Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
GOŚCINNE WYSTĘPY
-
Daughters "The First Supper"
(28 października 2016)Po dwóch pierwszych płytach wydawało się, że nic z tego nie będzie. Na debiutanckim longplayu Daughters zaprezentowali bezszelestny math-grind, który nie miał prawa spotkać się z pozytywnym odzewem. Trzy lata później podobno dojrzeli – matma została, za to ekstremalne formy wyrazu zastąpiono rozdygotanym noise rockiem w deseń post-no wave'u Magik Markers. Było trochę lepiej, ale w dalszym ciągu nie wywoływali żadnych konkretnych wzruszeń. Wreszcie w 2010 wyszedł S/T.
Wtedy się porobiło. Ta banda – zdawało się przeciętniaków – stworzyła unikalny materiał. Nawet w 2016 nie sposób ustalić, co wtedy mogło się wydarzyć. Moja maniakalna potrzeba porównywania oraz łatkowania jak dotąd nie została w pełni zaspokojona; kolesie wykoncypowali album przenoszący noise'owy post-hc w niezbadany wymiar. Słyszałem oczywiście o próbie przyklejenia The Jesus Lizard do tego dzieła w formie luźnej inspiracji, jednak nie umiem do końca w rzeczonym stwierdzeniu się odnaleźć. Wielokrotnie na przestrzeni ostatnich sześciu lat zastanawiałem się nad Daughters; w zasadzie za każdym razem docierałem do wniosków teoretycznie ocierających się o banał, lecz mających w sobie także coś nęcącego. Mamy bowiem do czynienia z mocarną ŚCIANĄ dźwięku, obłaskawionym hałasem do potęgi entej, paranoicznym szumem wpadającym w sieć radośnie brzmiących piosenek. Niezwykła jest witalność daughtersowych ścieżek: frapująco telepiących się od lewa do prawa, ogłuszająco swingujących, wiercących pokaźny otwór w naszej głowie i jednocześnie zapraszających do hulanek. Dwadzieścia osiem minut błogostanu.
Z "The First Supper" jest prosta historia: to najlepszy i najbardziej esencjonalny numer S/T. Rozpoczyna się od skocznego motywu, który po chwili dusi się od kotłującego się dramatycznego jazgotu, a na sam koniec dzielnie powraca na zdezelowany parkiet. O takim ciężarze mówi się, że jest lekki jak piórko. Niekiedy wyobraźnia prowadzi mnie do Elvisa – mógłby tak brzmieć, gdyby żył w naszych czasach. Bardzo mnie to uspokaja i cieszy.