SPECJALNE - Wywiad

Wywiad z Julianną Barwick

24 stycznia 2017

Na początku grudnia w ramach Festiwalu Ambientalnego we Wrocławiu wystąpiła Julianna Barwick. Jej nieziemska muzyka świetnie współgrała z gotyckim wnętrzem Starego Klasztoru. Nierealny, zapętlony i zwielokrotniony głos artystki zatapiał się w cieniach kolumnady, kreując atmosferę prawdziwej zakonnej komplety. Rzeczywistość jakby spowolniła i przez chwilę uodporniła się na upływ czasu. Gdy emocje opadły, udało nam się zamienić z Julianną parę słów na bardziej przyziemne tematy. Oto zapis tej rozmowy.

***

Twoje dokonania śledzimy na Porcys od bardzo dawna, bo od EP-ki Florine z 2009. W komentarzach na temat tamtej wczesnej twórczości pojawiały się u nas takie nazwy jak Talk Talk, Cocteau Twins, czy "stara poczciwa Enya". Trafiliśmy?

Po części. Dorastałam, słuchając mnóstwo Enyi, ale nie za dużo innych rzeczy, które wymieniłeś. Właściwie nie znałam wtedy jeszcze Talk Talk. Kiedy zaczęłam komponować pierwsze utwory, słyszałam co prawda troszkę Cocteau Twins, na pewno miałam natomiast każdą dostępną płytę nagraną przez Enyę Brennan.

Czy ta artystka nadal cię inspiruje?

Od jakiegoś czasu nie słucham jej nowych nagrań, lecz dalej bardzo ją cenię. Wpływ Enyi jest obecny w mojej muzyce, ale jest tam też doświadczenie, jakie zdobyłam, śpiewając całe życie w chórze. To największa inspiracja mojego brzmienia - podsłuchane tam warstwy i harmonie.

We Wrocławiu wystąpiłaś w ramach Festiwalu Ambientalnego, choć to, co robisz interpretuje się często szerzej niż ambient. Jak oceniasz twój związek z tym gatunkiem?

Moją muzykę można podciągnąć pod w rozmaite kategorie, można ją różnie interpretować. Niektórzy słyszą wpływ neoklasyki, inni elektroniki albo New Age, czasami podpada pod ambient. Myślę, że są tam elementy każdego z wymienionych gatunków. Czasem, kiedy ludzie słuchają cichej, uspokajającej muzyki, automatycznie zakładają, że to ambient.

Wspomniałaś New Age – nie przeszkadzałaby ci tego typu łatka?

Cenię sobie New Age. Jak mówiłam, jestem wielką fanką Enyi. Żadna ze mnie jednak w tej materii ekspertka. Zresztą, nawet Panda Bear też czasem wpada w tę szufladkę...

Piosenki, które nagrywasz, bywały określane jako "warte katedry". Myślisz, że to pokłosie wieloletnich doświadczeń z muzyką religijną?

Pewnie. Przez pierwszych 20 lat mojego życia co tydzień, a czasem częściej, śpiewałam w kościelnych chórach. To bez dwóch zdań miało wielki wpływ na to, co robię. Te pieśni są bardzo uduchowione, bardzo emocjonalne, często wręcz rozdzierające. Do dziś w jakiś sposób stanowią odniesienie dla tego, co lubię słuchać i co lubię śpiewać.

Jesteś jednak przy tym również popentuzjastką.

Nie będę kłamać – bardzo lubię Rihannę i Justina Biebera. Podoba mi się optymistyczna, wesoła muzyka, choć nie uciekam też od smutnej. Najbardziej odpowiada mi pop, do którego można tańczyć.

Myślałaś kiedyś, żeby nagrać album stricte dreampopowy?

Nie na poważnie. Nie wiem, może kiedyś… To byłoby przeciwieństwo tego, czym się teraz zajmuję. Wiesz, że nie piszę właściwie tekstów do swoich utworów, to co robię ma w sobie pierwiastek eksperymentu, a piosenkowa struktura w tych kompozycjach właściwie nie istnieje. Wszystko dzieje się trochę w trakcie, więc pisanie popu wiązałoby się ze zmianą moich dotychczasowych metod.

No właśnie, jak to jest z tymi tekstami? Czemu ich unikasz?

Nie planowałam tego. Eksperymentowałam z pętlami i jakoś dokładanie słów wydawało mi się bezcelowe. Pomyślałam, że lepiej stworzyć dźwięk, a potem zapętlać go i rozwarstwiać. Powtarzanie jednego słowa w nieskończoność byłoby po prostu niezręczne, na tle tych wszystkich loopów brzmiałoby dość dziwnie, dlatego w większości utworów powtarzam tylko melodię. Wszystko, co robię zanurzone jest w chwili, to spontaniczne, improwizowane. To nie w moim stylu układać przedtem tekst. W przypadku jednej z piosenek, która wylądowała na Nepenthe, rzeczywiście artykułuję jakieś słowa, ale nie mają one większego znaczenia, po prostu przyszły mi do głowy w trakcie nagrywania.

Jedną z tych nietypowych piosenek zremiksował Diplo. Jak do tego w ogóle doszło?

W 2008 mnie, Diplo i kilku innych muzyków poproszono o remiksy utworu "Reckoner" Radiohead. Zrobiłam jeden, inny zrobił Diplo, a całość wydano. Potem udostępniono jeszcze stemy, żeby cały świat mógł sobie zrobić własny remix "Reckonera". Tak właśnie poznałam Diplo. Od czasu do czasu sprawdzał, co u mnie nowego, a w 2011 poprosiłam go, żeby zremiksował "Thaw".

