PLAYLIST

Paris Hilton
"My BFF"

2.0

Sprawa drugiego albumu Paris wyglądała dotąd niejasno. Po komercyjnej klapie pierwszego krążka Hilton ogłosiła, że to koniec jej kariery muzycznej i skupia się na aktorstwie. Film The Hottie And The Nottie ani poklasku, ani zbyt dużo kasy też nie przyniósł, więc zdecydowała się wrócić do tego, co szło jej najlepiej, więc do telewizji. Promuje swój nowy show dla MTV, który ma wyłonić jej nowego najlepszego przyjaciela, a jego motywem przewodnim jest właśnie "My BFF". Wikipedia podaje też, że ma być to również pierwszy singiel z jej nowego albumu, co oczywiście nie jest pewne, jeśli jednak tak by było, to jednak troszkę szkoda, bo z góry zakłada to niższy poziom całości.

Właściwie nasuwa się pytanie – po co w ogóle nagrywać drugi album? Jednym z największych plusów Paris jest jego dopracowanie do najmniejszych szczegółów, tak że stanowi on jej muzyczną wizytówkę, historię zamkniętą samą w sobie. Poza tym, jak słusznie zostało zauważone w tamtej recenzji, "pewnego dnia ludzkość uzna Paris za wzorzec-definicję commercial-popowego albumu". Pojawiające się pogłoski o nagrywaniu nowej płyty zawsze więc budziły we mnie raczej wątpliwości, czy coś do tego można jeszcze dołożyć i czy wręcz powinno się. Oczywiście mamy tutaj do czynienia z muzycznym biznesem w pełnym tego słowa znaczeniu, wszystko służy wyciśnięciu ostatniego soczku z nieco zgniłego już owocu.

Nie oszukiwałem się, właściwie pewne było, że Paris złożyli jej w całości producenci, jednak stopień zgrania materiału z publicznym wizerunkiem i wrażenie kontroli nad materiałem, potwierdzały, że Hilton wie, jak toczyć się ma jej kariera i jest mistrzem PR-u, a nazywanie jej dziedziczką ma sens tylko komercyjno-perwersyjny, bo kasa którą może (a może nie) dostanie od dziadka i tak jest niewielką kwotą w porównaniu do tego, co Paryżanka rocznie wyciąga z telewizji, filmów, imprez i kosmetyków. Jednak znaczenie popkulturowe postaci zaczęło w ostatni czasie mocno maleć.

No i teraz jest ten singiel, który wymownie zlano. Temacik na forum zatytułowany "jak wykręcić czekoladę z gówna" oddał charakter debiutu całkiem nieźle. Poruszanie się wśród tematycznych nizin zostało tam wykonane z klasą, prezentowało sens i jakość, kluczem była spójność. "My BFF" z kolei nie warto się kompletnie zajmować, jako że idiotyczność tekstu i zastosowanie utworu nie gra tu żadnej wspólnej roli z jego wydźwiękiem. No postmodernism, just shit. No Scott Scorch, just Benji Madden (Good Charlotte) – w sumie raczej wątpię, że to prawda. Melodycznie i kompozycyjnie utwór jest tragicznie radiowo-pod kreskę, jednak przyglądając się tłu, można wyłapać parę smaczków. Miłe klawisze, dance-popowo-nowofalowa produkcja w stylu "Screwed", świszczące synthy i modny "8-bitowy" motywik w mostku, którego paręnaście sekund to oczywiście najciekawszy fragment utworu. No i właściwie nic więcej, banał. Większość sceny commercial-popowej to ostatnio banał, a trwający parę lat zryw ku poszukiwaniu nowych stylów i wpływów, który stworzył największe cuda gatunku, nagle zgasł i do gry znowu wrócili średni producenci, brakuje wizjonerów i ponownie modne staje się działanie po linii najmniejszego oporu, co boleśnie udowadniają nowe single Rihanny (niebezpieczne fascynacje europejskim 90sowym popem, plus numer z T.I. oparty na samplu z hiciora O-Zone), Britney (przy nowym singlu cały poprzedni album lśni jak prawdziwy diament), Jessiki Simpson (wraca na wieś), Keri Hilson (pisanie piosenek dla innych szło jej lepiej), Christiny Aguilery (jakieś glam popowe bzdury) i innych gwiazdek, z którymi sympatyzowanie jeszcze niedawno przestało być obciachem, jak i zresztą tych bardziej uznanych jak Beyonce, Madonna czy Annie. Parę chwil temu celebrities i ich producenci robili wszystko, by udowodnić, że są artystami w pełnym tego słowa znaczeniu – sięgano między innymi po soul, r&b, jazz, house i sprytnie mieszano to wszystko razem, dzisiaj chyba wraca tradycja popu lat 90-tych, czyli popu dla popu, zabawy dla zabawy, nawet kosztem czystego kiczu. Z jednej strony to cieszy, bo przeintelektualizowanie gatunku mogłoby pójść w dziwnym kierunku, a wiadomo, że chodzi głównie o rozrywkę. Z drugiej za to, wszystko byłoby fajnie, gdyby temu nurtowi towarzyszył jakiś pomysł i jakość. Na razie efekt jest tylko taki, że 2008 rok to najsłabszy rok dla popu od wielu lat, a żaden inspirowany najntisami klasyk na miarę "What Is Love" lub "All That She Wants" nie powstał i wątpię, żeby miał powstać. Dominuje za to wrażenie, że niedawno zrobiono krok do przodu, żeby teraz zrobić dwa kroki w tył. Może to jednak tylko zły rok, może skłonność popkultury do szybkiego przemijania. Może więc przyjdą nowi, młodsi, lepsi.

Kamil Babacz    
22 października 2008
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)