PLAYLIST

Jennifer Lopez
"All I Have"

9.5

"Jennifer... Oh Jenny". Zauważyliśmy, że na mieście już wiszą billboardy reklamujące nowy album J-Lo. (Niektórzy nawet napatrzyli się do przesady, bardzo zresztą marznąc. Nie ma mojego spóźniania się. But that's another story.) Okazja więc idealna do skromnej rekapitulacji aktualnego miejsca laski na popkulturowym piedestale. Przykre, ale rzecz, którą najlepiej kojarzę odnośnie bohaterki-divy, to tempo i rozgłos, z jakimi zmieniała facetów. Zaskakująco, kojarzę i P. Diddy'ego, i Bena Afflecka, i w ogóle tego łysego tancerza z jej najseksowniejszego clipu, "Love Don't Cost A Thing". Teraz straciłem rachubę. Lecz patrząc z perspektywy ambitnego słuchacza, J-Lo tym się różni od, powiedzmy, Brit, że miała zwykle kiepskie piosenki. I wciąż jeszcze potrzebuje współpracy z respektowanymi producentami dla uzyskania alt-estymy. Potrzebuje swojego "Toxic".

Dotąd ballada "All I Have", kolaboracja z LL Cool J (album This Is Me... Then z 2002 roku, na osobnym singlu w 2003) pozostaje jej artystycznym szczytem. Aksamitny, ujmujący ciepłem background, utkany z pokomplikowanych drobinek (zapętlone cymbałki, ucięty daleko sample zaśpiewu, rozchwiany biodrowo bicik, garść wiercących subtelnie mikrodźwięków r&b), błyszczy dumnie jak robota profeska mistrzunia takich klimatów, samego Kanye. Serio, to najlepszy podkład z College Dropout, którego tam nie znajdziecie. I oto miejsce dla melancholijnych croonów wokalistki, skontrowanych autonomiczną partią, a w refrenie odpowiedziami nawijki, goszczącego rapera. Raz w karierze ta bezczelna i cyniczna gwiazda brzmi uroczo, szczerze i słodko-dziewczęco. Fajnie, bo jak przypadkowo poleciało to parę dni temu na imprezie, to aż nie chciało mi się wychodzić z pomieszczenia. Is this really all that she has, musically? We'll see.

Borys Dejnarowicz    
22 lutego 2005
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)