PLAYLIST

Papa Dance
"Historyjka Z Talii Kart"

9.0

Kiedy miałem lat bodaj pięć, otrzymałem w prezencie od cioci singielek grupy Papa Dance w papierowej, żółtej okładce. Jako urodzony elitysta, zasłuchujący się wtedy w Beatlesów, Stonesów i Madonnę, zignorowałem podarunek i po kilku obligatoryjnych odtworzeniach kurzył się biernie na półce. Od tego czasu w mojej świadomości nazwa Papa Dance funkcjonowała jako synonim bezguścia, wiochy i antycypacji disco-polo, a temat automatycznie zahibernowałem na kilkanaście wiosen. Potrzeba było dopiero pewnego istotnego przełomu na gruncie popkulturowej mody, abym ponownie zainteresował się sytuacją. Dwa, trzy lata temu skromna grupa lanserów ze stolicy (choć ważną rolę odegrały tu noworomantyczne środowiska skupione przy community około-CKOD oraz nieocenieni wizjonerscy didżeje, promujący fenomenalne "obciachowe" imprezy, których z tego miejsca serdecznie pozdrawiamy) wyczarowała revival lat osiemdziesiątych, właściwie przejmując elementy powrotu kiczowatej estetyki rzeczonej dekady zauważalne w opiniotwórczych metropoliach świata. Raz jeszcze świecące jaskrawymi barwami ciuchy, plastikowy syntezatorowy sound i hedonistyczny balangowy feel stały się "trendy". Widzicie, nawet W Labiryncie, klasyczna, prekursorska polska telenowela, pozyskała znów łaskę szefów repertuarowych publicznej telewizji.

Zjawisko nieuchronnie ambiwalentne, wskutek snobistycznego wymiaru obnoszenia się z image'em (jak wypunktował ktoś: "Warszafka czuje się lepsza, bo słucha Papa Dance"), przyciągało wszakże rześkością i zarażało kolejne ofiary z prędkością bakcyla dżumy. W tym znaczeniu comeback kiczu posiada aspekt intelektualny: meta-rozrywka żądnej nowych i zwłaszcza elitarnych podniet bogatej społeczności wielkomiejskiej w wieku od kilkunastu do trzydziestu paru lat. Wciąż, może ze względu na wrodzoną przekorę, pozostawałem obojętny na te wyraźnie przecież modyfikujące kulturowy krajobraz wskazówki. Mdły, banalny treściowo występ Pawła Stasiaka w powszechnie oglądanym talk-show i reaktywację frontowanej przezeń niegdyś formacji potraktowałem jak ordynarny skok na zwietrzony zarobek. Odcinek programu "Muzyka Łączy Pokolenia" z Cool Kidsami i Kapitanem Nemo uznałem za śmieszny kabaret (by nie wspomnieć zeszłorocznego przeboju i "taksówkowego" klipu tego drugiego: to jest *słabe*). A na zafrasowane opowieści minimalnie starszych kolegów, chadzających ochoczo na eksluzywne bankiety, gdzie koncertują Papa Dance i Limahl (doh!), o idyllicznym klimaciku "tamtej epoki" reagowałem złośliwymi komentarzami.

Aż wreszcie dla żartu pożyczyłem od kumpla kasetę Poniżej Krytyki z 1986 roku. Zapuściłem w samochodzie i... odpadłem. Zawsze nastawiano mnie negatywnie do marki Papa Dance, choć co ostatecznie usłyszałem, to materiałowo jedna z bezdyskusyjnie najwspanialszych rodzimych płyt kiedykolwiek zrealizowanych. Więcej, w kolekcji winyli odgrzebałem jej oryginalny egzemplarz w ciemnozielonej kopercie! (Damn, muszę naprawić gramofon, bo zbyt dużo zajebistych analogów tu leży.) Mamo, tego NIE BYŁO! Papa Dance są moim Rediscovery Of The Month, ponieważ doznałem uczucia wieloletniego omijania słodkości, znajdującej się na wyciągnięcie ręki każdego dnia. Bogactwo songwritingu zamienia Poniżej Krytyki w istną rozkosz: refren "In Flagranti" to czyste złoto, "Bez Dopingu" startuje jak nasze "When Doves Cry", na kolana rzuca jedna z najcudowniejszych polskich piosenek w dziejach "O-La-La" (kultowe zapytanie "Gdzie jest Ola?", bez kitu nooo), skoczna dynamika "Wit Boy" przywołuje "Take On Me" A-Ha, a atmosferyczny closer "Ocean Wspomnień" dostarcza argumentów szufladkującym PD polandowym Duran Duran, nasuwając skojarzenia z "Save A Prayer". Więc parsknijcie sobie zdrowo, lecz ten absurdalnie genialny, pozbawiony minuty wypełniacza, emanujący naiwnością, lekkością i emotywną, acz bezpretensjonalną lirycznością album to jedna z najświeższych rzeczy z jakimi zetknąłem się niedawno, ha ha.

