SPECJALNE - Artykuł

Rekomendacje płytowe 2000-2009

2 listopada 2010




Houria Aïchi & l'Hijâz'Car
Cavaliers De l'Aurès
[2008, Accords Croisés]

Śpiew to tradycyjna domena kobiet wśród Berberów Chaoui, zamieszkujących północno-wschodnią Algierię. Przekazywane z pokolenia na pokolenie piosenki towarzyszyły im w codziennym życiu, zacieśniały wspólnotowe więzi i wyrażały, a zarazem kształtowały ich tożsamość. Wiele z nich opowiada o heroicznych, będących uosobieniem męskości pasterzach, którzy konno przemierzają górzyste rejony Aurès, stając się obiektem podziwu oraz romantycznych westchnień i to właśnie one zostały zaadaptowane przez Hourię Aïchi na Les Cavaliers De L'Aurès. Urodzona w Algierii, ale od czterdziestu lat mieszkająca w Paryżu piosenkarka gorliwie kultywuje rodzinną tradycję, doskonaląc charakterystyczną, nosową technikę wokalną i odświeżając pieśni, które pamięta z dzieciństwa. W tym wypadku wspomógł ją alzacki zespół l'Hijâz'Car, dowodzony przez Gregory'ego Dargenta. Jego aranżacje, wykorzystujące bogate instrumentarium i obficie czepiące z jazzowej czy rockowej motoryki, znakomicie komponują się z emocjonalnym śpiewem Aïchi i zgrzebnie unikają miałkości wielu prób z gatunku tzw. "world music". Tutaj nie ma ściemy, tu jest fantastyczna przygoda, którą z czystym sumieniem można polecić każdemu, kto chciałby odkryć coś nowego, wychodzącego trochę poza muzykę Zachodu i wkraczającego na nieznane obszary, których nie ogarnia nawet wszechogarniająca skala ocen Porcysa. –Krzysztof Michalak



Icebreaker International & Manual
Into Forever
[2003, Morr]

Brutalnie obeszła się gospodarka z Into Forever. Rzekomo, muzyka z tej płyty miały trafić do pierwszego emitującego dźwięk sprzętu, które – zgodnie z planem – miał zostać wystrzelony w przyszłym roku. Większość programów NASA poszła się w ostatnich miesiącach adorować, sądzę, że takie głupie jak śpiewające satelity to na pewno. Gdyby jednak wystrzelenie doszło do skutku, to ufoludki uznałyby nas za szlachetnych, smutasów, którzy lubują się w wyciskającej łzy gitarze przeplatanej z syntetycznymi, niezbyt odkrywczymi ale jakże uroczymi, melodiami. Morr Music, wiadomo, ale ten album szybuje wysoko nad linią chmur nad średnią labelu. –Filip Kekusz



Intelligence
Deuteronomy
[2007, In The Red]

Lars Finberg musi mieć ciekawe pojęcie piękna. Kto wie – może w ogóle go nie ma, a z pewnością mało go to zajmuje. Ciekawe, co go w ogóle zajmuje? Na pewno nie zdobywanie popularności, gdyż konsekwentnie i umiejętnie zabija wspaniałe hooki swoim niechlujnym wokalem i niskobudżetową produkcją. A przecież te motywy: gitarowe, klawiszowe, no dobra – nawet te refreny, aż się proszą, żeby skakać, śpiewać, szaleć. Choćby ten chórek w "Dating Cops" – wariactwo! Trzynaście króciutkich piosenek, stroniące od ekwilibrystycznych przejść, budowanych na pojedynczych, powtarzanych w kółko, motywach. Co wygląda nudno na papierze w rzeczywistości porywa energią, zawadiackością, wizjami hulaszczego pijaństwa ("Rooms & Bags"), jakimś punkowym etosem napuchniętych oczu i niedbałej fryzury. Kiedyś chciałem puścić znajomemu "taki świetny kawałek Intelligence" – przeleciałem pół płyty i za każdym razem byłem pewien, że to ten – ekscytowałem się, tłumaczyłem coś tam, po czym musiałem stwierdzić: "eee, nie ten". A "ten" właśnie możecie sobie sprawdzić o tutaj. No nie wierzę, że są z Seattle. –Jan Błaszczak



