SPECJALNE - Wywiad

Wywiad z Kobietami

16 grudnia 2005



Wywiad z Grzegorzem Nawrockim z zespołu Kobiety
z dnia 3 marca 2005
autor: Borys Dejnarowicz


Kobiety to jeden z najlepszych polskich zespołów. Dla pewnej grupy słuchaczy to zdanie nie potrzebuje żadnej specyfikacji, w rodzaju "obecnie", "sceny alternatywnej" czy "ostatnich lat". I ja się do tej pewnej grupy zaliczam. Powody? Jest ich wiele, ale biorąc pod uwagę dwa wydane krążki bandu – z których pierwszy stanowi abecadło krajowej muzyki w ogóle i klasykę naszego niezal, a drugi śmiało można wymienić wśród najciekawszych rodzimych wydawnictw bieżącej dekady – nie muszę chyba dalej argumentować. Choć proszę: lider formacji, bohater poniższej rozmowy, wypracował dla niej unikatowy, charakterystyczny styl, jaki trudno pomylić z kimkolwiek innym, nie tylko z polandowego podwórka. I to zarówno na gruncie muzycznym, jak i lirycznym. Plus, Kobiety mają najmilszą pod słońcem panią menadżer: w jej kierunku tutaj specjalne pozdrowienia i podziękowania za wykazanie ogromnej cierpliwości względem niezdyscyplinowanej osoby wyżej podpisanego. Choć spotkaliśmy się bezpośrednio po istotnej roszadzie personalnej (Nela Gzowska zastąpiła wieloletnią basistkę i wokalistkę, współkreującą wizerunek kapeli Anię Lasocką), z Grzegorzem gawędziliśmy o całej jego drodze artystycznej i była to wyjątkowo interesująca, wyczerpująca dyskusja. Z przeprosinami za wielomiesięczne opóźnienie publikacji, oto jej zapis.


Może zacznę od źródeł i spytam: dlaczego w ogóle robisz to co robisz, dlaczego grasz muzykę, jak to się wszystko zaczęło?

Ciekawe pytanie. Kiedyś się nawet nad tym zastanawiałem i stwierdziłem że to rzecz, którą po prostu najbardziej chciałbym w życiu robić. Nic tak mnie nie inspiruje, w niczym tak bym się nie spełniał. Nie wiem czy to dobry wybór, ale czasem mam z tego zabawę, lubię to. A zaczęło się tak, że dorastałem na osiedlu w Gdańsku-Oliwie, miałem starszego brata, który miał dużo fajnych książek i wiesz, niejako "po bracie" naczytałem się tych książek. Oraz dzięki niemu miałem kontakt z muzyką. Bo kiedy mój brat był punkiem, znał ludzi z Deadlocka, to dla mnie... Dla mnie to byli półbogowie. Usłyszałem ich, zobaczyłem i nastąpiło wręcz przeżycie pół-mistyczne. Wkrótce poznałem Patti Smith, wczesnych Police'ów, Talking Heads. Strasznie mnie to kręciło. Wtedy nie byłem jeszcze świadom tego, że zostanę muzykiem. Myślałem, że raczej będę pisał i tworzyłem jakieś grafomańskie historie – wiersze, prozę [śmiech]. Poznałem środowisko TotArtu – to też był spory wpływ. Chodziłem na lekcje muzyki w młodym wieku – akordeon, pianino – ale wcale nie zakładałem, że sam będę śpiewał. Dopiero jak poznałem ludzi, którzy mieli zespoły, to coś się zaczęło. Zaśpiewałem im coś, a oni: "fajnie śpiewasz". A więc postanowiłem że będę grać na basie i wyjechałem do Berlina, gdzie zaprzyjaźniłem się z Olafem Deriglasoffem i z różnymi inspirującymi osobami stopniowo próbowałem organizować coraz to bardziej profesjonalne zespoły – independent, ale w zamierzeniu wypasione. Zacząłem na przykład śpiewać w bandzie muzyków niemieckich – poszedłem tam z ogłoszenia – ale stwierdziłem, że nie chcę śpiewać cudzych utworów i założę własną kapelę. Przerzuciłem się na gitarę, zacząłem pisać piosenki. Bardzo mnie to zdyscyplinowało – gdybym tego nie zrobił, to do dziś miałbym tysiąc różnych niedokończonych projektów, bo takim właśnie człowiekiem jestem.

