PLAYLIST

El Guincho
"FM Tan Sexy"

7.0

Hiszpańska odpowiedź na portugalskiego Panda Beara, czyli Pablo Díaz-Reixa, wydawał mi się przy okazji Alegranzy dwa lata temu swoistym rodzynkiem na południowo-europejskiej scenie. Choć prawdopodobnie mylę się ogromnie, bowiem krajobraz tego śródziemnomorskiego kraju obfituje przecież w zjawiska milion razy ciekawsze niż te wszystkie moje popowe diwy czy dziwaki z wybrzeża Pacyfiku, tak El Guincho zdawał się "kumać" anglo-saską muzykę bardziej niż którykolwiek ze znanych mi jego rodaków – i to właśnie zadecydowało o jego powodzeniu na międzynarodowej arenie (a na pewno bardziej niż old-world-latynoskie elementy, które podobno równocześnie przemycał).

Ale ale, samo kumanie to tylko początek drogi, stąd też nie zaskakuje z perspektywy czasu fakt, że żadnego konkretnego kawałka nie szło zapamiętać. Inaczej będzie w przypadku "FM Tan Sexy", prawdopodobnie najbardziej potencjalnie wpadającego w ucho numeru spod pióra tego ubranego w Zarze fana Corridy i Flamenco. Zapowiadający kolejny LP singiel zrywa z wcześniejszą estetyką ambient-popu na rzecz ponad trzyminutowej próby osadzenia chillwave'owego elektro-dance'u w tak zwanym hi-fi. Wyobrażam sobie, że "AM Tan Sexy" mógłby być piosenką The Samps, ale wersja El Guincho nie jest wcale uboższa – przy produkcji godnej popularnych producentów r'n'b magicznie zachowany zostaje zarówno chill jak i wave. Spojrzałem sobie właśnie na mapę i hej – w Hiszpanii też mają plaże! A to ci dopiero.

posłuchaj »



10Splash
"Ever Before
[Space Time]

Mogę się w jakimś stopniu podpisać pod ostatnim felietonem Gosi Halber. Zdarza mi się mówić "Ja to w ogóle nie słucham nowej muzyki" i tęsknić za doświadczeniem nie tyle nawet pokoleniowym, co poczuciem jakiegoś emocjonalnego stosunku do słuchanych rzeczy. Nigdy nie goniłem w szalonym tempie za nowością, a w ostatnich latach i tak poczułem, że coraz mocniej wypadam z obiegu. Przestałem rozpoznawać nazwy artystów nie tylko na goniącym za newsem Niezalu, ale czasem nawet i na ślimaczym Porcysie. Przygotowywanie podsumowań rocznych co roku wyglądało u mnie podobnie – przez cały rok słuchałem w kółko kilku albumów i kilkunastu singli, a w grudniu przeprowadzałem tzw. nadrabianie, przyjmując więcej muzyki na raz, niż w jakimkolwiek innym miesiącu roku. Nie byłem z tego może dumny, ale jeszcze 2-3 lata temu takie dwa tygodnie z muzyką sprawiały mi dużą przyjemność, być może dlatego, że miałem wystarczająco dużo czasu, żeby sobie na to pozwolić. Coś jednak zmieniło się w ubiegłym roku, gdy zorientowałem się, że do sporej części albumów, jakie umieściłem na swojej liście, nie mam kompletnie żadnego stosunku emocjonalnego. Że owszem, uważam, że są dobre, ale równie dobrze mogłyby nie istnieć.

