PLAYLIST
Prince
"Black Sweat"
Ciekawa sprawa z tym Prince'm. Gość ma tak wiele pomysłów na swoją muzykę, a
nawet tożsamość (pamiętacie wszystkie Symbole i "Strażnice"), że chyba tylko
on znajduje w tym wszystkim jakiś klucz. W latach osiemdziesiątych odkrył
oryginalny świat dźwięków, świetnie grający z preferowanym stylem ubierania
(kubraczki, żaboty, kowbojki), bez wątpienia wyobcowując się z targowiska
popu i przynależąc do świata sztuki przez duże Szu. W latach
dziewięćdziesiątych miał pomysł na rzecz całkowicie egzotyczną – komercję,
którą mało kto kupuje. Ostatnich parę lat to niezły zamęt, ale wygląda na
to, że po Musicology z jednej strony ciągle utrzymuje formę, a z
drugiej – postanowił znowu podróżować po terenie
nie-do-końca-określonych-dźwieków.
"Black Sweat" to całkiem sprytne połączenie czarnego stylu, jaki królował na
przykład na Musicology, ze śmiałością w sięganiu po nowe środki
wyrazu. Tymi nowymi środkami są przede wszystkim różnego rodzaju cyfrówki –
kawałek brzmi trochę jak skrzyżowanie prince'owego funku/hip-hopu z
industrialem. Przypomina mi się "Darling Nikki" z Purple Rain,
chociaż "Black Sweat" ma więcej tak zwanego gruwu (czytaj: "groove").
Całość brzmi ciepło, a nawet duszno; pewnie w zamyśle chodziło o to, żeby
słuchacz się spocił, co w gruncie rzeczy jest prawdopodobne. Trudno się
spodziewać, żeby Prince zmienił swój styl wokalny, i rzeczywiście:
ekspresyjne pokrzykiwania w wysokich rejestrach nie pozwalają zapomnieć z
kim mamy do czynienia. Muzyka już taka nie jest – skłonny do przepychu
Artysta dał się poznać z minimalistycznej strony: poza elektroniczną perką i
basem inne dźwięki pojawiają się tylko tam, gdzie powinny. W warstwie
tekstowej nie doszukałem się nawiązań do Jehowy, jest natomiast mowa o
wysokiej temperaturze i krzyczących kobietach, więc wszystko jasne. Całkiem
niezła niespodzianka, czekam z niecierpliwością na cały album.