Pierwsza nazwa, którą szersze grono twoich fanów kojarzy, to Ego.

To był dla mnie autorski start, zdecydowanie. Połowa tego zespołu gra dziś w Mordach... To było tak, że po powrocie po kilku latach do kraju zakładałem, że będę raczej grał na przykład z byłymi członkami Pancernych Rowerów. Tylko, że oni byli nieaktywni zupełnie i poznałem nowych ludzi – młodszych ode mnie, lepszych w sensie technicznym muzyków, z którymi naprawdę mogłem pracować. Z nimi nauczyłem się pracy w zespole. Rozeszliśmy się ze względów artystycznych – oni woleli jointowe, godzinne improwizacje, a ja konkretniejsze piosenki.

Idąc dalej chronologicznie, kojarzy mi się supergrupa Czan. Jak to od twojej strony wyglądało?

W tym okresie formowały się już Kobiety – był pomysł i nawet piosenki – "Marcello" to nawet w Ego graliśmy na końcu. Ale jakoś nie mogłem znaleźć ludzi do zespołu. A Tymon zawsze chciał ze mną grać i miał ambitną ideę takiego projektu. Natomiast dla mnie ten projekt z perspektywy czasu to porażka.

Wśród wielu słuchaczy polskiej alternatywy Samsara uważana jest za fenomen – rzadko zdarza się, by grupę konstytuowały cztery silne osobowości i żeby efekt końcowy sprostał temu potencjałowi.

Mówię o porażce w sensie istnienia zespołu, a nie porażce muzyki. Te cztery osobowości nie potrafiły ze sobą pracować. Mój główny problem to był ciężar ambicji i wielkie oczekiwania, jakie narzucił Tymon – ja tego nie lubię. Poza tym, preferuję muzykę bliższą sercu, a tam było mnóstwo wykoncypowanych aranżów i granie ich na koncercie nie dawało mi przyjemności. Grałem tam na basie i musiałem naprawdę dużo ćwiczyć – to jest może dobre dla muzyków King Crimson, ale nie dla mnie [śmiech]. Przetrwanie tego składu nie było możliwe – projekt był z założenia zły, jeżeli chodzi o osoby w nim uczestniczące. Na papierze, w sensie "płyta i koniec", byłoby ok. Ale dalej nie dało się tego ciągnąć.

Jak oceniasz swój wkład w tę płytę i jak wspominasz pracę nad nią?

Mały wkład. Mówiłem Tymonowi, że coś jest sztuczne i do wywalenia, w sumie tyle. To znaczy wiesz, on zmierzał do tego, żebyśmy dawali swoje utwory, ale ja nie bardzo widziałem swoje utwory w takiej konfiguracji. Zawsze go namawiałem żeby przestał się zasłaniać zespołem, bo zasadniczo jest artystą solowym, narzucającym swoją wizję. On miał w głowie "mit Beatlesów" – "ty jesteś John Lennon, ja jestem McCartney"... Bzdura. Ja rozumiem o co chodzi, ale Tymon jest stworzony do twórczości autorskiej.

A twoje spostrzeżenia na temat Tymona, jednej z najbardziej (jeżeli nie najbardziej) charyzmatycznej postaci polskiego światka niezależnego?

