SPECJALNE - Artykuł

15 najbardziej przeoczonych płyt w historii Porcys

1 kwietnia 2009



Tak, zwykle jesteśmy nieomylni. Już prawie osiem lat kontrolujemy dosłownie wszystko, co fascynujące w bieżącej muzyce rozrywkowej, niezależnie od kraju, stylistyki czy dostępności dzieł danego artysty. Trzymamy rękę na pulsie głośnych wydawnictw, docieramy też do kompletnie niszowych perełek... Ale człowiek jest tylko człowiekiem i przyznajemy uczciwie – przez cały ten czas w zadziwiający sposób umknęło nam kilka albumów, które dziś już należą do klasyki, choć zrozumieliśmy to ze sporym opóźnieniem. Zwyczajnie, przeleciały nam przez palce w momencie wydania, a potem z niewyjaśnionych przyczyn nigdy nie było okazji do nadrobienia tej zaległości. Dziś jest odpowiednia chwila. Kajając się za wcześniejsze niedopatrzenia, z dumą prezentujemy (w porządku chronologicznym) wybitne płyty, które zignorowaliśmy przy premierze – teraz zwracając im zasłużony honor i miejsce na piedestale.



(Updejt z dnia 1 kwietnia 2009)



Martin Maxa
C'est La Vie
[2000, Universal]

Rzadko kiedy pamiętamy o Maksie w kontekście wielkiej tradycji amerykańskich singer/songwriterów. Cieszą zatem okazje takie jak ta, kiedy możemy przypomnieć tego utalentowanego i wysportowanego artystę z kraju Janáčka i Mandarynki. Bo jeśli Vondraćkova = Joni Mitchell, dzieło Maxy umiejscowić należałoby obok twórczości Buckleya seniora. Podobnie szerokie możliwości wokalne ("Laska Nevymira" anyone?), formalna nieortodoksja (trzy utwory na C'est La Vie to kawałki ponad czterominutowe!) i hello, czy tylko jako postrzegam "Blondynke" jako dialog z "I Had A Talk With My Woman"? Główne piętno na artystycznej drodze Martina odcisnęła bolesna decyzja o porzuceniu pracy jako nauczyciel wuefu w praskim liceum. Utrata kontaktu z nastoletnimi przyjaciółmi i odebranie sobie możliwości kształtowania ich młodych charakterów to jedne z głównych tematów debiutu Maxy. Debiutu nietuzinkowego choćby z tego powodu, że pomyślanego jako koncept album na wzór lekcji W-F. I tak, podczas gdy opener rozbrzmiewa gwarem męskiej przebieralni, zmęczone szopenowskie rubata ostatniego na płycie "Valciku" kończy zsamplowany dźwięk szkolnego dzwonka oznajmiającego przerwę, a kto wie, może nawet i koniec zajęć? Progresywny charakter tego mini-klasyka potwierdza "Vonava", gdzie odmienne pulsacje skipów A, B i C, tworzą polirytmiczną mozaikę spuentowaną żeńskim sapaniem. I choć następny w dorobku album Zpovednice, powtarzający "lekcyjny" patent debiutu (tym razem na tapetę poszła Religia/Etyka), nie utrzymał poziomu C'est La Vie (cóż, c'est la vie!), to ten, godny jest polecenia ze wszech miar. –Piotr Piechota



Ich Troje
Ad. 4
[2001, Universal]

Umówmy się: doskonale wiadomo, czemu zdecydowana większość słuchaczy ze środowiska niezal żywi niechęć do tego zespołu. Oczywiście ze względu na jego popularność. Cynicznym elitystom nie przystoi obnosić się z uwielbieniem dla znanych wykonawców. W zamian ci wylansowani na znudzonych ekspertów pozerzy pałują się jakimś totalnie obskurnym, niszowym bandem, wydającym home-made EP-ki o nakładzie 100 egzemplarzy. A tymczasem na początku nowego millenium Ich Troje stanowili wręcz synonim mainstreamu, sprzedając prawie milion sztuk swojego opus magnum i zapełniając dowolną halę – ba, stadion – w tym kraju.

So what, spytam. W końcu Nirvana, Jay-Z, Bowie czy, duh, Bitle – też byli gwiazdami największego formatu. Come on, people! Pora przejrzeć na oczy. Można w nieskończoność szydzić z Wiśniewskiego, ale na pewnym etapie nie ma to już większego znaczenia, bo w 2001 jego kapela była po prostu nie do zatrzymania. Gdy Ad. 4 ujrzało światło dzienne, Porcys dopiero raczkował i boczył się na "mainstream", nurkując głęboko w amerykański college-pop. Teraz, z perspektywy niemal całej dekady, nie będziemy się dłużej oszukiwać. Jeśli coś zostanie z epoki WTC, JP2, GG, SMS i WTF, to właśnie ten, dosłownie kuloodporny album.

