SPECJALNE - Wywiad

Wywiad z Polvo

10 czerwca 2010



Wywiad z Davem Brylawskim z zespołu Polvo
z dnia 31 maja 2010
autor: Jan Błaszczak

Być może ktoś uzna tę teorię za naciąganą, ale warszawski koncert Polvo był dla mnie substytutem opuszczonego gigu Pavement. Oczywiście, drużyna Malkmusa jest na pewno bardziej "esencjonalna", ale zespół z Chapel Hill to wciąż ta sama historia, ten sam duch niezależności, te same czasy. Jednak, gdyby ktoś nazwał Polvo "gorszym Pavement" nie miałby racji (przynajmniej) po dwakroć. Po pierwsze, gdy Kalifornijczycy dryfowali w stronę gitarowego popu, Ash Bowie wciąż zdzierał gardło, przedzierając się przez gąszcz gitarowego hałasu. Po drugie zespół mający w dyskografii takie pozycje jak Today's Active Lifestyles czy Exploded Drawing nie może być słabszym odbiciem czegokolwiek, bo sam stanowi legendę (nawet jeśli brzmi to groteskowo w zestawieniu z rozpoznawalnością grupy).

Sam fakt, że In Prism mocno podzielił naszą redakcję świadczy o tym, że powrót Polvo był jednym z najbardziej intrygujących reunionów ostatnich lat. Osobiście, dziś byłbym bardziej wyrozumiały i podwyższyłbym trochę ocenę tego albumu. Skąd ta zmiana podejścia? Ano stąd, że na In Prism Polvo gra inaczej, kładąc akcenty na inne elementy, odchodząc od zadziornych (czasem krzyczanych) refrenów na rzecz eleganckich pasaży gitarowych plecionek. Ta muzyka już się nie narzuca, nie atakuje w sposób jaki robiła to "Vibarcobra" czy "Feathers Of Forgiveness". Wymaga czasu, zwłaszcza jeśli znało się poprzednie płyty i, choćby podświadomie, będzie się je odnosić do albumu z 2009 roku. Paradoksalnie, fatalne nagłośnienie wokalu Asha pomogło mi zrozumieć, o co chodzi w muzyce Polvo AD 2010. I nawet jeśli wspomniane w pierwszym akapicie arcydzieła zdają się być niezagrożone, to coraz częściej widzę In Prism na pudle.

Pomimo szwankującego nagłośnienia czterdziestolatkowie z Polvo zagrali porywający gig, podczas którego znalazło się miejsce zarówno na kawałki z najnowszej płyty, utwory z mniej znanych EP-ek i "hiciory" ("Fast Canoe", "Lazy Comet"). Miło było posłuchać tych utworów "na żywo", zwłaszcza że Amerykanie nieźle w nich majstrowali i wszystko brzmiało inaczej niż na płytach. Podążanie tropem tej artystycznej, niezwykle precyzyjnej, wiwisekcji byłoby jeszcze przyjemniejsze, gdyby nie fakt, że spora część publiki najwyraźniej pomyliła sale i zachowywała się jak na pamiętnych Blitzkrieg Tours (mosh przy "Beggars Bowl" = klaskanie na Stars Of The Lid). Funkcję wychowawczą zostawiam jednak rodzicom a sam zapraszam na wywiad z Davem Brylawskim, z którym miałem przyjemność pogadać na chwilę przed warszawskim koncertem.

Amerykańskie college'e stanowiły wylęgarnię wielu Indie-rockowych kapel. W waszym przypadku szkoła średnia również odegrała znaczącą rolę…

Nie aż tak wielką. Steve'a poznałem już w wieku dziesięciu lat i od tego czasu zawsze się kolegowaliśmy. Pozostałych członków zespołu: Asha i Eddy'ego, rzeczywiście, poznałem w college'u. Pamiętam, że to był pierwszy tydzień zajęć – miałem chyba z osiemnaście lat.

Niezły college, zwłaszcza jeśli dodać, że poznałeś tam jeszcze Maca McCaughana.

Nie, nie – Steven i jak poznaliśmy Maca sporo wcześniej. Chodziliśmy razem do liceum.

Co pewnie pomogło zdobyć kontrakt w Merge Records…

Myślę, że nie tak bardzo. Nie znaliśmy się wtedy dobrze. Spodobało mu się po prostu nasze pierwsze nagranie – siedmiocalówka, którą wydaliśmy własnym sumptem. Właściwie to była podwójna siedmiocalówka, która ukazała się w 1990 roku. Stwierdził, że jest na tyle dobra, że zaprosił nas do Merge. Ale rzeczywiście, już wtedy musiał nas kojarzyć ze szkoły.