Sławek Jaskułke 3yo
Sugarfree
[2003, BCD]

Za doskonały opener ze zwalającym z nóg swingujacym hookiem pianina skłonny jestem Sławkowi Jaskułke wybaczyć tradycyjne jazzmańskie chwalipięctwo w notce biograficznej zamieszczonej na oficjalnej www, zatytułowanej "O artyście", ze szczegółowym sprawozdaniem na temat wielkiej edukacji, którą artysta pobierał, wspaniałych nagrodach, efektownych kolaboracjach i ponadczasowych projektach, w których brał udział. Artysta Jaskułke, choć gruntownie wykształcony na odpowiednich wydziałach, zupełnie elegancko operuje nastrojem, a fragmenty wystudiowanej pianistyki przeplata prostymi, ale za to entuzjastycznymi tematami jak w "Rhythm Changes" i funkującymi zakrętasami Horace Silver-style, tudzież raczy porcją sączącej się subtelnie, wytrawnej liryki ("Sonni"). Przytrafiają się tutaj też rzeczy mniej wybitne – o ile robią wrażenie gęste dynamiczne fristajle "Reality Known", o tyle niektóre fragmenty są chyba nazbyt rozimprowizowane, bez jakichś fajnych motywów spajających, w efekcie grzęzną w nudzie. Sugarfree na pewno rewolucyjne nie jest, sory, więcej tu Bleya z lat 60-tych niż nowoczesnego jazzowego pianina, tylko że jak pokazuje parę hitowych momentów, z "Don't Even Swing" na czele, przy tej całej akademickiej otoczce, Jaskułke ma po prostu lekką rękę do wyjątkowo zgrabnych melodii. –Michał Zagroba



J-Zone
Pimps Don't Pay Taxes
[2002, Fatbeats]

J-Zone, sądząc po zdjęciach, jest wyjątkowo białym murzynem, a świat, zwłaszcza świat rapu, lubi logikę dwuwartościową. Może dlatego mu się nie powiodło. Pimps Don't Pay Taxes pechowo ukazało się w roku, który obrodził w świetne hip-hopowe albumy. Mimo otrzymania wysokiej noty na Pitchforku płyta przetoczyła się raczej bez echa i szybko popadła w zapomnienie. Cieszę się, że zdarza mi się od czasu do czasu zaufać podejrzanym linkom na forach - gdybym była bardziej rozsądna, pewnie nigdy nie trafiłabym na równie fajną błyskotkę. J-Zone sam sobie sterem i cała płyta jest jego. Misterność podkładów każe się zastanawiać, czy typ w ogóle ma życie. Maniera nawijki już nie tak porywająca, miewa swoje gorsze momenty, ale czym byłyby ósemkowe sprawy bez drobnych niedowładów! Poza tym, trzeba nam w świecie nieustannego cytatu doceniać każdą kawę na ławę. Piosenka o masturbacji, piosenka o seksie z nieletnimi, piosenka o wadach i zaletach stosowania prezerwatyw – na Pimps Don't Pay Taxes każdy znajdzie coś dla siebie. –Aleksandra Graczyk



Jolly Music
Jolly Bar
[2000, Illustriou]

Koktajlowy kalejdoskop letniej melancholii, retro-tęsknot, zwiewności, słońca i łagodnego groove'u. Nikomu nieznany duet z Włoch wypuścił w 2000 jeden z najprzyjemniejszych albumów dekady z kręgu zupełnie niezobowiązującego, niedzielnego grania, rok później nagrał jego remake z wokalami (m.in. Erlend Øye się udzielał), po czym zamilknął, by w dalszym ciągu pozostać nieznanym. Szkoda, bo od razu słychać, że panowie dysponują sporym ogarnięciem i doskonale wiedzą, co z nim zrobić. Esquivel, Perrey i Kingsley, bawiący się do Daft Funka, reminiscencje francuskich filmów i włoskiej Riwiery, szansoniści, przewijający się między hip-hopowym bitem i scratchem. Wszystko nieprzedobrzone, urocze i mięciutkie, ale umiejętnie unikające miałkości tych wszystkich lounge'owych kawałków z radia. Szkoda, że wakacje nie trwają wiecznie. –Krzysztof Michalak