Co zwłaszcza ciekawe, biorąc pod uwagę, że teoretycznie Łągwa nie wymyśla tu nic rewolucyjnego w stosunku do poprzednich nagrań grupy. Lecz tajemnica tkwi w esencji stylu, idealnym zestawieniu luźno dotąd funkcjonujących elementów i formalnej perfekcji. To, co sugerowało spory potencjał na dwóch krążkach zrealizowanych dla Kocha i co sięgało już prawie doskonałości na tak brutalnie wyśmianym ("sell out!") przez indie-die-hards debiucie w barwach Universalu, przy Ad. 4 osiąga apogeum. Niektórzy starsi fani narzekali, że bez Magdy Femme to już nigdy nie będzie ten sam zespół. Cóż, debata nadal trwa, ale osobiście wciąż upieram się, że wejście Majkowskiej do składu było imponujące: jej żeński, ciepły feeling (w opozycji do chłodnego, Nico-like, wizerunku Femme) uzupełniał solowe popisy wokalne Wiśniewskiego jak nigdy dotąd.

Właśnie, Wiśniewski. Jeśli nie jesteś prawdziwym Polakiem i nie żyłeś wtedy w Polsce – prawdopodobnie nie pojmiesz jak gigantyczną odpowiedzialność wziął na siebie ten człowiek. Ludzie, którzy widzieli to z bliska, porównywali jego postać do Lecha Wałęsy. (Nieliczni porywali się nawet na analogię z Karolem Wojtyłą, aczkolwiek to już troszeczkę przesada.) Wulkaniczna ekspresja głosowa, niezwykła próba wykrzyczenia z siebie duszy, pasja znamionowana przez transcendentne przestery timbre i niespotykana umiejętność nawiązywania kontaktu z publiką – do takich rzeczy zdolny był frontman łódzkiego tercetu. Chodzą legendy, że niczym the Clash, Ich Troje nigdy nie zarejestrowali studyjnego materiału na miarę swoich występów live, ale jeśli ktoś nie był na żadnym ich koncercie, tu ma najlepszą namiastkę.

Sprawdzając Ad. 4 po ośmiu latach, łatwo zachwycić się tym, jak kapitalnie zestarzały się te songi. "Powiedz" to dość oczywisty wybór, rodzaj zastępczego hymnu narodowego nad Wisłą; "Zawsze Z Tobą Chciałbym Być" też raczej przebój na miarę ogólnospołeczną. Natomiast od praktycznie każdego utworu z tracklisty bije siła specyficznej ponadczasowości; coś, co każe sądzić, że kolejne pokolenia sięgną po to na kolanach i w absolutnej świadomości obcowania z mitycznym wzorem. Wystarczy włączyć cokolwiek. "Wypijmy Za To" (zaśpiewajcie ze mną: "Ubierasz się... Odwracasz...")? Masakrujące ścianą dźwięku "Błędne Wojenne Rozkazy"? Nazwana przez słynnego krytyka Michała Kirmucia (w numerze z lipca 2001 magazynu "Tylko Rock", na stronie 48) "jedną z najładniejszych kompozycji albumu" przepiękna ballada "I Stało Się..."? Owszem, trafiały się im później świetne wydawnictwa (Po Piąte to wręcz kolejny klasyk na osobną rozprawkę, a Przystanek budził szacunek eksperymentatorską odwagą), ale nigdy już nie powtórzyli tak mocnego, pękającego w szwach zestawu.

O produkcji Łągwy nawet nie będę zaczynał... Dość, że jego innowacyjne użycie pitch-shiftera w przetworzeniu soundu werbla wyznaczyło kierunek dla brzmienia połowy rodzimych załóg w nadchodzących sezonach. Nie da się też przecenić wpływu formacji na całą łódzką scenę gitarową (Pornohagen, Psychocukier i późny CKOD zwyczajnie *nie istniałyby* bez tej płyty). Wszyscy mamy dług i prędzej czy później będziemy musieli go spłacić. Bowiem monumentalny, epicki i szczerze humanistyczny zarazem Ad. 4 to jeden z rzadkich symboli żywotności muzyki pop w polskiej kulturze. –Borys Dejnarowicz



Robert Janowski
Nieważkość
[2001, Sony Music]

Prawdopodobnie każdy z nas choć raz w życiu pragnął być jak John Malkovich, znaczy jak Robert Janowski. Wiem też, że nikt z was się do tego nie przyzna, za Chiny. Cóż, nie każdy jest Waszką, by rzucać coming-outami w co drugim zdaniu. Liczę jednak, że dzięki tej notce staniecie się nieco odważniejsi, oduczycie się wytykać palcami fanów Roberta, jak i przestaniecie w końcu nerwowo spoglądać w stronę drzwi pokoju podczas oglądania kolejnego odcinka "Jaka To Melodia?".