Jest to jeden z moich bliższych przyjaciół i bliższych mi ludzi w ogóle. Mało się spotykamy, bo nie mamy zbytnio czasu... Nasze drogi, że tak powiem, się trochę rozeszły artystycznie. Co jeszcze? Podziwiam go za upór mutanta [śmiech]. Nie ma absolutnie zmysłu menadżerskiego, za to ma absolutnie wybujałą ambicję. Niezwykle zdolny, niepotrzebnie się rozprasza na wiele projektów. Aczkolwiek teraz niedawno się widzieliśmy i rozmawialiśmy i chyba się skoncentrował – ma projekt jazzowy i Transistors.

Kontynuując wątek Kobiet – uważasz to bardziej za "zespół" czy "projekt"?

Zespół. I szczerze mówiąc, nie lubię "projektów". Często jest to jakaś ściema i nic z tego nie wynika. Mi zależy na tym, by między ludźmi zaangażowanymi w coś powstał związek chemiczny.

Jak więc wyglądały narodziny tego zespołu?

W owym czasie byliśmy parą z Anią Lasocką. Szukałem muzyków do zespołu, a Ania zapronowała: "to może ja będę grała w tym zespole?". A ja pamiętam, że zdziwiłem się i spytałem: "ale co, nauczysz się grać na basie?".

Nie no, niesamowite. Serio, tak było?

Tak. Pytam ją: "jesteś w stanie nauczyć gry na basie tak szybko?". A ona mówi: "no tak". "To świetnie". I tak zostało. Problem był z klawiszowcem, bo jest niedobór w Polsce klawiszowców z otwartymi głowami i "nie-dżezawych". Na płycie pierwszej grał Maciek Cieślak, potem na koncertach Jacek Lachowicz, który był przez moment regularnym członkiem zespołu. A teraz gramy z Pawłem Nowickim i jestem z tego powodu szczęśliwy. Dodatkowo gra na wibrafonie, ma korzenie muzyki poważnej i współczesnej, jest nauczycielem muzyki, po akademii. Grał też w Pink Freud. Cudowna współpraca.

A propos – dużo znanych osób pomagało przy debiucie Kobiet. Jak przebiegał ten proces?

Od momentu powstania zespołu do wydania płyty minęło półtora roku. Dziś myślę, że to całkiem nieźle. Byłem napakowany pomysłami i chciałem wyrzucić je z siebie. Według mnie osobą, która najbardziej nam pomogła, był Maciek Cieślak. W końcowej fazie zapraszałem go na próby, po czym nagrywaliśmy materiał w studiu Adama Toczki, gdzie się minimalnie poróżniliśmy z Przemkiem Momotem i Andrzejem Smolikiem, bo oni dążyli do profesjonalizmu, a my dążyliśmy do tego, żeby na przykład bas Ani był specyficzny. Nastąpił więc rozłam i wylądowaliśmy – nie znając się w ogóle na komputerze – u Maćka w studio. Ta sesja to był ewenement – pożyczyliśmy skądś komputer, wzięliśmy jakiegoś gościa, który się mniej więcej znał na programie i siedzieliśmy tam ze dwa miesiące. No i działy się tam cuda. Dogrywaliśmy gitary, wokale, a Maciek stał się po prostu producentem całości. I byłem bardzo, bardzo zadowolony z jego wkładu – zarówno zresztą przy debiucie, jak i drugiej płycie. Choć dziś nie wiem, czy chciałbym po raz trzeci tak pracować. Chyba wolałbym obecnie być cyfrowy i syfiasty [śmiech], zrobić coś innego, potrzebuję odmiany – zwłaszcza teraz, gdy nie ma Ani, a to prowokuje do zmian. Starczy już tej piwnicy, analogów, Debussy'ego... [!! – przyp. bd] Independent – tak, ale nie zasadzie ciemności i rasowości.

A nazwa Kobiety skąd?

Ania wymyśliła. Zaintrygowało mnie i powiedziałem – niech zostanie.

Pięć lat później, jak oceniasz debiut Kobiet od strony artystycznej? Gdyby ktoś przyszedł teraz do ciebie i powiedział – słuchaj, to jest w ogóle jedna z najlepszych płyt jakie w Polsce kiedykolwiek wydano, spójna, bez słabego momentu, o oryginalnym klimacie jakiego nie było ani wcześniej, ani później – to jakbyś się odniósł do tego?

