SPECJALNE - BRUDNOPIS

Lady Gaga
The Fame Monster

2009, Interscope 4.2

To miał być wielki epicki esej, ale Marta Słomka zawsze zrobi to lepiej i na dodatek zgadzam się z większością jej spostrzeżeń w sferze wizerunkowej. Nie będzie żadnego pieprzenia o tym, że wszystko przyćmiewa muzykę, żadnego przywoływania cytatów z Twittera Maxa Tundry (serio, Max...?), będzie za to potwierdzenie faktu, że Lady Gaga jest postacią ważną i ciekawą, o ile jeszcze ktoś ma wątpliwości.

Nie zgadzam się z tym, że w całej zabawie Gagi muzyka gra rolę drugorzędną – sięgnięcie po ciężkie eurodance'owe beaty wydaje się być naprawdę cwanym zagraniem, świetnie korespondującym z wizerunkiem, ale mam wrażenie, że drugorzędną rolę odegrałoby zastanawianie się nad jakością utworów (nie sama ich jakość) i dlatego nie jestem w stanie napisać tego tekstu od paru tygodni. Problemem "The Fame Monster" jest jednak przede wszystkim pewna niekonsekwencja – z jednej strony są tu masywne single z brutalnymi hookami kopiącymi w miejsce "między nogami" – doprowadzone do absurdu "Bad Romance" i jeden z najbardziej kanciastych bangerów ever (eurodance imitujący r&b) – "Telephone", które podbite niezapomnianymi klipami przynajmniej na czas funkcjonowania w mediach zostają w głowie, spełniając wszystkie programowe założenia Lady Gagi. Z drugiej strony są momenty, które funkcjonują w ramach żartu, nieudanego eksperymentu, miałkości pod każdym względem, które nie mają w sobie jakiejkolwiej siły wyrazu, by móc odegrać jakąś rolę w popkulturowej walce Gagi. Bo w jakim celu sięga po Queenowe zawodzenie w "Speechless"? Żeby pokazać, że umie serio zaśpiewać, zatrzymać się, być refleksyjną, może nawet ambitną w taki sposób, jak tradycyjnie rozumieją to masy? To się trochę mija z celem. Jak wygląda w tym momencie opowiastka o chorym tacie, w kontekście teatralizacji, świadomej tabloidaizacji, metafory? Jest to co najmniej nieczytelne. Po co bawić się w Aguilerę w "Teeth", skoro próbuje się wytworzyć pewien rozpoznawalny styl brzmienia? Marta twierdzi, że po "Teeth" Gaga jest w stanie zrobić wszystko – ja twierdzę, że wręcz odwrotnie – może być to zwiastun znudzenia lub wyczerpania się stylu.

Wśród tylko ośmiu piosenek znajdują się też tak niezajmujące momenty jak "So Happy I Could Day", czy "Dance In The Dark", który Stefani jednak próbuje bronić całą tą polemiką z kanonem kobiecego piękna – spoko, staje się to automatycznie ciekawsze, choć już i tak wtórne u niej, a przy tym utwór nie wyróżnia się niczym – typowy album track do skipowania, który można znaleźć na co trzeciej popowej płycie. Wątpliwości budzi też "Alejandro", który korzystając ze stylistyki Ace Of Base i Mr. President ("Ale-Alejandro" – "Coco Coco Jambo"?) akurat dość fajnie wpisuje się w całą konwencję przegięcia, ale stawia pytanie o granice żartu w stosunku do mojego poczucia estetyki – jestem w stanie nieźle się przy tym bawić, ale boję się antycypowania revivalu 90s – może ciężko w to uwierzyć, ale choć są to lata mojego dzieciństwa, nigdy za eurotańcem nawiązującym do reggae nie przepadałem – pamiętam to raczej jako traumę i naprawdę nie ma w tym brzmieniu nic fajnego.