Wszyscy wiemy jak znamienitym prowadzącym jest Janowski, podejrzewam jednak, że niewielu z was zdaje sobie sprawę, iż należy on również do czołowych artystów na polskiej scenie. Ej no, nie ma się z czego śmiać, choć jeszcze kilka lat temu mi też trudno byłoby w to uwierzyć. Jak dziś pamiętam swój pierwszy kontakt z Nieważkością, to było coś niesamowitego, nigdy nie zapomnę tych wrażeń. Gdy skończyłem słuchać, byłem tak wyczerpany tym nieoczekiwanym obcowaniem z absolutem, że aż upadłem na podłogę i nie mogłem wstać przez tydzień. Właśnie wtedy poprzysiągłem sobie zachować moje odkrycie tylko dla siebie; dziś jednak nadszedł dzień, w którym postanowiłem podzielić się z wami tą od lat skrywaną tajemnicą. Po prostu nie moglem dłużej znieść tego, iż ludzie postrzegają Roberta jedynie przez pryzmat popularnego teleturnieju. To jakby uznać, że największym osiągnięciem Da Vinciego było wynalezienie maszyny latającej. Wciąż nie mogę uwierzyć, że tylko ja dostrzegłem talent Janowskiego, który jest nie tylko genialnym songwriterem, ale także, co przeoczył nasz polski Scaruffi, intrygującym tekściarzem; Wiraszko może się schować. Zresztą, co ja się będę tyle produkował, przecież wszystko co najważniejsze zawarłem już tu. Swego czasu nakręciliśmy koniunkturę na Beatles i Papa Dance, teraz pora na Roberta Janowskiego. –Wojciech Sawicki



Lux Occulta
The Mother And The Enemy
[2001, Metal Mind]

Kto nadal śmieje się z metalu, niech stuknie się w łepetynę. I jeszcze raz. I jeszcze. Chociaż istotnie wielu wykonawców szeroko pojętego nurtu przejawia tendencję do powielania wyeksploatowanych, często banalnych i komicznych, schematów, zespół założony przez byłych taksówkarzy korporacji Lux był inny, niczym "ona" z najlepszego tekstu Pawła Stasiaka. Już wcześniej zdradzający eklektyczne inklinacje, na swoim łabędzim śpiewie panowie mieszają praktycznie wszystko z wszystkim – black, death, doom, gothic, speed, thrash, hard i heavy. Jak widać jest naprawdę różnorodnie, a jednocześnie szczęśliwie formacja nie popełnia grzechu "kłopotów bogactwa", unikając takich stylów jak jazz czy trip-hop. Potęga uderzenia przytłacza, a partie poszczególnych instrumentów są tak zjadliwe, jakby chciały nas pożreć (jeden z muzyków ma nawet na nazwisko Głód).

Muzycznie wychodzi więc totalna awangarda, normalnie coś w pół drogi między Duchampem i Peiperem (jeden z kawałków nosi nawet tytuł "Pied Piper"), ale jeszcze istotniejsze są teksty. Wokalista rzuca panczlajnami w tempie zawstydzającym Afrojaxa i są to w dodatku frazy inteligentne, dające sporo do myślenia. "Halo, halo! Tutaj ptasie radio w brzozowym gaju / Nadajemy audycję z ptasiego kraju", krzyczy w "Midnight Crisis". "Będą ćwierkać, świstać, kwilić / Pitpilitać i pimpilić" idzie refren "Yet Another Armageddon". Podejmuje tematy ważkie i trudne, jak eschatologia (sławne "Kaczka, gąska, jemiołuszka / Dudek, trznadel, pośmieciuszka" z "Mother Pandora") lub małość człowieka w obliczu wszechświata ("Radio, radijo, dijo, ijo, ijo / Tijo, trijo, tru lu lu lu lu / Pio pio pijo lo lo lo lo lo / Plo plo plo plo plo halo!" w "Missa Solemnis"), ale nieobce jest mu też poczucie humoru, świadczące o sporym dystansie do siebie i swojej twórczości ("It's so tempting to have faith / It's so hard to pretend / A new simpler theology / Eternity in a piece of meat").

Inspirowany celową nieznajomością Czarodziejskiej Góry, nagrany w siedzibie MySpace Polska pod okiem Graftmanna, zmiksowany w uroczo postpeerelowskim hotelu "Rysy" i przypominający najlepsze dokonania Girls Against Boys i Neurosis oraz nawiązujący (niczym Decemberists) do podań ludowych, ten zapomniany nieco brylant to chluba krajowej sceny nu-review. Zdolną mamy młodzież. –Borys Dejnarowicz



Grzegorz Markocki
Królem Być... Rock'N'Rolla
[2002, Universal]

Chciałbym kiedyś wziąć na siebie ciężar usystematyzowania wydarzeń post-reality (dwuznaczność), doktorat czy coś. Być może nie przydarzyło się polskiej kulturze XXI wieku nic wznioślejszego niż reality shows, o czym świadczyć może opisywane niedawno ze swadą przez Jędrzeja "Weź Nie Pierdol", Gulczas A Jak Myślisz, Doda, Sznikers, Janusz Dzięcioł, Yrek, Rutowicz. Doznaję ogromu.