Największym sukcesem tej płyty jest to, że nawet po takiej przerwie jak wróciliśmy z koncertami, często w miejscach gdzie wcale nie posądziłbym ludzi o znajomość Kobiet – ludzie kojarzą te piosenki. Nagrywając je, kompletnie się tego nie spodziewałem. A to o czym mówisz – otóż nie mam wcale takiej świadomości. Mam pewien sentyment, ale nie postrzegam w ten sposób tego.

Co działo się między self-titled a Pozwól Sobie? Bo mnóstwo plotek na ten temat słyszałem – na przykład, że Józek z Sissy Records odrzucił wam demo. Ja tam uważam że album jest bardzo dobry, a ta demówka bardzo się różniła od ostatecznej wersji?

Józek był człowiekiem, który wydawał Ściankę. Przyszedł na nasz koncert i wyrażał się o nas w superlatywach. I chciał wydać naszą płytę. Myślał, że to wszystko szybciej nastąpi. Liczył chyba na bardziej komercyjną muzykę, oczekiwał drugiego "Marcello", albo coś. Generalnie mody się zmieniają – wtedy popularne było Cool Kids Of Death, teraz na fali jest Pink Freud. A za dwa lata będzie coś innego i to jest normalne. I Józek patrzył na nas właśnie trochę marketingowo.

Cztery lata – to dużo. Między obiema płytami zespół tkwił w niebycie?

Niby graliśmy trochę koncertów, ale też niezbyt dużo. To był błąd, a wynikał on z naszej trudnej relacji z Anią.

Nie chcę w żadne sprawy prywatne się zagłębiać, ale jest to jakaś specyfika, prawda? Pracować z kimś, z kim jest się blisko także w życiu osobistym.

To jest trudne jak cholera i nie wyobrażam sobie powtórki z tego.

Sposób pracy nad Pozwól Sobie był podobny do sesji debiutu? Na dwanaście kawałków aż pięć jest podpisanych nazwiskiem Ani.

Ja cały czas namawiałem Anię, żeby pisała swoje piosenki. I ona na drugiej płycie dojrzała do tego. Oboje przynosiliśmy własne pomysły, a scalone to wszystko zostało dzięki Karolowi Pawłowskiemu – taki solidny fundament w postaci fajnego gościa i perkusisty. Mieliśmy z nim szereg prób, potem odszedł Jacek i z jednej strony wszystko szło jak krew z nosa, a z drugiej powstało wtedy wiele piosenek.

A była jakaś przewodnia wizja dla albumu, czy uznaliście, iż lepiej postawić na spontaniczny, naturalny przelot?

Na wstępie dałem sobie spokój z myśleniem w stylu "płyta musi być lepsza od pierwszej". Ale też stwierdziliśmy, że mamy swój styl i generalnie zależało mi na tym, żeby nie było wątpliwości, że robimy płytę Kobiet, a nie żadnego innego zespołu. Natomiast przy trzeciej płycie mam absolutną wizję.

Numer tytułowy, jeden z najlepszych singli roku 2004 – pamiętasz jak powstał?

Pamiętam. Usiadłem z gitarą, napisałem to. A potem mieliśmy we dwójkę próbę z Anią. Zacząłem jej to śpiewać i wiesz, bardzo jej się spodobało. Bas jest Ani. Często tak aranżuję, że podaję muzykom klimat – o co chodzi w danej piosence – żeby sami znaleźli swoją partię, żeby czuli, że zostawiają w tym cząstkę siebie. Dopiero jak nie idzie, to wtedy wymyślam sam. Tekst chciałem, żeby Ania napisała ze mną i jest wspólny.

W tym tekście przewija się coś w rodzaju głównego motywu waszych tekstów w ogóle – jakaś obsesja w dążeniu do natury, obcowanie ze światem dotykalnym, zmysłowym. Pojawiają się pory roku, powietrze, słońce...