I jak oceniasz efekt?

Uwielbiam! Myślę, że jest w porządku. Nie jestem koneserką remiksów, ale ten mi się podoba. Diplo użył go nawet w reklamie swojej książki. Trudno mi w to uwierzyć, wiesz – w to, że teraz jest tak super mega znany.

Zastanawiam się, czy tworząc, zakładasz jakieś szersze, wizualne kategorie. Christian Fennesz nagrywał albumy o Wenecji i Wiedniu, Keith Fullerton Whitman poświęcił jeden Lizbonie. W tych wypadkach ramowy kontekst był jasny. Czy ty również wizualizujesz sobie pewną obrazową przestrzeń, w której zamierzasz się poruszać?

Właściwie to nie wizualizuje niczego. Chodziłam do szkoły fotografii, więc mam chyba ten zmysł, ale zupełnie nie wykorzystuję go w tworzeniu muzyki. Wszystko sprowadza się tam do doznania związanego z tym gdzie jestem i co się dzieje wokół. Muzyka zaczyna się w bardzo naturalnym, spontanicznym miejscu. Kiedy nagrywałam płytę na Islandii, doświadczałam otoczenia i teraz, kiedy słucham Nepenthe, przenoszę się do dni, jakie tam spędziłam. Nie wiem, czy mogłabym cokolwiek sobie wcześniej przedstawić albo w ogóle robić coś intencjonalnie, chcieć żeby przyjęło konkretny kształt – wiesz, tu chodzi w sumie o uczucie.

Tytuł przychodzi na końcu?

Tak, to ostatnie, co mi przychodzi do głowy. Mam jakieś tytuły robocze, ale później słucham piosenki i zastanawiam się, o czym właściwie myślę. I wtedy jakoś pojawia się odpowiednie słowo.

A jak wpadłaś na Will?

Myślałam nad tytułem płyty i ten wyraz sam się nasunął. Podobało mi się, że jest taki prosty, a jednocześnie wieloznaczny – jest dobra i zła wola, są intencje, jest też imię. Można je interpretować na wiele sposobów. Myślę, że tak samo jest z muzyką. Kiedy ludzie jej słuchają, odczuwają ją po swojemu, nie można sprowadzić dźwięku do jednej wykładni. Jak mówiłam: chodzi o doznanie i emocje. Wracając do tego tytułu, gdy zastanawiałam się nad nim, naśladowałam sposób, w jaki tworzę muzykę.

Podczas gdy płyta Nepenthe powstawała na Islandii, nad Will pracowałaś m. in. w Lizbonie. Jak porównałabyś obie lokacje?

To były bardzo różne miejsca. Dla mnie też z kilku innych powodów: na Islandii był ze mną Alex Somers, pracowaliśmy razem. W Lizbonie natomiast pracowałam sama. Z drugiej strony, jeśli chodzi o otoczenie, Islandia potrafiła być czasem dość szara, Lizbona natomiast była ciepła i słoneczna, pełna białych i żółtych odcieni. To były dwa całkiem odmienne doświadczenia.

Tymczasem to nagrany częściowo w Lizbonie Will brzmi dużo mroczniej. W jednym artykule widziałem nawet nagłówek "Barwick chooses darkness".

Will to nie tylko Portugalia, pracowałam też u siebie, był jeszcze epizod w fabryce firmy Moog w Północnej Karolinie. Niektóre etapy tworzenia tej płyty były całkiem ciężkie. To piosenki, które zrobiłam, kiedy spędzałam czas całkiem w pojedynkę w domu na północy stanu Nowy Jork. Zimą. Czułam się dosyć samotna. Byłam sama. W Lizbonie też nagrywałam cały dzień bez kogokolwiek wokół. Wieczorami wychodziłam, jadłam kolację z przyjaciółmi, socjalizowałam się, ale wcześniej na północy Stanu siedziałam jak palec przez ten cały czas. Wtedy zrozumiałam, że to nie jest dla mnie najlepsze otoczenie, ani najbardziej twórcze, bo po prostu szybko zrobiłam się naprawdę smutna.

Niektórzy komentatorzy traktują nową płytę jako "miejską", w przeciwieństwie do twojej wcześniejszej "rustykalnej" twórczości. Zgadzasz się?

To możliwe, ale, prawdę mówiąc, niezamierzone.

Sama określiłaś swój nowy album słowem "serendipitous". Trudno je przetłumaczyć na polski. Serendypność kryje w sobie "szczęśliwy los" lub "zbieg okoliczności". Dlaczego wiążesz ją z Will?

Chodzi o jedną sytuację z Lizbony. Moi znajomi właśnie skończyli urządzać studio i wybierali się za miasto, kiedy przyleciałam. Wzięłam ze sobą własny sprzęt, zapytałam ich tylko, czy jest tu jakieś pianino, żeby je dograć na płytę. Zaprowadzili mnie do pokoju i mówią: oto ono. Wiesz, czyje to było pianino? Sufjana! Zostawił je tam. Lizbona była ostatnim przystankiem na trasie The Age Of Adz. Instrument był pokryty taśmami i confetti. Niesamowite, bo używałam też pianina Sufjana w czasie pracy nad The Magic Place, więc instrument na tamtej płycie należał do Sufjana i pianino na Will również, choć był to jakiś kosmiczny zbieg okoliczności. To było niesamowite.

Na koniec zapytam, czy masz już plan na nadchodzący rok?

Nowy album.

Jakieś pomysły?

Jeszcze nie.

Żadnych?

Najmniejszych.

Wawrzyn Kowalski    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)