A. O co chodzi. Imię i nazwisko. Koleś ożenił się w "Barze", dzień przed ślubem jego żona całowała się z innym barowiczem, a wszystko pod okiem kamer i wszędobylskiego Krzysztofa Ibisza. Potrafił jednak przekuć te ciężkie doświadczenia na język funkowego wymiatania, w czym pomogli mu Gorące Krzesła Band, trąbki, piszczały, west coast, mid-80s. Rzućmy uchem na singiel (tytułowy): antycypacja Waszki (śmiech), bossowskie "raaaaak en roool" i "komą" i saksofon brzmiący jak dżingiel z Alfa. Perełki w innych utworach, szczególnie maestria tekstów. Ludzie którzy nie mają wstydu zasługują na 7.2 w skali Porcys. Brakuje tylko Pici, któremu nawiasem mówiąc pragnę zadedykować nowy singiel Iron Maiden. A wy, gdzie wtedy byliście, i czy wiecie coś, czy małżeństwo przetrwało? –Łukasz Łachecki



Anima Damnata
Agonizing Journey Through The Burning Universe And Transcendental Ritual Of Transfiguration
[2003, Pagan]

Nie trzeba być Marcinem Boronowskim, żeby wiedzieć, że Wrocław jest miastem artystów i kolebką post-antycznej cywilizacji Wikingów. I żeby nie było, nie techno-wikingów, bo z tymi nie mamy już nic wspólnego od lat, przeszło, sześćdziesięciu. Tych zlanych byczą krwią i oplutych krowią żółcią. Wiadomo, zamknięcie klubu "Diabolique" było mocnym ciosem. Pamiętam, jak tysiące ludzi z dnia na dzień zdało sobie sprawę, że bez cotygodniowego masażu powierzchni karkowych to i Salomon nie naleje. Cóż, nadeszły czasy posuchy i domowe odsłuchy. I wtedy właśnie (trochę wcześniej, ale nie czepiajmy się szczegółów) ukazało się AJTtBUaTRoT. Ziemię miał pochłonąć wieczny mrok, ale Jarosław Kret zdecydował inaczej.

Klasyk. W ogóle postać transferu odległej jesieni 2001. Gdy wrażliwy młodzieniec o ksywie Lupus, po dwudziestym wysłuchaniu Amnesiaca, postanowił dołączyć do miejscowej kapeli. Legendarna rozmowa telefoniczna miała wyglądać tak:
- Dobry wieczór tu Lupus
- Kto proszę?
- Lupus, ja w sprawie ogłoszenia.
- Jakiego ogłoszenia?
- Heh, taki żart wiesz. W podstawówce słyszałem.
- Sorrewicz, dude, nie ogarniam. Lupus co? Jaki Lupus? Stanisław Lupus? Ten od patelni?
- Nie, no na kornerze mnie wołają Nocturnal Harvester of Christian Lambs and a Great Messenger of Subliminal Satanic Messages, miałem się nie przedstawiać, bo mało impulsów na karcie.
- Życie ciota, jak mawiają Kaszubi. Kaszubi czy Kaszubowie?
- Kaszubanie podobno. Rozmawiam z Master of Depraved Dreaming and Emperor of the Black Abyss the Great Lord Hziulquoigmzhah Cxaxukluth tak w ogóle?
- Ta, więc OCB?
- No więc, basówka w "Dollars & Cents".
- Proste, ziom!
- Więc czy mógłbym?
- Jaha, tylko najpierw pytanko?
- Dajesz.
- Wiesz ile jest mostków we Wrocku?
- No ze stówa będzie, zawsze się wnerwiam, że objazdy, że korki.
- No, to u nas nie ma mostków, jasne? –Jan Błaszczak



Crazy Frog
Crazy Hits
[2005, Universal]

