-released, 2012]

Trudno pisać o artyście zupełnie pozbawionym socjologicznego kontekstu. Jedyne, co o nim wiemy, to szczątkowe piosenki, i to takie, które ledwo co wychylają głowę zza kaskad zmiętej pościeli. Pozostające na uboczu zainteresowania blogosfery poczynania Johna z Brooklynu obserwujemy jednak od blisko 6 lat. Dawniej snuliśmy zuchwałą wizję opakowania jego zdezelowanych, introwertycznych bajań na temat idealnej miłości w drogą, lśniącą produkcję. Teraz już tego nie robimy, bo jasne jest, że John K już nigdy nie przekroczy progu sypialni.

Czy to powód do rozpaczy? Niekoniecznie, przecież The Yearning znalazło się na liście półdekady. Te trwożliwe, niedomknięte utwory dotykają najgłębszych sfer codziennego życia, a zwłaszcza relacji damsko-męskich. Niewiele znam muzyki z ostatnich pięciu lat, która lepiej nadawałaby się do przekazywania drugiej osobie treści, których nie potrafimy ubrać w słowa albo tych, o jakich nie wypada mówić na głos. Szczególnie polecam indeks siódmy na rzeczonym albumie, ale w zasadzie każdy jeden pasuje do powyższej charakterystyki. Jeśli już nie wychodzić z sypialni, to tylko z Johnem K. –Wojciech Sawicki

posłuchaj »

przeczytaj recenzję
przeczytaj "50 najlepszych nagrań 2012"


Kode9 & the Spaceape: Black Sun

086Kode9 & the Spaceape
Black Sun
[Hyperdub, 2011]

Black Sun było jedną z płyt, których recenzje przesłałem, aplikując sto lat temu do Porcysa. Próbowałem znaleźć tamten tekst, ale jedynki i zera ulotniły się gdzieś. Pamiętam jedynie, że wtedy Black Sun podobało mi się głównie jako odejście od trochę niezrozumiałego dla mnie wówczas dubstepu z Memories Of The Future w kierunku "wonky", dziwacznych tekstur i syntezatorów, które zawróciły mi wtedy w głowie. Powierzchownie potraktowałem tę płytę, tak mi się przynajmniej wydaje. Kode9 i Spaceape byli mimo wszystko wtedy raczej na obrzeżach moich zainteresowań muzycznych, a recenzję napisałem, bo wydawali mi się łatwym materiałem. Wówczas nawet nie bardzo kumałem, o co chodzi z "Sine Of The Dub", nie czułem tych ciarek co teraz, i nie rozumiałem, czego potrzeba, żeby coverować w ten sposób Prince’a i jeszcze wystartować tym swój label. A kiedy zrozumiałem, to Spaceape zdążył już umrzeć.

"Teraz sam jestem dziadkiem" i Black Sun jawi mi się inaczej. Jasne, zestaw inspiracji jest tu inny niż przy debiucie, mamy tu do czynienia ze świadectwem czasu, kiedy na wyspach znów wszystko zaczęło się topić, a dubstep płynnie przechodził w uk funky, techno czy brainfeederowe beaty. Celnie ujmuje to Untold: "wystarczyło, że tempo było w okolicach 140 bpm – oprócz tego mogłeś robić, co chciałeś". Patrząc z perspektywy widzę, że większość moich ulubionych singli pochodzi właśnie z tamtego okresu. Ale nie to jest w Black Sun najważniejsze. Przede wszystkim widać, że Kode9 rozwinął się jako producent, co czyni ten krążek dużo spójniejszym niż debiut. Spaceape wcześniej również miewał słabsze momenty, szczególnie, kiedy w jego tekstach pojawiały się macki z kosmosu, tutaj zaś zaliczył swoje tour de force. Szczególnie "Neon Red Sign" jest tak sugestywne, że już przy pierwszych słowach ciężko powstrzymać drżenie. Objawia się też jako całkiem wszechstronny nawijacz, nieograniczony estetyką dub poetry. Do tego jest tu jeszcze chińska wokalistka Cha-Cha. Szkoda, że nie przerodziło się to w coś więcej. Kilka dni temu Kode9 zapowiedział swój solowy album. –Marcin Sonnenberg

posłuchaj »

przeczytaj recenzję


Air: Music For Museum

085Air
Music For Museum
[Vinyl Factory, 2014]