Karol Schwarz All Stars
100 Filmów
[2007, Salut]

"Słyszałem, że gramy shoegaze a tacy muzycy nie odzywają się podczas koncertów, więc ja już nie będę mówił" – wypalił Karol podczas wspólnego koncertu Prawatt i Mirna Rey podczas tegorocznego Off Festivalu. Żartownisie? No właśnie od pierwszego kontaktu z 100 Filmów nie jestem w stanie sobie odpowiedzieć na to pytanie. Zwłaszcza, gdy przypomnę sobie wcześniejszy koncert KSAS, podczas którego Jacek "Cent" był przez chwilę polskim Andy Kaufmanem. Niewątpliwie, członkowie tego zespołu mają swój dziwny świat dziwnych dźwięków, nagrywanych "na żywo" na odludziu i odtwarzanych w różnych dość absurdalnych miejscach typu Młynstock. Ciągle jednak jest to muzyka fascynująca, czerpiąca nie tylko ze space-rock'owego czy tam shoegaze'owego dorobku, lecz również (w nie mniejszym stopniu) z industrialu, kraut-rocka czy noise'u. Gdy słucha się pierwszych utworów na płycie można odnieść wrażenie, że 100 Filmów to przede wszystkim doskonały tytuł dla tych ilustracyjnych instrumentali, jednak za chwilę KSAS atakuje ciężkimi sprzężeniami towarzyszącymi melodeklamacjom Wojaczka czy Piotra Szwabe (podobno akurat te tomiki znalazły się w domku, w którym nagrywany był materiał – totalna improwizacja) i koncepcja już tak nie pasuje. Jeśli istnieje w Polsce alternatywa, która niekoniecznie śledzi zmienną krytyki, mapę łatek i koniunkturę to jest właśnie tam – w Gdyni. O ile akurat nie siedzi gdzieś w lesie i nie nagrywa etiudy na trzy żelazka i dwa mrowiska. –Jan Błaszczak



Keelhaul
II
[2001, Hydra Head]

Istnieje jakaś zależność wśród metalowych zespołów, która wiąże poczucie humoru z jakością materiału. Melvins, Harvey Milk czy, no właśnie, Keelhaul. Po pięciu latach nieobecności powrócili z EP-ką You Waited Five Years For This? a chwilę później rozbawili mnie jeszcze bardziej, tytułując swój długo oczekiwany longplay Keelhaul's Triumphant Return to Obscurity. Spróbujmy jednak dwa słowa o muzyce: wydana w 2001 roku (jeszcze przed Remission) Dwójka zawiera materiał w dużej części instrumentalny, w którym sludge'owy ciężar doskonale łączy się ze stonerową motoryką ("New Void") i, przede wszystkim, poddaje się ogromnej ilości matematycznych kombinacji. Kwartet z Ohio wydaje się mieć nieskończoną ilość pomysłów – nie tylko na riffy i podziały rytmiczne, lecz również na podłapywanie stylistyk. I tak średniówką albumu jest prawie math-core'owe, 39-sekundowe "Unwound" a codą urocze plumkanie, które przypisalibyście raczej jakiemuś bluesowemu poczciwinie niż protegowanym Hydra Head. Z całą swoją oryginalnością i furiacką precyzją (bębny w "360"!) II pozostaje jednym z najbardziej przeoczonych albumów mijającej dekady i fajnie, że możemy się do tego nie przyczyniać. –Jan Błaszczak



Thomas Köner
Zyklop
[2003, Mille Plateux]

