PLAYLIST

Deafheaven
"Honeycomb"

8.0

Miałem w szufladzie memo. Zwięzłą notatkę o płycie Sunbather, która w czerwcu tego roku skończy okrągłe pięć lat. Raczej bezkrytyczna. Pean. Było w niej coś o mikro-eseju Hipsterjugend pióra Bartosza Ciesielskiego, który ukazał się na łamach premierowego numeru rodzimego Noise Magazine. O próbie oswajania się radykalnych metalheadów-ekstremistów z pojęciem "hipster". Autor wspomnianego tekstu stylistycznej rewolucji, jaka stopniowo w obrębie (black)metalu zachodziła, się przecież nie bał. A przynajmniej tak sugerował jeszcze we wrześniu 2014. Niemniej asekuranctwo w systematycznym oddzielaniu kardiganowych riffów od tego, co trv, było wyczuwalne. Mówiło się o przemijalnej modzie. Dziś avocado-black stał się faktem dokonanym. Ortodoksyjna frakcja geeków śliniących się na początku tego milenium na samą myśl o koncertowym powrocie Celtic Frost musi wreszcie uznać, że trzecia fala najpiękniejszego efektu ubocznego chorej fascynacji thrashem należeć będzie do wyprasowanych krat i opakowań Uppercuta. Nie tylko z okolic mostu nad Złotymi Wrotami, oczywiście.

Deafheaven, po dyskusyjnym flircie z czołowymi reprezentantami czasów świetności corpse paintu, wreszcie wrócili na właściwą drogę do Judy. Trzy lata temu, niezmiennie nienaganni technicznie, nagrali szorstki black z masą motywów zdobniczych. W momencie, w którym wydawać by się mogło, iż kurtuazyjnie podali rękę protoplastom gatunku, Kerry McCoy – spiritus movens zespołu – oznajmił bezpardonowo, że poczernione to oni mają tylko wokale. Słuchając "Honeycomb" znajduję w tym stwierdzeniu sporo racji. Po pierwsze, Clarke faktycznie wykrzyczy blackened- wszystko. Ejtisowy amerykański punk otulony okrutnym tremolo? Proszę bardzo. Nawet, jak słychać, Cortázara. I to przez prawie pięć minut. Nowy numer chłopaków z Kalifornii to pokerowa kareta. Odkryli wszystkie najlepsze karty. McCoy pokazał, jaka siła drzemie w nieskomplikowanym songwritingu i jakie korzyści płyną z kreatywnego recyklingu raz wykorzystanej dźwiękowej surówki. Zaświadczył, że trademarkiem Deafheaven niezmiennie pozostaje obsesyjne wyciąganie na wierzch melodii. Przy całym tym eksperymentatorskim zacięciu nie jest to zadanie szczególnie łatwe. Zwłaszcza, kiedy ugrzęzło się – chcąc nie chcąc – w podgatunku skoncentrowanym raczej na perkusyjnych blastach i całej tej "atmosferyczności", a nie spektakularnym riffowaniu.

Z drugiej jednak strony, prostota grania amerykańskiego (już) kwintetu jest paradoksalnie ich największym atutem. Miarowe "rozmiękczanie" monolitycznej konstrukcji "Honeycomb" przez zwrot w stronę sentymentalnego indie rodem z katalogu Topshelf Records jest o tyle zaskakujące, iż nie pełni tutaj (jak dotychczas) funkcji mostka. To rozwleczone do granic możliwości outro za nic nieprzystające do układów piosenek proponowanych na poprzednich albumach. Trochę banał, a jednak odpowiednio ustrukturyzowany, połączony z rozmarzonym pasażem z okolic dziesiątej minuty, potrafi natychmiastowo ściąć z nóg. Wszystko się w tym trójpodziale zgadza – czas wydzielony solówce na wiośle, stosowanie częstych zmian tempa i rytmu, przeplatanka nastrojów, a także debiutujący w niecodziennych warunkach bas. Reasumując: eksperyment nie zawsze musi bratać się z pierwiastkiem niezrozumiałości i komplikacji, by finalnie okazał się udanym. Geniusz typowości to równie frapująca figura. Rok 2018 już w tym momencie stał się obrzydliwie piękny. Zwłaszcza, że Defheaven brzmią, jakby ostatecznie obrazili się na metal.

Witold Tyczka    
18 kwietnia 2018
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)