Wydaliście u nich swoją pierwszą płytę – Cor-Crane Secret – jaki był jej odbiór?

Lepszy niż się spodziewaliśmy. Nie mieliśmy wielkich planów. Nie podejrzewaliśmy, że będziemy popularni choćby w takim stopniu. Zwłaszcza, że to był początek lat 90-tych, kiedy powstawało bardzo wiele takich zespołów. Indie-rock zaczynał stawać się bardzo popularny i my też podążaliśmy tą drogą. Cała ta sytuacja bardzo nas zaskoczyła. Nikt z nas nie wiedział, że tak się to skończy.

A gdybyś miał porównać ówczesne Merge do tego teraz?

Dwie zupełnie inne rzeczy. Po wydaniu takich płyt jak debiut Arcade Fire, Merge stało się dużo poważniejszym zawodnikiem. W tamtych czasach to był maleńki label – raczej taki butik, wydający płyty lokalnych zespołów. Teraz odpowiadają za powszechnie znane zespoły, takie jak She & Him czy Arcade Fire. Wtedy to byliśmy my, Superchunk i kilka innych, małych bandów. Ale to był piękny czas – lata 90-te, kiedy ten cały ruch nabierał rozpoznawalności. Oczywiście, takie zespoły powstawały już w latach 80-tych: Sonic Youth, Husker Dü, Meat Puppets, kapele z SST i Homestead Records – to nimi właśnie się inspirowaliśmy.

Zastanawiające jest to, że Superchunk zaczynali w Matadorze i tak naprawdę nie mieli potrzeby zakładania własnego labelu.

Trochę zgaduję, ale wydaje mi się, że zaczęli w Matadorze, bo wówczas był on największą indie-rockową wytwórnią w Stanach – Merge było dużo mniejsze. Tylko z Matadorem mogli osiągnąć taką popularność, Merge traktowali jak taki swoisty b-side label. Kto mógł przypuszczać, że po latach te wytwórnie staną się konkurencyjne?

Zostaliście w Merge, nagraliście drugą płytę – wszystko wydawało się być w porządku i wtedy pojawił się problem z najmniej chyba oczekiwanej strony.

Tak, już wcześniej Sonic Youth miało podobny problem z Sister, na okładce którego znajdowało się zdjęcie Disney Worldu. W tamtych czasach nikt nie przykładał wielkiej wagi do praw autorskich, dlatego też ludzie, poniekąd, przywłaszczali sobie sztukę: rysunki, zdjęcia itd. Zrobiliśmy to samo, wykorzystując tygrysa z księgi Adwentystów Dnia Siódmego. Byliśmy maleńkim, nikomu nieznanym zespołem, w życiu byśmy nie przypuszczali, że to może do nich trafić. Jednak tak się stało. Wynajęli prawników a my w rezultacie musieliśmy wycofać wszystkie płyty ze sprzedaży. To było w czasach, gdy Touch & Go dystrybuowało Merge – pamiętam, że byli mocno zdenerwowani, bo mieli sporo problemów z tymi prawnikami. W końcu zniszczyliśmy okładki, wymyśliliśmy nowe i płyta ponownie trafiła do sklepów.

A czy przypadkiem podobne zwierzę nie pojawiło się później na okładce Exploded Drawing?

Nie, nie – okładka Exploded Drawing przedstawia chińskiego lwa. Poza tym, w tym przypadku to była już domena publiczna, więc mieliśmy pozwolenie na użycie tego motywu. Dopiero później Ash trochę go "eksplodował" na swoim komputerze i powstała ta okładka.

Jeśli się nie mylę to właśnie ty jesteś odpowiedzialny za pojawienie się azjatyckiego pierwiastka na tej płycie…

W zasadzie to ja i Ash. Zawsze słuchaliśmy dużo muzyki etnicznej: indyjskiej, arabskiej, tureckiej – stale nas inspirowała. W pewnym momencie zacząłem kolekcjonować instrumenty z całego świata i nawet próbowałem na nich grać – wciąż nie bardzo to umiem i kończę, używając ich jak gitary. Mimo wszystko ten wpływ był na tyle istotny, że znalazł swoje miejsce na albumach Polvo.

Które często są określane jako math-rockowe, podobno nie do końca się to wam podoba?