To bez wątpienia najbardziej osobne wydawnictwo w dorobku francuskiego duetu Godin/ Dunckel. Nigdy wcześniej nie stworzyli materiału tak skrajnie kontemplacyjnego, ambitnego i dojrzałego, wyswobodzonego z objęć relaksującego lounge'u, ostentacyjnie porzucającego piosenkowy format na rzecz ambientalnych ilustracji. Jak wskazuje tytuł, Air skomponowali zestaw soundscape'ów będący integralną częścią wystawy w Palais de Beaux Arts w Lille. I choć oczywiście doceniam całościowy koncept, to jednak Music For Museum jest dla mnie czymś więcej niż budującą nastrój atrakcją towarzyszącą podziwianiu instalacji, co potwierdza już fakt wytłoczenia tysiąca limitowanych winyli. Największym zaś potwierdzeniem tego sądu są same dźwięki − to wymagająca, ale piękna płyta, czerpiąca z leksykonu mistrzów ambientu w rodzaju Briana Eno, glitchowych faktów w stylu projektu Oval, reichowskiego minimalizmu oraz wczesnych elektronicznych badań Kraftwerk czy Manuela Göttschinga, wreszcie pojawiają się też niepokojące echa elektroakustycznych eksperymentów czy awangardowej estetyki spod znaku Supersilent. Jasne, łatwo zatem postawić diagnozę, że nie ma tu nic odkrywczego, zaś sam album zaliczyć do wtórnych. Takie argumenty zatapiają znaczną liczbę ambientowych krążków, jednak przy dziele Air ich siła gaśnie. Można się o tym przekonać, gdy tylko wniknie się w medytacyjne uniwersum skonstruowane przez dwóch francuskich czarodziejów. Jeśli już się tam zakotwiczymy, to niełatwo będzie powrócić do codzienności − podczas słuchania tych eterycznych, odrealnionych impresji dusza odrywa się od ciała i wyrusza w podróż astralną. Dlatego warto poświęcić czas i posłuchać w skupieniu, ponieważ tylko wtedy będzie możliwe wejrzenie we wnętrze tych bezgranicznych, muzycznych poematów. Albo mówiąc mniej podniośle: nie bądźcie beje, posłuchajcie, bo to w chuj dobre gówno. –Tomasz Skowyra

posłuchaj »


Bok Bok: Your Charizmatic Self (EP)

084Bok Bok
Your Charizmatic Self (EP)
[Night Slugs, 2014]

To moje kolejne podejście do opisania tej EP-ki i chyba znowu się wyłożę. Recenzja, którą klikniecie sobie poniżej, da wam pełny obraz tego, z czym mamy do czynienia, ja tymczasem powinienem chyba wrócić do obczajania kawałków LL Cool J-a, po tym, jak w jednym z nich odkryłem astrologiczne pokrewieństwo. Ale niech będzie. Słuchałem tego materiału jakiś milion razy, a ten dalej mną targa. Bardziej niż również zeszłoroczny, pokręcony album D/P/I MN.ROY, który jest jak Your Charizmatic Self bez r’n’b(assu). Ciekawe, że właśnie dlatego, że nie ma tam się czego za bardzo chwycić, łatwiej jest mi go pojąć niż te bok-bokowe wycinanki na samplach. To na pewno wszystko hooki są? Na zewnątrz robi się w tym momencie podejrzanie ciemno. Znałem kiedyś kobietę, która na widok burzy ukrywała się w łazience i przeczekiwała najgorsze leżąc na podłodze z głową owiniętą ręcznikiem. Czy ta muzyka nie przypomina burzy? Te jej gwałtowne wyładowania przetykane pauzami oczekiwania. No i jak inaczej powinienem się do niej ustosunkować, jeśli nie właśnie z poziomu niezdrowego podniecenia tą technicznie perfekcyjnie rozkręconą łupanką? –Krzysztof Pytel

posłuchaj »

przeczytaj recenzję


Lil Jabba: Scales

083Lil Jabba
Scales
[Local Action, 2013]