Crazy Frog może dziękować Annie, Justinowi czy Kylie za to, że komercyjny pop został wprowadony na salony niezalu. My też powinniśmy być wdzięczni, albowiem możemy dzięki temu delektować się mistrzowskim syth-popem sympatycznej żabki. Idealnym odniesiem do tego co dzieje się na Crazy Hits jest Max Tundra. W istocie CF to taka jego nieco skomercjalizowana (ale i jeszcze bardziej zwariowana) wersja, poszerzona dodatkowo o barwne kolaboracje. Moje ulubione to ta z Sufjanem (tłusty bit plus banjo, kto by pomyślał?) w "We Like To Party" oraz misterny podkład Basińskiego do "Who Let The Frog Out". O klasie songwritingu niech świadczy fakt, że na samym Person Pitch znajdują się dwa numery (!) o melodiach niemal żywcem wyjętych z Crazy Hits: "Ponytail " i "Bros ". Na koniec przyznam jeszcze, że w naszym uznaniu dla tego krążka liczą się też aspekty patriotyczne, wszak tajemnicą poliszynela jest, że połowę tekstów na płycie napisał Paweł Kukiz (na angielski tłumaczył Robert Leszczyński). Jeśli to prawda, że CF będzie obok Jamesa Blunta headlinował tegorocznego Openera – widzimy się pod sceną. –Jędrzej Michalak



Fasolki
Przeboje Pana Tik-Taka
[2005, EMI]

Wielki iluzjonista. Indywidualista. Niezrozumiały geniusz. Banita. Znany również jako Krzyś Tik-Tak (nie mylić z Panem Tik-Takiem) albo po prostu Krzysztof Marzec. To dzieło jego autorstwa przyszło mi dziś opisywać (nareszcie Porcys zaczyna doceniać prawdziwych polskich muzyków, a nie jakieś Ścianki, Janerki, czy inne wymysły). Rozpoczyna się podniośle, pierwszy akt tragedii wziął na siebie pomocnik Mistrza Ceremonii, jego prawa ręka – Andrzej Grabowski (telewizyjny Pan Tik-Tak), wyśpiewując nam z pomocą Fasolek, jeden z najbardziej znanych przebojów grupy, zatytułowany (jakżeby inaczej) "Pan Tik-Tak". Następnie Marzec, jak przystało na wielkiego artystę, oddaje głos dzieciom, sam pozostając w cieniu (ale cieniu podkładów).

Patetyczny, wzbogacony rockowymi wstawkami, hymn na keybordy "A Narazie Rośniemy" nie tylko wymiata muzycznie, ale i skłania do myślenia. Doniosłe frazy "Wyrośniemy na ludzi / Tak jak mama i tata / Obietnicę tę dzisiaj składamy", czy "A narazie rośniemy jak grzyby po deszczu / Jak ziarenko zasiane w ogrodzie" wywołują ciarki na naszych plecach. Okraszony zapętloną, jakże kreatywną linią basu, dziecięcy hit "Mydło Wszystko Umyje", atakuję nas swą chwytliwością jak D-Wade wkręcający się w czwartej kwarcie pod kosz, w drodze po swój 50 punkt (tak przy okazji to: Go Heat!). Wielu artystów mogłoby się również uczyć od Marca budowania klimatu. Weźmy takie "Duchy Łakomczuchy": zaczyna się tajemniczym electro (że wiecie – duchy), stopniowo atmosfera się zagęszcza, aż wreszcie refren i synth-popowe rozładowanie napięcia – czysty majtesztyk. Efektowny "Kapelusz Uśmiechmistrza" zaskakuje nas nie tylko tytułem, ale i smakowitymi harmoniami, natomiast "Stara Szafa" jest połączeniem psychodelii Sierżanta Pieprza z rozbujałą bajkowością In The Court Of The Crimson King. Co ciekawe w tanecznym "Zabiorę Brata" swoim niewinnym głosikiem uraczyła nas Monika Mrozowska (jak widać na zdjęciu nie jest już tak niewinna jak kiedyś...). Na deser zakończenie, które ostatecznie sprowadza nas do parteru: "Kropelka Złotych Marzeń" – rockowym feelingiem kładąca na łopatki całe dyskografie Lady Pank i Perfectu razem wzięte, oraz wielkie pożegnanie (uśmiech)mistrza, czyli "Pan Tik-Tak (Part 2)". Porażające. –Paweł Greczyn



Pan Yapa
Pan Yapa I Hitowa Załoga
[2005, Sony Music Polska]

Mało kto wie, że Pan Yapa, nestor polskiej rozrywki dla najmłodszych, ma także drugie, mroczniejsze oblicze. Posiada na przykład na koncie epizod aktorski w jednym z odcinków "Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie". Wcielił się tam w rolę dziadowatego tirowca-mordercy, napadającego i napastującego w lesie niewinną licealistkę. Bandziora do tej pory nie ujęto. Gdzieś na boku ciągnie też Pan Yapa swoją karierę hip-hopową, chociaż poza jednym wyrazistym singlem z debiutu – brawurowym "Rap Pana Yapy", stanowiącym w zasadzie jego utwór-wizytówkę, twórczość muzyczna Krzysztofa Janczaka pozostała poza mainstreamowym obiegiem. Nic zresztą dziwnego, bo twórczość to mało komercyjna i "jakże odmienna od zalewającej nas papki" czy dominującego w telewizjach muzycznych nurtu gangsta.