Multimedialny artysta specjalizuje się w mrocznych odmianach ambientu, a to dwuczęściowe dzieło, leżące gdzieś w połowie dyskografii, wybija się ponad przeciętnosć jako najbardziej monumentalne i dla artysty reprezentatywne. Zyklop to swoiste curriculum vitae. Drugi dysk zawiera muzykę do instalacji prezentowanych przez Könera w ostatnich latach, a pierwszy to godzinny pejzaż, rzekomo muzyczne odzwierciedlenie któregoś z urlopowych wojaży. Eksperyment udany, bo samo nakierowanie odbiorcy na odpowiednie tory myślowe sprawia, że wyrastają przed nim najpiękniejsze z zagajników. Być może to tylko przez siłę sugestii, ale pozostałe płyty Niemca nie działają tak na wyobraźnię, w skrajnych wypadkach powodując bezsenność z nudów. To natomiast – pozycja obowiązkowa dla zniechęconych do lata w mieście. –Filip Kekusz



Brie Larson
Finally Out Of P.E.
[2005, Casablanca]

Czasy się zmieniają a wraz nimi pokolenia nastolatków. Nie jest żadnym przypadkiem to, że w ostatnich latach teen-popowa forma ekspresji zaczynała przeżywać wyraźny kryzys - dziewczyny zamiast brać się za gitary i prowadzić pamiętniki mają teraz dziesiątki innych rzeczy do roboty i ciężko jednoznacznie ocenić, na ile to jest to zjawisko pożądane. Nie wiem na ile tu spekuluję, ale dosyć prawdopodobne wydaje mi się, że w trakcie ostatniej dekady byliśmy świadkami łabędziego śpiewu teen-popu i jestem w stanie postawić spore pieniądze na to, że prędki revival całego podgatunku pozostaje raczej w sferze marzeń. Jasne, co jakiś czas pojawiają się jakieś dziwaczne stwory typu Justina Biebera lub też odpowiednio przystosowane do naszych czasów modele "dziewczyny z sąsiedztwa" w postaci Taylor Swift, ale przypuszczam, że to jedne z ostatnich wyjątków. Jeszcze kilka lat temu sytuacja wyglądała zdecydowanie lepiej a dzisiaj teen-pop zaczyna pozostawać na marginesie mainstreamowych nurtów.

Brie Larson na tle tych wszystkich ostatnich gwiazdek jawi się jako jedna z ostatnich niezmanierowanych przez dzisiejsze czasy postaci, którym po prostu głupio nie kibicować. Finally Out Of P.E. to póki co jej jedyny album, który dodatkowo Brie nagrała mając 15 lat, więc z dzisiejszej perspektywy starego zgryźliwego skurwiela, któremu wszystko się nie podoba, ciężko mi się w to wszystko wczuć, ale poważnie, przecież to jest tak urocze. Dziewczyna otwiera się tu w stopniu całkowitym, zapodaje o pierwszych chłopakach, kłopotach z rodzicami, problemami z zaliczeniem zajęć w-f (!), obrywa się także plotkującym koleżankom, jednym słowem - czyste gimnazjum. Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że te piosenki naprawdę dają radę, bo Brie dysponuje naprawdę sporym talentem songwriterskim (dowody znajdziecie chociażby na mojej liście singli) - mostek "Invisible Girl" ze słowami "I'm no J. Lo or Miss Spears / I'm just a girl who disappears / Everytime you walk my way / I just don't know what to say" wzbudza uśmiech za każdym razem od przeszło 4 lat i nie sądzę, aby w najbliższej przyszłości miało to ulec zmianie. Albo takie "Ugly", gdzie dziewczyna o jej aparycji tak przekonująco narzeka na swoje fizys, że prawie to kupuję. Na całym albumie pełno jest takich momentów, dlatego każdy seans z Finally Out Of P.E. stanowi dla mnie swoistą podróż w czasie do gimnazjum, a że z tym okresem wiążą się jedne z lepszych wspomnień w moim życiu, to i z przekazem Brie Larson utożsamiam się momentami aż podejrzanie mocno. Zdaję sobie sprawę, że teen-pop to zdecydowanie muzyka nie dla wszystkich, ale jeśli chciałbyś, drogi czytelniku, w ogóle spróbować polubić tego wymierającego dinozaura to sugeruję zacząć od panny Larson. –Kacper Bartosiak


Strona #1    Strona #2    Strona #3    Strona #4    Strona #5

Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)