Nie tyle, że nam to przeszkadza, ale po prostu uważamy, że wiele zespołów robi to znacznie lepiej niż my. Wydaje mi się, że, rzeczywiście, inkorporujemy pewne elementy tej muzyki, bo uwielbiamy mieszać w piosenkach, ale gdy spojrzysz na metrum – którego zmiany są pewnym wyznacznikiem math-rocka – zobaczysz, że preferujemy 4/4, czyli totalny standard. Dlatego też nie mamy pojęcia, skąd wzięła się ta etykieta.

Podczas gdy wasi koledzy z Superchunk, co chwile zdobywali nowych fanów zabawnymi teledyskami, mam problem, aby przypomnieć sobie jakiś klip zrealizowany do waszego kawałka.

Teledyski są bardzo drogie, dlatego trochę ich unikaliśmy. W ciągu siedmiu lat nakręciliśmy tylko dwa klipy, do "Tragic Carpet Ride" i drugi bardzo, bardzo wczesny do "Vibracobra". Gdy powstawało Exploded Drawing koszty kręcenia klipów były już tak wysokie, że w ogóle przestaliśmy się nimi interesować. Tym bardziej, że żaden z naszych dotychczasowych teledysków nie ukazał się nigdy w MTV – gdzie pokazują tylko te droższe, lepiej się prezentujące produkcje. Nasze klipy były bardzo amatorskie, ale mieliśmy masę zabawy, gdy je kręciliśmy. Szczególnie ten do "Tragic Carpet Ride", gdzie ścigamy się samochodami. Mogłeś go nie widzieć, bo pojawił się w sieci dopiero jakiś rok temu.

Wraz z wydaniem Exploded Drawing zmieniliście wytwórnie na Touch & Go – Merge już nie wystarczała?

To długa historia, więc spróbuję ją maksymalnie skrócić. Był taki okres w latach 90-tych, kiedy wiele zespołów zaczynało podpisywać kontrakty z majorsami. Do tego czasu zajmowaliśmy się wieloma sprawami poza muzyką – każdy z nas gdzieś pracował. Pewnego dnia stwierdziliśmy, że warto sprawdzić jak by to było, gdyby dało się żyć z muzyki. Nawet bardzo skromnie – ale wyłącznie z grania. Już wtedy mieliśmy sygnały, że jakaś duża wytwórnia się nami trochę interesuje – tyle, że w ten sposób to one interesowały się każdym. Postanowiliśmy spróbować, ale nic z tego nie wyszło – okazało się, że ten label tylko z nami flirtował. Znaleźliśmy się na lodzie. Podpisaliśmy kontrakt z inną wytwórnią, której nazwy nie chcę nawet zdradzać. Byliśmy już w studio, nagrywaliśmy materiał ma Exploded Drawing, gdy okazało się, że oni również mają problem z podpisaniem z nami kontraktu. Myślałem, że zwariujemy: mieliśmy piosenki, zaczęliśmy je już nagrywać a wciąż nie wiedzieliśmy czy ktoś to wyda. Wtedy przypomnieliśmy sobie o Corey'u z Touch & Go, którego poznaliśmy jako dystrybutora naszych płyt na Europę i przyjaciela naszego dobrego znajomego – Boba Westona. Zadzwoniliśmy więc do Corey'a, a ten zgodził się wydać naszą płytę i ostatecznie nas uratować. Do dziś ma u nas dług wdzięczności.

Czy to oznacza, że gdyby Touch & Go dalej istniało, to In Prism wydalibyście u nich?

W pewnym sensie byliśmy im winni ten album – podpisaliśmy kontrakt na wydanie trzech płyt a wydaliśmy tylko dwie. Znów powtórzyła się sytuacja z 1996 roku: gdy tylko zaczęliśmy nagrywać album z myślą o konkretnej wytwórni – ta zaprzestała działalności. Musieliśmy więc skontaktować się z Merge i poprosić ich o wydanie In Prism - na szczęście się zgodzili. Mieliśmy szczęście – dwukrotnie wybawiły nas wytwórnie.

Wspomniałeś o Bobie Westonie, który w przeszłości nagrywał wasze płyty. Przy In Prism współpracowaliście z Brianem Paulsonem…

Przyjaźnimy się od dawna, Brian był odpowiedzialny za This Eclipse a poza tym nagrał jeden z naszych ulubionych albumów w historii - Spiderland.

No właśnie, w jakim stopniu jego osoba wpłynęła na brzmienie In Prism, które dość mocno odbiega od poprzednich albumów.

W sporej mierze to jego zasługa. Ufamy mu na tyle, że w wielu sprawach miał wolną rękę, więc w zasadzie jest współodpowiedzialny za kształt tej płyty. Myślę, że był kimś więcej niż zwykłym producentem.