W tym roku postąpiłem więc zupełnie inaczej – może nawet nie tyle świadomie, co z lenistwa. Przygotowałem listę nagrań, których w 2012 roku faktycznie słuchałem i miałem ochotę do nich wracać. Taka lista wyraża więc z jednej strony mój kryzys zainteresowania muzyką, z drugiej pozwala mi się w tym temacie wyluzować i zaakceptować zmniejszenie sił przerobowych. "Ever Before" było dla mnie po prostu bardzo fajną piosenką, której chciało mi się wielokrotnie słuchać. Przyjąłem go mocno za swój: "Ever Before" jest zabawne i kumate, pinkowo-queerowe, ale jednak bardziej trzeźwe i niemal hi-fi, 80’sowe sophisti i boogie, ale przeniesione w codzienność w duchu mojego ulubionego Jensen Sportag. Zresztą Splash świetnie zgrali się z tym, w czym lubiłem w 2012 roku szperać, a może i tę ciekawość zainicjowali – do zapomnianego disco, boogie funku i italo. Miałem nawet nadzieję, że znajdę utwory, które będą brzmiały podobnie, jak "Ever Before". Nie udało się, dlatego czekam na kolejne kroki Splash, tak jak i czekam na Jensen Sportag już ponad rok, ale przynajmniej w tym przypadku jestem wierny moim ulubieńcom. –Kamil Babacz

posłuchaj »



09Afro Kolektyw
Piosenki Po Polsku
[Universal Music Polska]

Czas pokaże czym będą dla dyskografii Afro Kolektywu Piosenki Po Polsku – szczytowym osiągnięciem piosenkowego wcielenia zespołu, czy płytą-brudnopisem nagraną dla rozgrzewki. Na tym eklektycznym albumie sekstet próbuje rozmaitych stylów, żongluje odniesieniami i gatunkami z niemal wyłącznie rewelacyjnymi rezultatami. Jest tu mięso singlowe – idealnie wpasowujące się w playlistę Trójki "Niemęskie Granie"i ballada "Jeżeli Kiedyś Zabraknie Mnie (Ostateczne Rozwiązanie Naszej Kwestii II", urocze "Czasem Pada Śnieg W Styczniu (Zakazane Warzywo)", stadionowe "Wiążę Sobie Krawat" – przemieszane z wyrafinowanym popem albumowych tracków takich jak eleganckie ska "Może Herbatki", hallandoatsowski "Żałosny Wieczór Z Czarnoksiężnikiem" czy syntezatorowy sprint "Mało Miejsca Na Dysku". Słuchając tego albumu można pomyśleć, że Afro chcą nam koniecznie udowodnić ile potrafią. I ja im serdecznie gratuluję, faktycznie potrafią (chociaż na bluesie polegli i chyba tylko najwytrwalsi fani wysłuchali "Idź I Obmyj W Sadzawce Syloe" więcej niż raz). Piosenki nie są spójną artystycznią wypowiedzią taką jak Czarno Widzę, raczej zbiorem utworów, które można by nazwać wprawkami, gdyby nie były same w sobie tak kompletne i tak dobre. Bo w swoich szczytowych momentach, a właściwie większość jest tu szczytowa, ci kolesie są jednym z najlepszych zespołów na świecie – diabelnie erudycyjnym a jednocześnie absolutnie przystępnym. –Łukasz Konatowicz

recenzja płyty »



08Todd Terje
"Inspector Norse"
[Smalltown Supersound]

Norweska suburbia w obiektywie Kristoffera Borgli, autora krótkiego filmiku o ekscentrycznym "inspektorze" z wyraźnymi problemami z motywacją (którego fragment posłużył za klip do piosenki Terje), wydaje się być miejscem niecodziennie zastygłym i depresyjnym. Dobór teledysku był tu jednak strzałem w dziesiątkę – postać głównego bohatera, Mariusa Solem Jonahnsena, ciut żartobliwa i zgoła tragiczna, nadaje drugiego dna tej dziecięco radosnej kompozycji. Wsłuchując się w gibki rozgardiasz plumknięć konsolety, możnaby pomyśleć, że "Inspector Norse" jest remiksem skocznego hitu Daft Punk, wykonanym przez kota ochoczo biegającego po keyboardzie. Kota, który jakimś cudem trafia we wszystkie właściwe nutki. W kontekście klipu bezpretensjonalność kawałka zahacza tymczasem o klimaty japończyków nie wychodzących z domu, czy też płaczącego norwega na haju w świecącym ponczo (biegającego po dzielnicy). Doniosłości (i pikanterii, jeśli lubimy nadinterpretację) dodaje fakt, że utwór Terje pojawił się w rankingach chyba wszystkich muzycznych serwisów, jakie znam. Tak czy siak, play him off, keyboard cat. –Patryk Mrozek

posłuchaj »