Nikt mi nigdy nie powiedział tego przedtem, jestem zaskoczony... Wiesz, to chyba jest związane z Trójmiastem. Mieszkaliśmy koło lasu, studio Maćka jest koło lasu, konkretne pory roku są odczuwalne, jest silne światło. To mocno wpływa.

Podobno są takie osoby, które myślą obrazami. Czy ty jesteś taką osobą?

Tak.

W tekstach Kobiet często za pomocą prostych obrazów, zredukowanych, minimalnych środków potraficie przekazać bardzo złożone relacje – właśnie człowieka z przyrodą – czy w ogóle emocje.

Dokładnie, chodzi o obraz. Maciek słyszy brzmienia barwami, ja też w jakiś sposób widzę barwami. Do tego stopnia, że potrafię powiedzieć – to jest smutne, a to wesołe. Właśnie obrazy, kolory decydują o energii związanej z daną sytuacją.

Jak to jest z twoimi inspiracjami – czego słuchałeś i słuchasz, o czym możesz powiedzieć, że miało na ciebie wpływ jako na autora piosenek. Gdybym miał strzelać, to zaryzykowałbym, że słyszałeś w życiu Sonic Youth, słyszałeś Stereolab...

Sonic Youth na pewno, ale akurat Stereolab nie ma na mnie aż takiego wpływu. Wydają mi się bardzo ciekawą kapelą, ale trochę mi się nudzą. Słyszę u nich bardzo mocną inspirację Steve'm Reichem i generalnie minimalistami. A ja na przykład jestem pod dużym wpływem Komedy. I teraz wiesz, jak zrobisz utwór na trzy z chórkiem żeńskim – jak w filmie Pociąg z 60-tych lat, gdzie laska śpiewa wokalizę – to jak ktoś tego nie zna, to powie: Stereolab. A mnie o dziwo bardziej inspiruje Grechuta, niż Stereolab, autentycznie. W związku z tym absolutnie nie zgadzam się z opinią o zapatrzeniu Kobiet w Stereolab [śmiech]. Przesłuchałem ich kilka płyt, choć niespecjalnie namiętnie. Za to ogromny wpływ na początku miało na mnie Velvet Undeground.

Ale ciekawi mnie, że zarówno na debiucie, jak i na Pozwól Sobie są pewne charakterystyczne elementy, które można spokojnie nazwać twoim "stylem". Zastanawiałeś się kiedyś skąd on się wziął i na czym w sensie inspiracji bazuje?

Wydaje mi się, że bierze się ze mnie, ze środka. W ogóle nie lubię stylizacji. Po co podrabiać Sonic Youth, skoro jest tylko jeden prawdziwy Sonic Youth? I tak dalej. A wracając – ostatnio zrobiłem taki numer "Doktor Radek" z refrenem "chcę przetrwać z tobą". I pisząc go, nie zastanawiałem się jaki powinien być przebieg akordów, tylko nad energią przetrwania i seksu, takiej rdzenności – a dopiero potem starałem się uzyskać tę moc muzycznie.

A domykając jeszcze sprawę tekstów, to często się autorom zadaje pytanie na ile są one prawdziwe, a na ile są fikcją. Jak jest w twoim przypadku?

Myślę, że 50% na 50%. Albo nawet mniej – 40% prawdziwego życia, 60% nie.

A liczy się dla ciebie kategoria "szczerości wypowiedzi", czy interesuje cię tylko efekt końcowy?

