RECENZJE

Strokes
Angles

2011, RCA 6.6

Ech, Strokes, Strokes. Nie zostali stworzeni, by trwać, to musiało być oczywiste od początku. Ze swoim stylem ciasnym jak kaftan bezpieczeństwa, brakiem głębi, minimalnym zróżnicowaniem wykonanych z choreograficzną precyzją piosenek nie mieli szans na długodystansowość. W końcu jak można się rozwinąć, obierając za początek taką płytę jak Is This It, gdzie stamtąd pójść? Debiut nowojorczyków, płaski i czarno-biały jak zdjęcie z okładki, świadczył o tym, że chłopaki potrafią grać ten swój jeden świetny rock&rollowy kawałek i nic więcej (patrz: Ramones, The). Świetny Room On Fire utwierdzał w takim przekonaniu, różniąc się od pierwszej płyty, hm, tym, że brzmiał trochę cieplej. I nagrali jeszcze album, o którym ludzie pamiętają tyle, że to jakaś rockowa płyta była. Strokes mieli tkwić w 2001, wiecznie dwudziestoletni i w swoich marynarkach i krawatach, być taką trochę Nirvaną, trochę Duran Duran swojej dekady. Starzeć mogli się chyba tylko z gracją Oasis.

Nowy album zespołu wychodzący w 2011 musi być zatem tak spóźnionym zjawiskiem jak ta recenzja ukazująca się w maju. Do tego Angles pojawiło się w towarzystwie opowieści o kiepskiej atmosferze w zespole, niezadowolonym metodą pracy nad materiałem – Julian Casablancas, frontman i jak dotąd główny kompozytor, brał jedynie korespondencyjny udział w nagraniach. Podobno pozostała czwórka miała przy tym zero radości.

A to dużo mniej radości niż ja mam przy słuchaniu Angles. Casablancas zdystansował się od swoich muzyków, żeby wymusić na nich kreatywność i niech mnie – faktycznie zmusił drani do roboty. Na dowody nie trzeba czekać, już pierwszy track jest świetny, właściwie jest jednym z ich najlepszych. "Machu Picchu" ma białaskie reggae zwrotki, które mogliby nagrać Hot Hot Heat (poniekąd beneficjenci sukcesu Strokesów, mimo, że jak dotąd nie było wielu podobieństw w samej muzyce) i siłowy refren jak w starych nagraniach zespołu, co obiecuje, że wykonawcy wrócili do żywych. Ciąg dalszy to ich najbardziej zróżnicowany zestaw piosenek, kolorowy jak okładka, wręcz niestrokesowy, chociaż bardzo strokesowy przecież. Kawałki nie zlewają się ze sobą, jak to miało miejsce na ich dwóch udanych płytach, ale jednocześnie poziom jest niemal tak samo równy. Jedyny moment, którego nie lubię to "Metabolism", który mógłby być ich hołdem dla Muse.

Jeśli wcześni Strokes czerpali bardzo dużo z muzyki lat 1967-69, to na Angles wydają się kochać okres 1983-85 i wszelkie przejawy komercyjnej nowej fali. Płyta egzystuje gdzieś w przestrzeni blisko Synchronicity, Heartbeat City, 90125. Gdyby nagle zaczęli grać "Tarzan Boy" Baltimory, wcale bym się nie zdziwił. Jest tu jak wiadomo pierwiastek reggae, jest pub rock w "Gratisfaction", zimny synth-pop w "Games". Najciekawszy moment pochodzi jednak z innej parafii – "You're So Right" to coś jakby "Alone, Together" z Is This It w paranoicznej wersji Dismemberment Plan.

To naturalnie nie jest wspaniała, świetna, wybitna płyta. Ale to bardzo dobra, ciekawa i przy tym bezpośrednia płyta. Niewielki to komplement, ale Angles jest jednym z fajniejszych rockowych wydawnictw pierwszego kwartału 2011. Nie znaczy, że ktokolwiek jej potrzebuje, ale warto pamiętać, że jest tam sobie, można sięgnąć, można się zajawić. Kiedy ostatnio można było powiedzieć coś tak dobrego o jakimś dziele Jacka White'a, Yeah Yeah Yeahs czy innych towarzyszy broni tego zespołu z dawnych lat?

Łukasz Konatowicz    
11 maja 2011
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)