07Tame Impala
Lonerism
[Modular]

"Psychodelia i Maria Peszek na Openerze" - ujrzałem na onecie i śmiechłem. Na początku myślałem, że pojawił się jakiś zerowy polski projekt o nazwie Psychodelia, którego istnienia do tej pory nie odnotowałem, ale nie, pod tą jakże pojemną etykietką autorzy – trzeba przyznać, że dziarsko i na luziku - zmieścili zacne jak dobrze wiemy grupy Tame Impala i Animal Collective. Każdy bawi się tak jak lubi, ale chowanie się w dzisiejszych czasach za irytująco pojemnymi i nic tak naprawdę nie mówiącymi już kategoriami to jednak trochę żal. I Maria Peszek. Nieważne, to tak tytułem wstępu - trochę też po to, żeby pokazać, że Tame Impala to zdaniem niektórych wciąż nie jest jeszcze zespół będący w stanie przyciągać swoją marką. Żal mi tych niektórych prawie tak samo mocno jak tych, którzy nie doceniają jakości drugiego longplaya Kevina Parkera i spółki. Takich postaci na szczęście nie ma zbyt wiele, bo Lonerism jak rzadko który album w dzisiejszych czasach zgarnia praktycznie jednogłośną aprobatę. Rzeczywiście jest to płyta nieco bardziej przystępna dla szarego zjadacza chleba niż Innerspeaker (przypomnijmy tu nieco utarte już, acz wciąż celne skojarzenia samego Parkera, który na drugim LP szukał umownego "porozumienia" pomiędzy Britney a Flaming Lips), choć hołdująca niewątpliwie szlachetnym i wartym przypomnienia inspiracjom. Często przywoływany w kontekście tej płyty bywa zwłaszcza Todd Rundgren z okresu wybitnego A Wizard, A True Star i trudno się temu dziwić, bo Lonerism jest w pewnym sensie dziełem powielającym zawsze aktualną tematykę życiowego zagubienia. Oprócz tego mamy tu sporo podobieństw w kwestiach stricte songwriterskich – album sprawia wrażenie spójnego "zbioru kawałków", a każdy kolejny utwór w pewien sposób "wyłania się" ze swojego poprzednika. Choć wiele tu pięknych motywów, to nie wyrwałbym stąd żadnego singla i nie jestem w stanie w ogóle podjąć się rozważań na temat tego, co tu repeatować. To już sami we własnych sumieniach rozsądźcie. No i nie zapominajmy o psychodelii, dlatego najlepiej słuchajcie sobie tego po grzybach. –Kacper Bartosiak

recenzja płyty »



06Jessie Ware
Devotion
[PMR / Island]

W głowie utalentowanej, ale nieśmiałej, uczennicy szkoły muzycznej dawno temu pojawiły się małe marzenia o wielkiej karierze. Od zawsze chciała być tak wyrafinowana jak Grace Jones i zmysłowa jak Sade. Pragnęła urodzić się kuzynką Dionne Warwick, córką chrzestną Arethy Franklin i nazywać się Whitney Houston. Chociaż to ostatnie było fizycznie niemożliwe, los okazał się dla niej nadzwyczaj łaskawy. Kiedy nie mając odwagi na spełnianie swoich marzeń została dziennikarką sportową, przypomniał sobie o niej kumpel Jack Peñate, odkrył SBTRKT, polubił Sampha, zaprosił do współpracy Joker, aż wreszcie nawinął się Dave Okumu – producent jej marzeń. Jak widać dobra passa nie ma końca, skoro jej debiutancki krążek Devotion znajduje się w porcysowej pierwszej dziesiątce nagrań 2012.