A co masz na myśli mówiąc "szczerość"? Że opowiadanie o sobie? Ale to dla mnie jest beznadzieja. Wrażliwy koleś albo kobieta przefiltrują zdarzenie przez siebie, stworzą postać z kilku realnych postaci i to będzie szczere – czasem nie możesz o czymś opowiedzieć, bo ci się to nie zdarzyło, ale masz w sobie tę emocję. A z drugiej strony myślę, że dużo rzeczy przeżyłem, dużo wspomnianych obrazów zobaczyłem i one są w środku, we mnie. I w tym sensie szczerość przekazu jest najistotniejsza. Super forma jest tylko super formą – coś musi ją wypełnić. Gombrowicz przykładowo miał taki klimat, że trzeba być totalnie sztucznym i dlatego coś wychodzi. To jakby to samo, tylko z odwrotnej strony. To założenie mnie zszokowało – jak to możliwe?! Genialny pisarz, tak genialny że się w głowie nie mieści.

Takie pytanie zawsze zadaję – twoja ulubiona płyta wszechczasów?

Nie, nie powiem ci jednej [śmiech]. Powiem ci, które uważam za doskonałe. Pierwsza płyta Doorsów. Pierwsza płyta Velvetów. Transformer Lou Reeda – najlepsza w historii popowa płyta. Chemical Brothers, czarna płyta. [Dig Your Own Hole – przyp. bd] Aphex Twin któryś. Z polskich płyt Klaus Mitffoch – jeśli mówić o całościowych, spójnych rzeczach to bez konkurencji. Również pierwsza Republika. Niesamowite jakie te zespoły były oryginalne. Love Supreme. Cheta Bakera rzeczy. Czy na przykład Revolver Beatlesów. Sonic Youth taka z komiksową okładką. Talking Heads i Television.

Sympatycy zespołu kojarzyli dotąd nazwę Kobiety z dwoma osobami – tobą i Anią. Ta zmiana personalna, że teraz Nela gra – to jakiś przełom, mam rację?

Ja to głównie zrobiłem dla chłopaków, bo oni włożyli w to wiele od siebie i z szacunku dla nich postanowiłem to kontynuować. Choć miałem spory dylemat, czy dalej pod tą nazwą występować, czy nie. Ale wszyscy mi radzili, żeby tak zrobić. Na koncertach przyjmowani jesteśmy dobrze i mam nadzieję, że przejdziemy jakoś ten okres.

Rozłam w zespole między tobą a Anią wynikał z powodów artystycznych czy osobistych?

Jedno z drugim jest powiązane. Ania nie do końca chyba lubi scenę. Ma trochę problem z komunikacją i woli pracować sama. Myślę, że będzie coś robić muzycznie. Powstała płyta pamięci Jacka Oltera – ja tam zrobiłem jeden utwór, Ania też. To jej pierwsza rzecz w pełni samodzielna, od początku do końca. Bardziej elektroniczne sprawy.

Sądzisz, że jest szansa na (kiedyś) jej solową płytę?

Mam nadzieję!

A jak ty się czujesz na chwilę obecną w nowym składzie, z Nelą?

Świetnie, doskonale. Pierwszy raz w życiu mam taki stan, że łatwo mi przychodzi robienie różnych rzeczy, co mnie zaskakuje.

Najbliższe i dalsze plany artystyczne?

Nagranie trzeciej płyty Kobiet...

W jakim kierunku podążycie?

Chcę połączyć żywe brzmienie z komputerowym. A co do estetyki, to chciałbym połączyć dwa światy, między którymi od zawsze był dla mnie dysonans – klasykę z nowoczesnością. Coś jak połączenie Johnny Casha z Kraftwerkiem. Obie rzeczy są mi bardzo bliskie...

Brzmi interesująco!

I to będą muzycznie bardziej dosadne rzeczy, jędrne, zwarte, mocne i będzie przestrzeń między dźwiękami – konstrukcja, architektura.

Zespół Kobiety to na dzień dzisiejszy najważniejsza rzecz w twoim życiu?

Mhm, tak, zdecydowanie tak. Niektórzy zadają mi pytanie: "czy myślisz, że ta muzyka dotrze do ludzi". I to jest takie pytanie, że wiesz... Ewidentny błąd na starcie, zabójcza myśl, blokująca cię na samym początku. Bo najważniejszy dla mnie jest sam proces robienia czegokolwiek.

Borys Dejnarowicz    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)