RECENZJE

Myslovitz
Skalary, Mieczyki, Neonki

2004, Pomaton EMI 2.8

Zanim zrobi się smutno, niech będzie śmiesznie. Znamiennym epizodem dotyczącym Skalarów, Mieczyków, Neonków jest wywiad, na który Myslovitz przybyli paręnaście dni temu do radiowej Trójki, do samego Pawła Kostrzewy. Zespół wykazał się – i trudno się dziwić – przeogromną bezradnością wobec "motorniczego", kwilącego z zachwytu i nakręcającego się wymyślaniem kolejnych kwiecistych superlatyw. "Jesteście świetni! Nie no poważnie, jesteście doskonali! Tacy dojrzali! Cudowni!". Na jakąkolwiek reakcję wobec bijącego pokłony i odprawiającego ekstatyczne modły Kostrzewy, zdobył się jedynie Przemek Myszor, wydobywając z siebie po podobnej salwie epitetów skąpe ale dość wyraziste "Eeeeee!" (haha!). W wyniku braku współpracy, nieświadomy, pogrążający się w swym nieszczęściu Kostrzewa przeszedł gładko do kolejnego tematu, mianowicie do pogody (!) – "a wiecie, ze jutro ma znów spaść ciśnienie?". Oczywiste zagubienie zespołu (tu – zrozumiałe) w tej komicznej sytuacji nie jest jedynym, którego kontekst można opisać złośliwie. Oto panowie wydali właśnie swoją nową płytę, ekhem.

Po kolei. Powstanie Korovy i Skalarów podczas tej samej sesji to efekt dwóch skrajnie różnych podejść do tworzenia muzyki. Pierwsze, to klasyczne dla muzyki rozrywkowej, piosenkowe, z obowiązkowym miejscem dla refrenu i wokalu. Drugie założenie, to osiągnięcie czegoś zupełnie odmiennego, oddanie pola eksperymentom. Może z rozmachem, ale wcale niekoniecznie – freestyle rulz. Jak jasno widać, podjęta przez Myslovitz decyzja o rozdzieleniu nowego materiału była ruchem dobrym. Cóż z tego, skoro do okoliczności jego podjęcia dojść w zasadzie nie powinno. Tak naprawdę lepiej by było, gdyby sympatyczni skądinąd Mysłowiczanie nie dzielili się z nami swymi próbami zmierzenia się z transem i z celowaniem w roztaczanie rozległych, improwizowanych w lwiej części, wizji. I to nawet, gdy kosztuje to nas niziutką cenę dwudziestu paru złotych (przynajmniej za to dzięki).

Być może zawiniło typowe dla Polandu myślenie, że "przecież u nas nikt tak nie gra". Owszem, tak właśnie jest, obszarów penetrowanych na Skalarach żadni inni polscy rock-badacze dotąd nie odkryli (choć zapowiedzią tego może być część materiału unsigned yet Saluminessi). Jest to jednak myśl niedokończona, urwana. A to dlatego, że Zachód owe tereny nie tyle zdążył już dawno opisać, co ucywilizować, zamieszkać, i w zasadzie – zużyć. To fakt, z Godspeed You! Black Emperor można czerpać z zyskiem dla ludzkości, co pokazali Explosions In The Sky. Niestety to samo można robić zupełnie bezużytecznie, wychodząc z niczego i tamże podążając.

Przy pierwszym spotkaniu z płytą, jej początek nie wydaje się zapowiadać klęski. Po dodekafonicznym, przypadkowym intrze, następuje rozległa zabawa wstępnymi, zdawałoby się, motywami cool brzmiących gitar (tytuł "Theme From Road Movie" nadano nie bez powodu). Krajobraz zaczyna się rozwijać, pojawia się brzmiąca niemal jak z koncertówki perkusja. I wtedy... nic. Wielkie, ciemne nic. Po mniej więcej trzech minutach zespół zaczął zastanawiać się, jak by tu niekonwencjonalnie napoczęte danie zakończyć. Użyłbym stwierdzenia, że ciągnąc ku kolejnemu trackowi, "Theme From Road Movie" rozcieńcza się w klawiszowy smog (określenie "mgła" zarezerwujmy dla rzeczy przyjemniejszych, takiej na przykład Ścianki). Z tym, że nie było tu czego rozmyć, przecież nic nie powstało. I podobnie na całej płycie. Weźmy też choćby "Man On The Machine" – może on budzić pewne nadzieje, z tym swoim niepokojącym, organkowym wprowadzeniem i niezłym wejściem wiosła w prawym kanale na wysokości 2:37. Spodziewana burza rozpętuje się tym razem, ale właśnie – spodziewana. To jej podstawowa cecha, znasz każdą sekundę kolejnych minut, nie zaskakuje ni pół dźwięku! Być może i to dałoby się wybaczyć, gdyby nie słabość przewodniego riffu, najzwyczajniej w świecie lichego.