Czasem zastanawiam się, jak to możliwe, że stała się tak modna. Zero przebojowości, seksu, charyzmy. Jessie Ware jest skromna, klasyczna i romantyczna aż do obrzydzenia. Do tego gdy czesze się do góry wygląda jak Florence Welch. A jednak jest w niej coś, co oczarowuje. To przede wszystkim głos, którego barwę tak trafnie opisał M.H. jako "intensywną-półwytrawną", i którego siła podołała już niejednemu przebojowi (począwszy od gorączkowego "Nervous"). To także umiejętność profesjonalnego operowania nim, dzięki której wokalistka radzi sobie z tak różnorodnym repertuarem wielu producentów i odnajduje się zarówno w dubstepie, soul-popie, R&B, jak i garażu.

Powodzenie albumu Jessie zawdzięcza jednak przede wszystkim udanemu zestawieniu stylistyki trójki producentów: Dave'a Okumu z The Invisible wydawanego przez Ninja Tune, Kida Harpoona współpracującego z Florence i wschodzącej gwiazdki elektroniki z Bristolu - Julio Bashmore'a (wymienionych bynajmniej nie w kolejności lubienia!). Pierwszy z nich wnosi pierwiastek gęstych, ciemnych dźwięków (począwszy od "Devotion"), drugi przebojowość dla mas ("Taking In Water"), a ostatni to, czego chcemy najbardziej – czyli świeży powiew na parkietach ("110%"). Gdzie producentów trzech, tam mogłoby nie być co jeść, ale na szczęście papa Okumu czuwał nad spójnością albumu i wiedział, co robi.

Nietrudno doszukać się reguły, zgodnie z którą kilka momentów na krążku było dla mnie prawdziwym olśnieniem. Podoba mi się generalnie wszystko, do czego swoją utalentowaną rękę przyłożył Julio Bashmore. Mam tutaj na myśli nocną gorączkę lat osiemdziesiątych obecną w "Running", niezobowiązujące "110%" pogrążone w stanie nieważkości oraz moje nieprzemijające, rozkoszne "Sweet Talk". Syntezatory mieszają się tutaj z wyraźnym bitem, słodycz z gorzką tęsknotą, a pięknie wyśpiewana melodia naprawdę przypomina dokonania legendarnych gwiazd R&B. Moje dobre myśli towarzyszą jednak albumowi od początku do końca - począwszy od otwierającego kawałka tytułowego, który uderza swoją wielowarstwowością, obfitością skrzących się dźwięków i posępnych chórków, aż po zamykające "Something Inside", idealnie wyważony i zgodliwy koniec ze smyczkowymi napisami w tle. –Monika Riegel

recenzja płyty »



05Flying Lotus
Until The Quiet Comes
[Warp]

Masakrą dokonaną na cudownym albumie byłoby wykorzystanie Until The Quiet Comes do zilustrowania tezy, że imperatywy postępu i innowacji – w muzyce i nie tylko – służą wyparciu prawdy o tym, że rewersem każdej satysfakcji są gorycz i mdły żal za czymś, o czym nawet trudno powiedzieć, czym było. Taką ilustrację dostarczył Khalil Joseph, jakby mimochodem reżyserując dla Ellisona short roku, a masakry na nowej płycie Flying Lotusa dokonywano tak czy inaczej – wyrazami usatysfakcjonowania okrzepłą harmonią dzieła, negującą wymóg zaskakującej nowości. Zanim więc finalna masakra ze strony prezesa Brainfeedera nadejdzie niesłyszalna i najcięższe i najbardziej rozbudowane wokalne kompozycje zamykające album wybrzmią do końca, a bohaterowie filmu Josepha padną martwi jak śmieszne lalki, zmieniając tym samym w rozdętym od ciszy krajobrazie rozsłonecznionej Kalifornii dokładnie nic – pośród najprzeróżniej dopieszczonych tekstur krążka rozprzestrzenią się, kamuflowane nawarstwianymi sampelkami oraz rozpływającymi się w niebyt wokalami duszonych kobiet, stare, dobre mrok i lęk. –Karolina Miszczak

recenzja płyty »



