PLAYLIST
Jenny Wilson
"Wooden Chair"
Dawno by mnie tu nie było, gdybym miał się obrażać, i nie powinno – znowu Szwedzi: Szwedki: jedna solowa Szwedka. Spodziewalibyśmy się, że
muzyczno-telewizyjna emancypacja harpunników i blondynek skończy się
szybko, ale nie. Przede wszystkim, i tak nie byłoby łatwo. Nie w
post-herbertowskim świecie Ruby Blue. Świecie rozwydrzonych
panien nęconych przychodami, popularnością i czymś, co na przykład
Fromm, biorąc udział w jednej z popularnych ostatnio gier
wcieleniowych, mógłby opisać jako "ja jestem do luftu a ta dziewczyna
spoko".
Jenny Wilson utrzymuje przywiązanie do electro-popu. Nie ukrywa
fascynacji szeroko pojętym modelem żeńskiego soul/r'n'b. Oprócz
niezłego potencjału genetycznego mocno dostrzegalna jest też u niej
umiejętność posiadania dobrych, przestylizowanych teledysków. To
moment w którym nie wiadomo do końca czy jesteśmy z tych bardziej
wymagających, czy mniej, czy nie (chociaż "obcasy jako kontrapunkt"
samo w sobie rejony od 8 w górę, jeśli akurat nie ma w pobliżu żadnego
Irlandczyka, gotowego odwrócić nam oś). Podpisanie z labelem należącym
do fanów Lyncha niby nie musi wróżyć nic dobrego, mało kto pamięta jej
pierwszą płytę czy jeszcze mniej znaczące gościnne występy na Deep
Cuts, a i tak jakoś się nasza dzisiejsza heroina odnajduje w tym
wielkim uniwersum recesji i wszystkiego dokonanego.
Pisano jakiś rok temu, wcześniej nawet, o Lykke Li. To całkiem w
porządku punkt odniesienia. Serio. Nie wiadomo skąd, ale wszyscy
Szwedzi o jakich ostatnio słyszymy czerpią faktury od, wyobrażonego
przez umysł potoczny, ogólnego awangardowca. Obczajcie preparowane
drewno. Minimalistyczne siły z pewnej oddali w zwrotkach, herbertowski
pochodzik w refrenie (nawet narzucająca się mnogość planów, przy
założeniu, że więcej niż jeden to już dużo), "znam całą Jane Austen,
lubię Roisin Murphy" wokalne przejmowanie inicjatywy, wszystko dobrze
wróży. Nowa płyta niech im pokaże.