Koronkowe microhouse'owe podkłady Emade ujęte w psychodeliczno-egzotyczne aranżacje Marcina Pospieszalskiego stanowią ledwie background dla inteligentnych, odrobinę surrealistycznych nawijek głównego bohatera. Na tle herbertowskich beatów i loopów jazzującego pianina (sample z Billa Evansa i Herbie Hancocka), Pan Yapa uwija się tworząc piętrowe poetyckie schematy. We wzruszającej opowieści o trudnym dzieciństwie w podradomskich slumsach i marzeniach o lepszej przyszłości, "Merce Na Plakatach", zachwyca błyskotliwe użycie rymów wewnętrznych. "Mambo Bazyliszek" to z kolei wypluty brawurową sekstyną popis synestezyjnych zestawień. Przewijające się niczym leit-motif tematy z Odysei Kosmicznej Kubricka i Gwiezdnych Wojen Lucasa, do których bezpośrednio nawiązuje okładka albumu, nadają Hitowej Załodze jeszcze głębszego, ponadczasowego wymiaru. Obok Beauty And The Beat Edana najbardziej udany hip-hop roku 2005. –Michał Zagroba



Steven Seagal
Songs From The Crystal Cave
[2005, Sony International]

Debiut Stevena Seagala to dzieło z narracją, swoisty "quest album”. Jego pierwszą część stanowią wszechstronne popisy gitarowe Mistrza (7 dan Aikido), nie stroniącego od ozdobników – rozbudowanych arpeggiów i długich fragmentów granych vaiowskim legato, z okazjonalnymi wycieczkami w rejony flamenco i indyjskiej ragi. Z czasem płyta przeistacza się z wirtuozerskiej pokazówki w youngowską balladę o dochodzeniu do "źródła", sławiącą prostotę życia na amerykańskiej prowincji. Poszukiwanie wewnętrznej harmonii, równowagi w świecie przemocy, zabijania, łamania kości. Seagal śpiewa o tym, że ma dość wielkomiejskiego zgiełku i o zmaganiach ze stereotypem hollywoodzkiego brutala. O tym, że chciałby zasiąść za kółkiem swojego ford convertible, popędzić do Oklahomy, by spocząć na ganku w czapce kowbojce, z akustykiem. Czy ta dziewicza podróż kończy się pomyślnie? Wszystko wskazuje na to, że tak. Pod koniec, Seagal zamienia angielski na japoński, wiosło na shamisena, by wcielić się w postać barda wykonującego uduchowione pieśni w lirycznej konwencji jiuta. Odnalazł harmonię. Dodatkowy smaczek stanowi gościnny występ Jean-Claude Van Damme’a, śpiewającego po flamandzku i całkiem zgrabnie szarpiącego Koto. To już druga i miejmy nadzieję nie ostatnia kolaboracja tych panów. –Michał Zagroba



Różni Wykonawcy
Ursynowski Rock Po Polsku 2
[2005, SMB Imielin]

No New York, Platinum Breakz, Artificial Intelligence... Są pewne kompilacje, które na stałe wpisały się w historię muzyki, czy to jako moment narodzin nowego trendu, nowego genre, czy też summa danego ruchu, czy w końcu esencjonalny wyraz Zeitgeistu swej epoki. Bez dwóch zdań, do tej ostatniej kategorii zaliczyć należy drugą część Ursynowskiego Rocka Po Polsku. Składanka ta, niczym bazaltowy menhir wielkości Pałacu Kultury, rzuca cień na cała gitarową muzę powstałą w naszym kraju. Od definiujących "Trzystu Tysięcy Gitar" Karin Stanek, po symfoniczne ekstrawagancje późnych Perfectów, każde słowo zaśpiewane, wykrzyczane, zagrowlowane w języku ojczystym słyszymy w kontekście tego klasycznego wydawnictwa Spółdzielni Mieszkaniowo-Budowlanej Imielin. Jeśli nie słyszeliście "Gniewu", "Półnagiej Prawdy", "Wina I Sera" oraz nie zabawiliście nigdy w kultowej knajpie KFC na Dereniowej, to tak naprawdę nie znacie polskiego rocka. To nie Ocean wynaleźli połamane rytmy i to nie Kangaroz zaczęli podwajać linie wokalne. Wyprzedzając, ba, dublując swe czasy, młode wilki z podnóża Lasu Kabackiego, z powodzeniem robiły to od początku dekady. "Must have" dla miłośników rocka. Po polsku. –Piotr Piechota



David Hasselhoff
Sings America
[2006, Crimson]