04Grizzly Bear
Shields
[Warp]

Chyba wszyscy trochę już stęskniliśmy się za dostojną gitarową płytą, taką która podjęłaby analizę rzeczywistości, proponując przy tym oryginalną, wyczerpującą formę. Album, który trudno by jednoznacznie określić li tylko na podstawie rzuconych niedbale tagów i szufladek. W pewnej mierze Shields jest właśnie taką pracą (inną mógłby być Lonerism). Gdy już mamy wrażenie, że rozszyfrowaliśmy dzieło i metodę, wymykają nam się oba. Melodie zostają osadzone we frapującym brzmieniu lub zaskakująco prostych, lecz nietypowych pomysłach kompozycyjnych, pozorne podobieństwa nigdy nie wykraczają poza obszar niejasnego przeczucia. Grizzly Bear "stali się całkiem oryginalną marką" – jak napisał Patryk. Potrafią poruszać się taką elegancją, która zamienia kurz w patynę, zgniłą rybę w surströmming, nieheblowane drewno w surowe piękno dębowych słojów. Nie ma tu przypadku, pomimo, że muzycy nawiązują do starej tradycji osamotnienia i neurozy, kardigan mają dopięty na ostatni guzik, jakby przydymiona whisky studziła emocje. Z drugiej strony porównanie zespołu do produktu współgra z jakąś, tutaj nie do końca na miejscu, intuicją, że czar tego albumu może trochę przerastać jego realną wielkość, że raczej stanowi odpowiedź na nasze w tej materii pragnienia. Pod rozwagę. Póki co, cieszmy się tym zaburzonym postrzeganiem, jak się da najdłużej. –Wawrzyn Kowalski

recenzja płyty »



03Frank Ocean
channel ORANGE
[Def Jam]

Atmosfera sprzyjająca wyznaniom od początku towarzyszyła Channel Orange, oto więc jedno z mojej strony: nie jestem w stanie powiedzieć, dlaczego uważam, że jest to dobra płyta. Wydaje mi się (może raczej: ulegam złudzeniu), że wiem, dlaczego umieściłem ją na pierwszym miejscu swojej listy, ale gdybyście zagadnęli mnie, prosząc, abym wyeksplikował swoje racje, zacząłbym się plątać, męczyć, aby w końcu milcząco wlepić wzrok w podłogę.

Czy chcę powiedzieć, że Channel Orange jest "poprawne", tj. w zgodzie z pewnym zestawem reguł dotyczących tego, jak powinno się nagrywać płyty? Oczywiście śmieszne byłoby twierdzić, że taki zestaw reguł istnieje w jakimś sensie idealnym, obiektywnym. Intersubiektywności najbliższe są czysto umowne zasady regulujące coś, co można by nazwać "rzemiosłem", ale przecież nie o nie tu chodzi. Być może jednak posiadam pewien prywatny zestaw reguł estetycznych, spełnienie których  powoduje, że dana rzecz podoba mi się? W ten sposób moje rekomendowanie komuś albumu sprowadzałoby się do podsunięcia mu go z nadzieją, że nasze prywatne katalogi zasad do pewnego stopnia okażą się zbieżne. Ale choćbym bardzo się starał, nie potrafię podać takiego katalogu, nawet indukcyjnie, przyglądając się moim ulubionym płytom. Co mi więc po kryteriach, których nie jestem w stanie wykorzystać?