Wymienione grzechy dwóch kawałków – brak pomysłów i przewidywalność – panoszą się rozpustnie po całych Skalarach, paraliżując niemal wszelaką ciągotę ku czynieniu przyjemności i chyląc album ku upadkowi. Do nielicznych momentów wyrwania z zaduchu grania-dla-grania, pustego dźwięko-toku, należy singlowe "Życie To Surfing". Bezkształtne plumkania, przewijające się przez całe połaaaaacie krążka, tu nie tyle zmierzają ku jakiejś koncepcji, co rozsądnie ilustrują odpowiedni klimat. Wkrótce pojawia się meritum: wreszcie prawdziwie dobra melodia (oparta o przypływający cyklicznie motyw klawiszy), wsparta ciekawymi słowami. "Życie to surfing / Więc nie bój się fal" to jakże miła odmiana po "Nie poddaj się / Bierz życie jakim jest". Całość rozpracowano aranżacją w odpowiednio chłodny, zdystansowany sposób. Tego wyczucia na wiele nie starczyło, czego dowodem "Czerwony Notes Błękitny Prochowiec". Potencjał wzruszającego tekstu (Myszora) i jakości kompozycji przygaszono nadmierną pretensjonalnością znaną tak dobrze z balladowych smętów Korova Milky Bar. Na wzruszonego za zdaje się wszystkich niewrażliwych ludzi na świecie Rojka nałożono szepty, z założenia dodające, nie wiem, intymności? Anyway, efekt jest taki, że zamiast być bliżej, raczej chcemy być dalej. Słabość większości tracków i tak wypycha "Czerwony Notes Błękitny Prochowiec" przed szereg, jako przynajmniej odrobinę powiewu świeższej bryzy.

Czymś o wiele więcej niż tylko możliwością zaczerpnięcia ożywczego haustu, mógłby być zapętlony "W Sieci", jawna próba (jedna z kilku na płycie) transu. Gdy Myslovitz otwierali tym utworem swój warszawski koncert dwa lata temu, ja naprawdę doznałem. Niestety, wersja albumowa jest miliardowym dowodem, że śląski kwintet jest dobrą grupą koncertową, a przeciętną (i gasnącą) albumową. Skrupulatnie budujący napięcie wykop przepoczwarzył się w utwór nudny, sterowany chyba przez komputer, wyzuty wręcz z niektórych prezentowanych na żywo smaczków (jak przykładowo prędkie wystrzeliwanie przez Rojka tekstu przed rozpętaniem gitarowej salwy). Przypomniałem sobie ostatnio wersję live na CGM i uwierzcie, to było nawet kompozycyjnie lepsze. Przez co poczuć trans mogą tu najwyżej osoby osiągające ów stan przy braniu co drugiego wdechu lub przy obserwowaniu przejeżdżającego trabanta.

Spełzły na niczym oczekiwania, że Myslovitz nagrają swoje opus magnum, że powstanie pierwsza w całości zajebista pozycja w dyskografii tego zespołu. Płyta oddającą coś z jego słynnego, koncertowego ducha ("Mickey", "Mickey"!). Na takie zamierzenie cel wskazuje element produkcji Skalarów – często podgłośniona i aż nader wyrazista perkusja. Na jego niepowodzenie tymczasem – żałosne zabawy w "mamy instrumenty i nie wiemy co z nimi zrobić, głupio jakoś tak siedzieć w ciszy". Grupa stwierdziła (ustami bodajże Jacka Kuderskiego, ale głowy nie daję), że pomysłem na ten materiał była całkowita wolność. Chcesz, możesz zagrać, co ci przyjdzie do głowy, chcesz, możesz wyjść, możesz to zrobić skrzypiąc głośno drzwiami, jeśli tylko życzysz sobie, by taki dźwięk pojawił się w nagraniu. Tak dalece posuniętego liberalizmu nie zahamowano asertywnością w końcowych decyzjach dotyczących kształtu albumu, a zdania pokroju "ej nie, ale to, co zagrałeś, było przecież bez sensu", pojawiały się za rzadko. Serio, tu my tu spadamy chwilami w rejony na 1.0 (finisz dobrego we wcześniejszej fazie "Death Of The Cocaine Dancer"?; trzecia część utworu tytułowego?; wtf?). Taką wartość jak te srania w banie mają najsłabsze fragmenty nowego Black Dice albo nawet dźwięki sprawnego stukania w klawiaturę komputerową. Myśmy tu naprawdę liczyli na zastrzyk tego, co nieprzywidywalne, nieulotne, niezłe. Tymczasem z bólem serca skreślam trzy razy "nie" – to, co otrzymaliśmy, jest: przewidywalne, ulotne, złe.

Jędrzej Michalak    
23 grudnia 2004
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)