Muzyka proponowana nam przez słynnego niegdyś ratownika z owłosioną klatą jest trudna do jednoznacznego zaklasyfikowania. Niby klimaty singer-songwriter z małą domieszką folku czy 80sowego popu to kierunki raczej ostatnimi czasy oklepane (te wszystkie Sufjany i M. Wardy, no ileż można, dajcie spokój), ale wydaną (i zupełnie przemilczaną przez mainstreamowe i niezależne media!) w 2006 roku płytą Sings America David dał się poznać jako sprawny kompozytor i bardzo dobry wokalista. Pomysł na album jest, wydawałoby się, dosyć wyeksploatowany – artysta bierze na warsztat klasyki, przeboje lat minionych, aranżuje je na swoją modłę i wypuszcza w nowych wersjach. Ostatnio podobny manewr zastosowała Cat Power, wcześniej Twilight Singers, ale o ile ich wtórne i niewiele wnoszące podejścia do klasyki wolę w tym miejscu z dobrego serca przemilczeć, to album amerykańskiego aktora warto docenić. To, co najbardziej wyróżnia go na plus od wyżej wymienionych albumów, to przede wszystkim błyskotliwa produkcja. Chris Walden i Wade Hubbard kolejny raz potwierdzili, że w lidze alt-country nie mają konkurencji. Przede wszystkim wraz z artystą wybrali absolutnie bezbłędny repertuar, no bo przecież "La Isla Bonita", "California Girls" czy "These Boots Are Made For Walking" – jakieś pytania? Zwłaszcza przebój Madonny na tle jedynie gitary akustycznej brzmi doprawdy nadzwyczajnie. Znając na pozór delikatną barwę głosu Hasselhoffa mogłoby się wydawać, że po 3-4 kawałkach zostawi nas znużonych. Ta sytuacja jednak nie ma miejsca – częściowo na skutek dwóch, bardzo udanych duetów z Marylin Martin (która powinna na tym wypłynąć, bo przecież do tej pory kojarzyliśmy ją tylko z chórkami w "Like A Prayer"), a także dzięki niezwykle interesującym zabiegom aranżacyjnym (kurwa, sposób frazowania w "California Dreaming" i to dziesiątkowe, klasyczne gitarowe solo!).

Nie dajcie się zwieść pozorom, David Hasselhoff to ktoś więcej niż napakowany goguś, którego pamiętamy ze Słonecznego Patrolu. Przypominając sztandarowe hity amerykańskiej muzyki rozrywkowej w Sings America daje się poznać jako utalentowany wokalista i sprawny kompozytor. Jedyne co można płycie zarzucić, to brak hitu na miarę "Hooked On A Feeling" (2:08 – 2:16 – ABSOLUT), ale wobec tylu zabiegów aranżacyjnych zastosowanych w innych kawałkach gwarantuję, że nie pozostaniecie znudzeni. David, porzucając popową estetykę, w której tak dobrze się czuł, pokazał całemu światu, że w repertuarze "klasycznym" też potrafi się odnaleźć. –Kacper Bartosiak



Piotr Rubik
Rubikon
[2006, Sony BMG]

Ten zdolny kompozytor i producent (mało kto wie, że studiował we Włoszech na jednej uczelni z Maxem Richterem) po kilku spektakularnych oratoriach postanowił uderzyć z w pełni autorskim materiałem. Wszystkie kompozycje i aranżacje kawałków są dziełem Rubika, teksty napisał przyjaciel mistrza, Zbigniew Książek, zaś wśród znakomitych gości znaleźć można chociażby Michała Bajora, Edytę Górniak czy wschodzącą gwiazdkę polskiego teen-popu, Georginę.

Album porywa dojrzałymi kompozycjami, które przekona do siebie zarówno fanów niezal-popu jak i tych, którym klimaty poważki nie są obce. Naturalne są pewnie skojarzenie z Richterem (który doczekał się kwiecistych podziękowań w książeczce dołączonej do płyty), bo "Please Don't Go" brzmi przecież jak preludium przed richterowskim "Sarajevem" z Memoryhouse. We wspomnianym utworze śpiewa sam Pan Piotr (i to w dodatku po angielsku, widać że tym językiem władał już jako młokos) i jest to zdecydowany highlight albumu (zwróćcie uwagę na ten niesamowity patent z nałożeniem na siebie dźwięków i ścieżek wokalu pod koniec, no kurde!). Ostatni kawałek – "Wiadomości TVP" – budzi pewne skojarzenia z legendarnym E2-E4 Manuela Goetschinga, który zresztą nie szczędził Rubikonowi ciepłych słów. Warto dodać, że album spotkał się z ciepłym przyjęciem tak zwanego środowiska "contemprorary classical", jak również stał się hitem sprzedaży i pozwolił dyrygentowi na stałe przebić się do kultury masowej.