W 1997 roku wydajecie Shapes, co dzieje się później?

Na przełomie 1997 i 1998 zagraliśmy pożegnalną trasę, bo stwierdziliśmy, że zaprzestajemy grania. Z jednej strony czuliśmy się spełnieni – udało nam się osiągnąć to, co chcieliśmy, z drugiej – było wiele innych rzeczy, niekoniecznie związanych z muzyką, których chcieliśmy spróbować. Ponadto, przeprowadziłem się do Nowego Jorku. Wciąż byliśmy dobrymi przyjaciółmi i spotykaliśmy się za każdym razem, kiedy odwiedzałem Chapel Hill, ale każdy z nas zaczął coś nowego: Ash dołączył do Helium i nagrywał solowy album ; ja i Steve założyliśmy Black Taj a ponadto zacząłem pracować jako psychoterapeuta. Nigdy nie przypuszczaliśmy, że Polvo się reaktywuje.

Więc co się stało?

Zespół Explosions In The Sky zaprosił nas na festiwal All Tommorow's Parties, twierdząc że byłoby świetnie, gdybyśmy znów zagrali koncert. Pamiętam, że siedziałem w pracy i dostałem email od ich menadżera – zadziwiające, ale od razu się zgodziłem. Co prawda już wcześniej dostaliśmy taką propozycję z okazji obchodów 20-lecia Touch & Go – tylko, że wtedy nie mieliśmy dość czasu. W przypadku All Tommorow's Parties mieliśmy sześć miesięcy na przygotowanie, więc podjęliśmy wyzwanie. Spotkaliśmy się, żeby zobaczyć jak to w ogóle będzie znów grać razem i okazało się, że wciąż mamy z tego dużo frajdy. Ciężko było wracać do tych samych kompozycji po tylu latach, więc od początku założyliśmy, że nie będziemy ich odtwarzać, tylko wykorzystamy ich szkielet i wprowadzimy zmiany gdziekolwiek nam się podoba. Niektóre z tych piosenek napisaliśmy w wieku 21 lat – trudno byłoby oddać ich charakter mając lat 40.

Czyli na początku nie mieliście w ogóle planów wydawniczych?

Nie, podjęliśmy tylko dwie decyzje: nie będziemy grać starych piosenek w ten sam sposób i spróbujemy napisać kilka nowych – zwłaszcza, że i ja, i Ash przez cały ten czas pisaliśmy piosenki. Napisaliśmy parę nowych rzeczy i podobało się to nam na tyle, że pisaliśmy coraz więcej i więcej.

Zgodziłbyś się ze mną, że ten materiał mocno się różni od poprzednich płyt: jest trochę mniej hałaśliwy, momentami mający więcej wspólnego z prog-rockiem niż z noise-rockiem?

Od samego początku wiedziałem, że In Prism będzie brzmiało inaczej z powodu Briana Quasta, który gra zupełnie inaczej niż Eddie.

Czy nie jest też tak, że teraz kładziecie większy nacisk na techniczną stronę waszych kompozycji. Zaryzykuję, że na In Prism słychać, że trochę się nauczyliście.

Oczywiście. Przez cały ten czas graliśmy na instrumentach. Zaczynaliśmy jako dwudziestolatkowie – z gorszym sprzętem itd. Dlatego to jest inny album… ale, hej, on wciąż brzmi jak Polvo! Po prostu trochę dojrzeliśmy.

W tamtym roku, obok waszej płyty, ukazała się też świetna EP-ka waszych znajomych z Superchunk. Czy jest coś szczególnego w Północnej Karolinie, co sprawia, że gracie taką muzykę.

Oczywiście nie jestem obiektywny, ale wydaje mi się, że Północna Karolina jest świetnym miejscem dla muzyki. Z jednej strony jest to bardzo twórcze miejsce, a z drugiej bardzo spokojne, pogodne i wolne od wielkiej rywalizacji. Lokalna społeczność jest otwarta i mocno ze sobą zżyta a ceny nieruchomości są na tyle niskie, że możesz się dużo łatwiej utrzymać jako artysta. Wyjątkowe miejsce.

Minęło ponad dziesięć lat odkąd graliście ostatnie koncerty – coś się zmieniło?

Co ciekawe na koncerty przychodzą fani w naszym wieku oraz młodzież – bardzo szeroki przekrój.

Dzisiaj gracie w Warszawie, co dalej?

Kolejne koncerty w Europie, później Ameryka a gdy już z tym skończymy zaczynamy pisać materiał na następny album. Na pewno nie powiedzieliśmy jeszcze ostatniego słowa.

BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)