Ja wiem, że o wiele wyżej na tej liście rozsiadł się nieodżałowany Rashad, jednak to właśnie Scales stanowi moje ulubione dzieło, inkorporujące do nie do końca zrozumiałego dla mnie gatunku elementy, które czynią go bardziej strawnym. Szalone "połamane rytmy"? A i owszem, ale nie na pierwszym planie. Juke Australijczyka jest mniej zdehumanizowany, niż dzieła większości jego znakomitych kolegów, więcej tu powietrza, przestrzeni do halucynacji, skrawków melodii... No, jakiś drobny eklektyzm się wkrada. Oczywiście wciąż jest to muzyka wyjęta z przyszłych, jakże smutnych i przerażających dekad, ale przygotowana przez twórcę, który kiedyś mógł się zasłuchiwać we wczesnym Amonie Tobinie chociażby. Ortodoksi gatunku mogą kręcić nosami na takie "Loki" czy "Cavern", ale dla mniej zaangażowanej większości są to dobre wstęp, rozwinięcie i zakończenie. –Filip Kekusz

posłuchaj »

przeczytaj recenzję


El Guincho: Pop Negro

082El Guincho
Pop Negro
[Young Turks, 2010]

Zabawne, jak łatwo krytycy spandabearowali muzykę El Guincho – tym bardziej że sam Pablo Diaz-Reixa wydaje się być całkowicie zdystansowanym wobec kaprysów dyktatorów trendów z Los Angeles, Londynu czy nawet ze swojej ukochanej Barcelony i po prostu skupia się na dobrej zabawie. A ta zabawa to surfing, wcinanie krewetek na czas i niekończący się uliczny festyn, na który meldują się wszyscy, bez względu na szerokość geograficzną: afrobeatowa orkiestra wprost z serca Nigerii, najjaśniej lśniące gwiazdy elitarnej karaibskiej szkoły tanecznej, ferajna rozbrykanych narcocorridos z zalatujących koksem przedmieść Tijuany. No dobra, Meksykańców w to akurat nie mieszajmy ("Oh no, don’t blame Mexico"), ale gdyby tak zrzucili gangsterskie jarzmo i dali się ponieść radosnej fali repetycji, to kto wie, w końcu chodzi o wolność, której brak jak nowotwór dławi dzisiejszy pop. Skoro już o wolności: wcale nie jest takie pewne, skąd się wzięły i w jakim kierunku zmierzają wyteksturowane, wakacyjne impresje El Guincho, ale ich formuła została na Pop Negro dopracowana do perfekcji, a gdy zaczyna się wyczerpywać, album idealnie w punkt się kończy, pozostawiając za sobą nieco ponad pół godziny cyckania soczystych, owocowych cukiereczków. –Wojciech Chełmecki

posłuchaj »

przeczytaj recenzję


AlunaGeorge: Body Music

081AlunaGeorge
Body Music
[Island, 2013]

Body Music to SuperBowl muzyki tanecznej. Z jednej strony mamy grę przyciągającą do głośników: pełną niebotycznego tempa, podbramkowych bangerów i chwytliwych akcji. Natomiast z drugiej spotowe fillery, które tylko raz na rok potrafią zaciekawić cały świat. Bachiczne święto wypełnione wysiłkiem bitów znad konsolety i – wydawałoby się – sztampowych scenariuszy ballad r&b nabiera na albumie potliwych rumieńców. Jak Tango i Cash oraz Tommy i Jones w Ściganym, tak Aluna i George docierają się na każdym metrze parkietu. Aluna, głosem Aaliyah z otchłani Trójkąta Bermudzkiego, na nowo buja łodzią wypełnioną seksualnym towarem. A George? Zobaczywszy go na żywo, przekonałem się, że potrafi jak mało kto wrzucać tony duchologii groove’u do maszynki dźwięków.

Duet na debiucie wykorzystał napięcie na potencjometrze w opór, a bezrefleksyjność odbija się znakiem wodnym na krążku. South Central? No, London does it like nobody does. –Piotr Gruba

posłuchaj »

przeczytaj "Rekapitulacja roczna 2013: Pop"


#100-91    #90-81    #80-71    #70-61    #60-51    #50-41    #40-31    #30-21    #20-11    #10-01

Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)