Huh, kto by pomyślał, że łączenie muzyki klasycznej z niezal-popem może dać takie efekty, i to w Polsce! Rubik, z pomocą przyjaciół, stworzył album wszechstronny, który urzeka podniosłym brzmieniem i jest w stanie zachwycić wyrafinowane gusta znawców muzyki poważnej, jak i przytrafić do gustu szerszej publice i odnieść kasowy sukces. Kto ostatnio dokonał czegoś takiego na tak wielką skalę? Dla wszystkich fanów kompozytora gorący news – podobno po narodzinach dziecka Pan Piotr zamierza nagrać album, którym chce, jak to sam się wyraził, "pójść w ambient". Jak mówi się w warszawskich kuluarach, podobno o współpracę przy albumie Rubik poprosił samego Philipa Jecka i doczekał się pozytywnej odpowiedzi. Co może wyniknąć z współpracy tak wybitnych jednostek? Boję się nawet marzyć... –Kacper Bartosiak



Monstrum
VIII Dzień Tygodnia
[2007, Sonic Alternative Nation Group]

Czy jakiś polski zespół przeszedł tyle przez ostatnie dziesięć lat co Monstrum*? Prawdopodobnie nie – tak niezliczone zmiany personalne (rotacja perkusistów jak w Spinal Tap) byłyby w stanie zabić mniej wytrwałą grupę. Rzeszowski skład nie poddał się jednak w obliczu trudności i w 2007 roku zaserwował tour de force w postaci swojego drugiego albumu – VIII Dzień Tygodnia . A my wtedy hajpowaliśmy Terroromans?! No proszę was! Popularny Ósmy zmiata wszystko z powierzchni planety siłą swoich riffów. Trzej gitarzyści tego zespołu nazywają się chyba Zeus, Neptun i Hades, bo to prawdziwi bogowie rocka, a wobec ich wyczynów słuchacz czuje się po prostu malutki. Nie pomaga też nieszczęśnikowi nieubłagany atak gromowych bębnów, które każą szukać najbliższego schronu przeciwatomowego. Zaryzykuje twierdzenie, że singiel "Krzyż" to najmocniejszy hard-rockowy singiel jaki wydała nasza ziemia. Z kolei "21:37" (którym zespół składa hołd Janowi Pawłowi II) udowadnia, że ci mocarze mają też czułe serca i wzruszy chyba każdego z wyczuwalnym pulsem. Ani trochę nie dziwie się, że klub żużlowy Stal Marma Polskie Folie Rzeszów (tak, właśnie ten!) oddał w ręce Monstrum stworzenie swojego hymnu (teledysk jako bonus na płycie) – to jest aż taka klasa, a słuchaniu tego albumu towarzyszą tak wielkie emocje jak przy oglądaniu popisów motocyklistów.

* Grupa monstrum (ang. Monster group) – w teorii grup grupa, która zgodnie z klasyfikacją skończonych grup prostych jest największą z tzw. sporadycznych grup prostych (nie należących do żadnej ze zdefiniowanych nieskończonych rodzin grup). –Łukasz Konatowicz



Janusz Radek
Dziękuję Za Miłość
[2007, Universal]

Okładka opus-magnum Radka u większości odbiorców wzbudza ambiwalentne uczucia: z jednej strony żenuje swoją quasi-teatralną kiczowatością, z drugiej natomiast hipnotyzuje wampiryczną atmosferą, a uwieczniony na niej Janusz przypomina zarówno Stachurskiego, jak i Alexandre Varleta, mimo, iż żadnego z nich nie widziałem nigdy w makijażu. Właśnie to drugie nazwisko jest szczególnie istotne w kontekście wymowy Dziękuje Za Miłość, bowiem Radek podobnie jak Francuz łączy lekko gotyzujące teksty z barokową, bogatą orkiestracją. Jedyne co ich różni to skala; niestety Varlet może tylko pozazdrościć Polakowi pięknego czterooktawowego, niezwykle ekstatycznego wokalu.

Ostatni solowy album Radka jest bardzo spójny, a wszystkie utwory na tym krążku jawią się wariacją na ten sam temat. Na szczęście w każdym numerze mamy do czynienia z różnorodnymi smaczkami produkcyjnymi i to właśnie dzięki nim każdy kolejny odsłuch Dziękuje Za Miłość odsłania przed nami coś nowego. Highlightem na płycie jest z pewnością dziesiątkowa ''Zupełna Pustka'', której epilog jako żywo przypomina kaskadowe zwieńczenie ''Hope There's Someone'' z repertuaru wiecie kogo. Uważacie, że to Piotr z Drivealone jest mistrzem depresji? To chyba kurwa nie słyszeliście Janusza. Jeśli ktoś z was jeszcze nie wie co powinien uczynić, podpowiem. Wstawaj. Idź. Kup. –Wojciech Sawicki

Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)