Czy chcę przekazać, że Channel Orange jest albumem ważnym, ponieważ  jego autor swoim wpisem wyłamał się z karykaturalnie maskulinistycznej kultury hip-hopowej? Na zupełnie innej płaszczyźnie mógłbym przyznać, że to, co zrobił, było ważne, ale skłamałbym, pisząc, że choćby w najmniejszym stopniu obeszło mnie to przy układaniu podsumowania. Chodzi pewnie w takim razie o zignorowanie  paradygmatu współczesnego R'n'B, o którym pisze na łamach Screenagers Marta Słomka? Znów, potrafię wyobrazić sobie świat bez Timbalanda, w którym album Oceana podobałoby mi się zupełnie tak samo. Nie znaczy to, że mogłoby by się tak rzeczywiście stać – chodzi o to, że  mówiąc "Channel Orange to genialna płyta" nie chcę przecież powiedzieć "Channel Orange to płyta przełamująca paradygmat współczesnego R'n'B", nawet jeśli miałby to być tylko element dłuższego wyliczenia.

Mógłbym dalej wymieniać sposoby zredukowania mojej oceny do czynnikow pozaestetycznych, ale pewnie i tak widzicie, dokąd zmierzam. Nawet jeśli moje sądy są w pewien sposób zdeterminowane kulturowo czy naturalnie (co przecież prawdopodobne), nie jestem w stanie wyjść poza to, czym są zdeterminowane i podać wam na tacy przyczyn takiego a nie innego odbioru z mojej strony. Mówiąc, że Channel Orange to genialna płyta, chcę wam zatem powiedzieć co następuje: Channel Orange to genialna płyta. –Marcin Sonnenberg

recenzja płyty »



02Kendrick Lamar
good kid, m.A.A.d city
[Interscope / Aftermath / Top Dawg ]

Wiadomo, co mnie w tej płycie najbardziej denerwuje, tak ogólnie- mistyfikacja, chemia, coś takiego, proszki kurde. Paczka ze źródłem sampli na mainstreamowy debiut Kendricka zepsuła nam wszystkim nieco nastroje dlatego, że to jeden z najkompletniejszych raperów w historii. K. Dot, o czym wiedzieliśmy przed premierą, potrafi operować głosem tak kreatywnie, że może nawijać na samych półszkieletach bitów ("Backseet Freestyle") i wbijać w parkiet (ostatnia, wywarczana zwrotka – pierwsze szczere ciarki w odsłuchu). Operuje kontrastem, wzrusza wyczuciem frazy (zawieszenie głosu po "me and my homies..."), pefekcyjnie stapia się z bitem (w sugestywnej, drugiej części "Sing about me, I'm dying of Thirst") lub bierze go pod włos w M.A.A.D City, dysponuje filmową wyobraźnią, zmysłem obserwacji, charyzmą i każe Ci siedzieć przed rapgeniusem jakbyś faktycznie znalazł coś więcej, bo przecież nie jest to krótki "film" o młodym raperze.

W warstwie produkcyjnej to po części triumf rapu z tradycji Dr. Dre, jego podejścia do brikolowania długich pasaży, półminutowych sampli i oscentacyjnego przepychu. Nic nie poradzę, że dla mnie w bitach do "Bitch Don't Kill My Vibe" czy "Poetic Justice", po zapoznaniu się z oryginałami, słychać głównie budżet. Z drugiej strony, namierzcie źródło piszczał z końcówki M.A.A.D City i pomyślicie, w jak wielu waszych ulubionych kawałkach ten sampel został wykorzystany, a mimo to osadzony w kontekście albumu dokonuje dzieła zniszczenia w najbardziej nerwowym i napiętym momencie tracklisty. Może faktycznie od czasów dyskusji o Daft Punk sporo się zmieniło; tym bardziej, że MC jak rzadko kiedy wybija się tu na autonomię, zwracając korzeniom, to, co korzenne, a słuchacza zmiażdzonego społeczną panoramą podaną w sposób technicznie perfekcyjny- gdzie perfekcja techniczna nie jest tu jedynie latami zabójczego treningu składni i rozstawiania spółgłosek zwarto-wybuchowych jak u Tech 9ine'a- pozostawia w niemym zachwycie. –Łukasz Łachecki