Nieoczekiwanie jeden utwór wyrasta tutaj na mojego faworyta – "Monster" to być może pierwszy jej utwór, który kładzie nacisk na zwrotki zamiast na refren – ten jest tu nawet dość "zwiewny", a jednocześnie zaraźliwy w swojej repetywności – zwrotki za to mają jakby dwie narracje – pierwsza część jest fantastycznie szarpana 80’sowym werblem, druga stanowi rozwinięcie melodii – prawdopodobnie najładniejszej, jaką Stefani ma w repertuarze – ponabijanej porządnymi hookami. Fantastyczny jest powrót do niej w mostku, gdzie pada zaskakująco trafna, inteligentna linijka, o której Marta też już zresztą pisała – "I wanna Just Dance but he took me home instead" – taką Lady Gagę czaję i takich gwiazd chcę słuchać, no bo odwołać się do repertuaru i samej siebie i wejść z tym w polemikę, to naprawdę odważne zagranie. Mam nadzieję, że drugi pełnoprawny album pójdzie o krok dalej w tym dialogu między muzyką, a wizerunkiem i zapewni nam nieco więcej doznań muzycznych, bo pojawienia się wyrazistej gwiazdy pop z dopracowanym repertuarem życzę sobie od dawna. Germanotta potrafiła mnie przekonać, że potrafi zupełnie z dnia na dzień stać się prawdziwą gwiazdą popu, że jest w stanie pójść dalej niż inne piosenkarki i gdyby mnie zahibernowano parę lat temu, to teraz doznawałbym szoku, a obecnie nikogo nic już nie dziwi.

Nadal jednak zachodzi ten rozdźwięk między naładowaniem teledysków symbolami i starannym wizerunkiem, a samą produkcją utworów. Nie chodzi o to, że piosenki pop nie są dobrym nośnikiem takich treści – są wręcz wspaniałym i posługiwanie się nimi w podobny sposób to czysty postmodernizm. Sztuczne, sztywne, kwadratowe, masowe i podkreślające upadek kreatywności najważniejszych producentów połamanego r&b lat zerowych – im bardziej, tym lepiej odnajdują się w kontekście. To czy ktoś potrafi czerpać z tego estetyczną przyjemność, to kwestia indywidualna – ja potrafię, ale wydaje mi się, że materiał popowej piosenki można wykorzystać dużo bardziej kreatywnie w realizacji treści proponowanych przez Lady Gagę. Bo w tym momencie wyłazi z tego jakiś wewnętrzny rockism – przekonanie, że pop jest tępy i właśnie dlatego nadaje się (jako środek, materia) do komentowania rzeczywistości. Mi się wydaje, że my na Porcys od zawsze wychodziliśmy z trochę innego założenia, a teraz próbuje się nas cofnąć do jakichś średniowiecznych nawyków. Pop ciekawy tylko w kontekście? Pop ciekawy w swojej nieciekawości? Jestem w stanie zrozumieć taki punkt widzenia, ale chwieją mi się ideały, bo w tym założeniu, pozornie inteligentnym (granie konwencją, samodzielne umieszczanie i cięcie znaczeń, komentowanie popkultury, jej jednoczesna krytyka i afirmacja) tkwi jakiś przerażający banał, w którym można się zapomnieć. Owa niekonsekwencja tego albumu byłaby wtedy dowodem tego, że sama Lady Gaga nie jest w stanie potraktować swoich piosenek tylko jako materii, z której można korzystać w swoich działaniach artystycznych (jakim miałoby po prostu być bycie wymyśloną gwiazdą popu na wzór Ziggy'ego Stardusta) – nie, jest zwyczajnie przywiązana do popowej formy ekspresji, szczególnie wtedy, kiedy śpiewa "Speechless", ogólnie uchodzące za proste i ładne. A więc nadawanie podwójnego znaczenia jej muzyce będzie zawsze czymś dodatkowym, jakąś formą oszustwa w sprzedaży bardzo prostego towaru.

Niech ktoś się trzy razy zastanowi, nim spróbuje przywoływać w tekstach o Lady Gadze na serio Fabrykę Warhola albo nawet Ziggy'ego Stardusta, bo jeśli tak robi, to się ostro nabiera i tego się nawet nie powinno komentować. Przypominam w tym miejscu fragment tekstu Szubrychta z Przekroju: "Ekipa ciężko pracująca na jej sukces nie chowa się po piwnicach, ale nosi oficjalną nazwę Haus Of Gaga i wzoruje się na Warholowskiej Fabryce – to artystyczny kolektyw, w którym przyjaciele wokalistki, głównie offowi artyści z Nowego Jorku, wzajemnie się nakręcają nowymi pomysłami. Mają w rękach wymarzoną zabawkę – wykorzystując Lady GaGę, doją i przeobrażają główny nurt popkultury, ten sam, który kiedyś wykopał ich na margines". Nooo beeez jaaaaaj, doprawdy. Na razie to zwykła gwiazda popu, która nieco kreatywniej niż reszta podeszła do tematu kreacji wizerunku i wątpię, żebyśmy się doczekali czegoś więcej. Czy jest w stanie teraz wymyślić się na nowo, a przy tym, mając zapewnioną popularność, podnieść jakość swoich utworów i czy w ogóle należy się nad tym zastanawiać? Pewnie niedługo się przekonamy.

Kamil Babacz    
23 maja 2010
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)