PLAYLIST
Walkmen
"What's In It For Me"
Nieczęsto decydujemy się na wewnętrzną polemikę na łamach Porcys. A to dlatego, że mając gusta nad wyraz podobne i starając się podchodzić do tematu najrzetelniej jak tylko potrafimy, rzadko zdarza nam się stanowczo w jakiejś sprawie nie zgadzać. Ale proszę, Jędrzeja i mnie podzieliła opinia na temat drugiej płyty Nowojorczyków z Walkmen, a ponieważ w naszym skromnym gronie to właśnie ja, Jarząbek, mam na co dzień okazję stykać się z oryginalnym egzemplarzem tegoż wydawnictwa, spieszę wypełnić swój obywatelski obowiązek, dzieląc się uwagami na temat Bows And Arrows – krążka, któremu poświęciłem wiele uwagi i który za każdym zetknięciem nużył mnie niepomiernie.
Warto zaznaczyć, że problem rozbieżności sądów nie leży w postrzeganiu charakteru, czy też "roli" albumu. W tezach zasadniczych (z wyjątkiem tej tyczącej wokalu) zgadzam się z przedmówcą. Pragnąłbym więc bardzo pobieżnie uzupełnić kilka pól tematycznych i dojść do odmiennej konkluzji.
Pierwsze, co natychmiastowo rzuca się w ucho, to charakterystyczna produkcyjna mgła, która staje się już chyba powoli znakiem rozpoznawczym Walkmen. Pozostaje kwestia: co skrywa się za obłokiem. Na debiucie zza usypiających oparów dobywały się nieraz porywające piosenki; tu kompozycje powodują zazwyczaj dodatkowe omdlenie umysłu poparte ziewaniem. To utwory mało skupione, interpolowo rozchybotane lub całkiem rozmydlone, niekiedy narastające niczym na sennym noise'owym jamie, ale bez oczekiwanej kulminacji. Nowofalowy dream-pop byłby tu interesującym pomysłem na szufladkę. Nawet ekspresywne pieśni, przeplatające się z tymi jednoznacznie sedatywnymi, igrają ze słuchaczem, nie wbijając się w głowę na zasadzie angażujących melodii z debiutu, lecz smęcąc melancholijnie, zgoła po brytyjsku, nie zapadają w pamięć na dłużej niż sekundę.
Trudno odmówić kapeli wymyślenia własnego, fascynującego stylu. Co więcej, stworzenie na bazie tego soundu pięknego dzieła na wieczorne "sklejone oczy" – po kolejnym dniu kiedy czujesz, że dostałeś od życia w tyłek, gdy trudny jest człowieczy znój, gdy skróty z Ligi Mistrzów bardzo późno są, a komentator to głupi chuj – to dla Walkmen zadanie jak najbardziej wykonalne. Jednak nawet przy tylu wymarzonych do tego celu patentach brzmieniowo-aranżacyjnych i wręcz stworzonym do wyrażania śpiącej nostalgii umęczonym głosie Leithausera (zastraszająco monotonnym przy okazji) potrzeba bardziej znacznie zobowiązujących treści. Zapłaciłem słono za solidną porcję nudów, and what's in it for me?