Esencjonalnie, kawałki owe wykonują proste synth-popowe ćwiczenia, o niesamowicie natomiast precyzyjnym operowaniu i, naturalnie, natchnionych progresjach melodycznych, zadowalających najwybredniejszy (ja, hi hi) smak. "Historyjka Z Talii Kart" dodatkowo funkcjonuje jako znakomity przykład głębi emocjonalnej i unikalnego napięcia w nich ukrytego. Utwór opowiada ni mniej, ni więcej, tylko o przypadkowym spotkaniu dwojga młodych ludzi i w efekcie fascynującej dlań inicjacji seksualnej. Tekstowo, Poniżej Krytyki o dziwo zaskakuje wysublimowaną poetyką wielu fragmentów i "Domek z kart / Nasza pierwsza noc / Zmysłów szał / Ciał gorących splot" trąci piękną, zwiewną dziecinnością wyznania. Tęskna, melancholijna aura performansu wersów w rodzaju "Na śniadanie mała kawa / Duże łzy / Zaraz potem w gardle coś ściskało / Ja myślałem jak bez ciebie będę żył / Ty, że jeszcze minut pięć zostało" ewokuje typ przeszywającej wrażliwości a la Junior Boys: klawiszowe, gęste tła i szepcące wokale konstytuują magmę, naśladującą psychologiczne zagubienie. Kapitalnie działa też kontrast między pasywnym nastrojem zwrotki, a ekspresywnym, rodzierającym krzykiem mostka ("Zadrwił z nas ślepy los / Zetknął nas / Śmiesznie krótki wyznaczył nam czaaaaaas"). Jak u diabła ci smarkacze (Stasiak siłą wyciągany ze szkoły na trasy, czemu sprzeciwiali się rodzice, nie on, oczywiście) osiągnęli tu taki wymiar dojrzałości, jest poza mną, sorry.

Ale specyfika naszego kraju tradycyjnie nie pozwala zakończyć artykułu na zdecydowanie pozytywnej nucie. Jedyny spośród trzech (nagrany w pierwotnym składzie, najeżony hitami pokroju "Kamikadze Wróć" self-titled debiut jest z 1985) longplayów zespołu reedytowany na CD to jego łabędzi śpiew, kompletny masterflop, hollywoodzko wielkobudżetowy disaster Nasz Ziemski Eden z 1989. Długą przerwę od Poniżej Krytyki (notabene kapitalny tytuł) boysband spędził na gwiazdowaniu w "Teleranku", wojażach po Ameryce oraz szczytowaniu na listach przebojów. Oczekiwany follow-up zniknął wprawdzie z półek natychmiast, ale co otrzymali nabywcy? Science-fiction album (okładka godna najgorszych fotek Whitesnake) z pierwiastkami poszerzonej, profesjonalnej produkcji: pojawiły się gitary elektryczne, głośne ryki "ooo ooo" na zasadzie środkowego Lady Pank, głos Macieja Zembatego w intro plus zupełnie zbędny w aranżacji akordeon. Zamierzenie przepoczwarzenia się w dorosły projekt za pomocą nachalnych narzędzi nie wypaliło. Zniknął niewymuszony czar, a kompozycyjnie zawartość Edenu wygląda na marne odrzuty poprzednika: banalne linie, prawie bez uprzednich wilsonowych zawijasów. Została sztuczna, zaprogramowana fabryka tandetnych przebojów dla mas.

I owszem, "właśnie", włodarze MTJ, do was mówię. Czyim pomysłem było wybrać do remasteru tę fatalną próbkę żenujących starań Papa Dance? Czy to jest adekwatne i reprezentatywne w kontekście popowej potęgi ich wizerunku? Ever heard Poniżej Krytyki LP, hie hie? Czekam na wznowienie dwóch pierwszych krążków kapeli. Czekam też, jak pewnie wielu innych, na kompaktowe wydanie contemporarnej dla Papa Dance ekipy Klincz albo dorobku Kombi, bo nie mam chwili wolnej by zreperować adapter. "W jakiś sposób odnalazłem cię", choć byłaś obok niemal forever. I w końcu historia ma sprawiedliwy epilog: kółko się zamyka, hipsterzy uczęszczający do cudownie tandetnych klubów (aczkolwiek nie dowiecie się co leci w Małym Londynie, bo dopóki nie jesteście gejem ekshibicjonistą lub postacią z wielkiego ekranu, nie wpuszczą was) finalnie uwiarygodniają swój entuzjazm względem topowego stajla. Paradoksalnie, narracje ze schyłku ery PRLowskiej, tuż przed zalewem Zachodu, są, na dobrą sprawę, aktualne i dziś. Ale pieprzyć pozę, choćby i kręciła: w przyszłości pozostanie muzyka, z którą identyfikować się będzie ktokolwiek z odpowiednim wyczuciem. Bo każdy ma swoją Olę Maj, tak jak Brian miał swoją Caroline, i to porównanie, wybaczcie, serio mnie wzrusza.

Borys Dejnarowicz    
15 października 2004
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)