01Inc.
"5 Days / The Place"
[4AD]

Przyznam się, że finał narastającej przez lata antycypacji pierwszego pełnoprawnego krążka Inc. nie był dla mnie od zawsze oczywisty. Nie zachwycałem się 3 i wyceniłbym to wydawnictwo na punkcik mniej niż zrobił to Patryk, a intensywne propsowanie „Millionairess” wydawało mi się bardziej efektem szukania na siłę iskry geniuszu w "zaledwie" dobrym zbiorze piosenek. Całą tę histerię, ciągle jednak mocno drugoplanową dla corocznych rozgrywek albumowo-singlowych, postrzegałem raczej w kategoriach sztucznego namaszczenia nowych herosów "z przypadku" w wyjątkowo jałowych dla muzyki czasach niż przejawu profetycznej spostrzegawczości. Bracia Aged nie zapowiadali się dla mnie jako zbawcy popu, a co najwyżej sprawni rzemieślnicy o seduktywnie pokrewnej mi wrażliwości muzycznej.

Przez "5 Days" i "The Place" czuję się głupio. Dlatego, że myliłem się karygodnie, ale też dlatego, że nie bardzo potrafię już pisać o Inc. inaczej niż posługując się tymi wszystkimi epitetami, jakich nasłuchałem się przez ostatnie dwa lata. Nawet gdyby te dwa krótkie zwiastuny zbliżającego się wielkimi krokami No World nie były aż tak niemożliwie krystaliczne pod względem kompozycji i produkcji, to droga braci Aged nabrała dzięki nim rysów niemalże heroicznych. Ot, "jacyś" z grubsza anonimowi muzycy sesyjni postanawiają sprawdzić swoje siły pod szyldem autorskiego projektu, wrzucają swoje występy na YT, dzielą się pierwszymi singlami, wydają epkę, zmieniają przy tym nazwę (z nijakiej na jeszcze bardziej nijaką), po długiej internetowej wegetacji podpisują w końcu kontakt z 4AD... Jest styczeń 2013 roku, fragmenty z ich "highly anticipated debut album" prezentuje podczas specjalnej audycji stacja BBC 1, a "5 Days" można usłyszeć w również w polskich stacjach radiowych.

Gdyby jeszcze dziesiąta rocznica wydania Last Exit przypadała rok wcześniej... Zbyt rozpędzona dramaturgia traci jednak swoją operatywność i być może całe te oczekiwanie, pisanie "podsumowań roku" językiem bliższym feature'owi o "nadziejach na rok przyszły", budzenie się  w środku nocy i nerwowe spoglądanie na kalendarz (zachowania charakterystyczne dla napięcia pomiedzy "schyłkowością" całości nowej muzyki a początkiem nowej dekady) poszłoby wtedy na nic? W końcu nawet jeśli bracia Aged nie zbawią popu, to przynajmniej pomagają wydobyć z dziejów jego rozwoju jakiś sens.

Wojtek pisał w swojej recenzji "5 Days", opisując naszą "rodzicielską" relację z zespołem, że "projekt braci Aged to chyba jedyny zespół, którego losy śledzimy od samego początku, którego dorobek (dość skromny jeszcze) znamy na wyrywki, a są pewnie wśród nas także tacy, którzy kojarzą z niego każdy takt, każdą progresję akordów. Goście zawsze byli naszym porcysowym oczkiem w głowie, ani przez moment nie traciliśmy ich z pola widzenia." Dla Inc. nadszedł czas sprawdzianu swojej dojrzałości. A jak to mówią doświadczone mamy: małe dzieci - mały problem, duże dzieci... –Jakub Wencel

posłuchaj "5 Days" »
posłuchaj "The Place" »


50-41   40–31   30–21   20–11   10–01

Patryk Mrozek    
6 września 2010
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)