SPECJALNE - Ranking

100 Płyt 2000-2004

8 sierpnia 2005

 
010Broken Social Scene
You Forgot It In People
[2002, Arts & Crafts; 8.8]

Jako że ostatnimi miesiącami naprawdę dobrej muzyki powstaje coraz mniej (w tym roku szykuje się prawdziwa tragedia), czasem zamiast poznawać nowe, często bardzo przeciętne rzeczy, warto uważniej spenetrować lata poprzednie. Mi tutaj też się do niedawna wydawało, że zeszłe pięć lat praktycznie ogarniam, a tu niespodziewanie pojawił się "duch" i już po pierwszym przesłuchaniu wiedziałem, że klasyka. Podobnie jest z You Forgot It In People. Powiedziałbym, że to lektura obowiązkowa każdego szanującego się fana niezal. Dostojność "KC Accidental", wymiatający puls "Stars And Sons", genialność dosłownie każdej partii w "Almost Crimes", chill-outowy klimacik "Looks Just Like The Sun", bogactwo "Pacific Team", (nie dorównująca pewnej Joannie, ale jednak) słodkość "Anthems For A Seventeen Year-Old Girl" czy wreszcie bossostwo "Cause = Time" – to wszystko sprawia, że ekipa utalentowanych Kanadyjczyków swoim sofomorem na trwałe wpisała się do absolutnego kanonu wydawnictw tej pół-dekady. Któregoś wieczoru usiedliśmy ze znajomymi na ganku i od-początku-do-końca z ogromną przyjemnością, a nawet wzruszeniem, wysłuchaliśmy albumu. Pamiętam jak co parę minut ktoś wtrącał: "ej genialność tego riffu!", "o, o, ten bas, moja drużyna!", czy "noo, teraz będzie mój ulubiony". I myślę sobie, że gdyby za kilka lat ten seans powtórzyć, to nasze reakcje wyglądałyby identycznie. Zwyczajnie, "dzieła" jak to, w przeciwieństwie do sezonowych zajawek, wytrzymują próbę czasu i nie ma szans, żeby odeszły w zapomnienie. –Paweł Greczyn


009Radiohead
Amnesiac
[2001, Parlophone; 9.6]

Sesja nagraniowa Kid A okazała się niezwykle owocna. Colin wspomniał w jednym z wywiadów, że zespół zarejestrował 23 utwory, początkowo nie za bardzo wiedząc co z nimi wszystkimi począć. Pojawił się nawet pomysł by całość wydać jako dwupłytowy album, lecz ostatecznie zdecydowali się na publikację dwóch odrębnych wydawnictw. Osiem miesięcy po Kid A na półki sklepowe trafił Amnesiac. Patrząc dzisiaj na to wydarzenie, nie jestem w stanie wyobrazić sobie innego rozwiązania, a możliwości przeleżenia tych utworów w jakiś archiwach lub systematycznego dorzucania ich jako b-side'y do singli w ogóle do siebie nie dopuszczam. Wydawałoby się, że taka geneza albumu wyklucza jakąkolwiek spójność materiału na nim zawartego. Ale nie, oni po raz kolejny zadrwili sobie ze wszystkich. Z jedenastu odrzutów (jakże to słowo tutaj nie pasuje) stworzyli album kompletny, układający się w cudowną całość, tym samym drugi rok z rzędu pozostawiając wszystkich innych daleko w tyle. Nadal słychać tu ucieczkę od jednoznacznych klasyfikacji gatunkowych, jak również bogactwo stylistycznych poszukiwań, jednak Amnesiac sprawia wrażenie płyty lepiej (łatwiej) przyswajalnej, nieco bliższej wcześniejszym dokonaniom grupy. Więcej tu tradycji, mniej elektroniki, eksperymentu. Album można śmiało uznać za spokojniejszy, jakby trochę senny w nastroju, co zresztą dosyć jasno sugeruje nam jego tytuł. Choć piękno pozostało to samo, niezrozumienie też, choć to już nie moja sprawa. –Łukasz Halicki


008Microphones
Mount Eerie
[2003, K; 9.0]

Co można jeszcze napisać o jednym z dwóch największych dzieł najbardziej kreatywnego umysłu niezależnego półświatka? Że nowatorskie, spójne w koncepcji, piękne i treściwe? A Phil Elverum (btw od roku z nazwiskiem wydłużonym o jedną literkę) to geniusz i wizjoner, tak? Ależ to już było. Każda recenzja Mount Eerie zdaje powtarzać się ten sam zestaw banalnych zachwytów oraz pustych frazesów czczących wielkiego muzyka. Jest też coś o niesamowitym przekazie, istnej rozprawie z życiem i śmiercią; peany na cześć zarówno kompozycyjnej głębi, jak i brzmieniowego wyrafinowania. Dlatego od siebie dodam tylko: słuchałem wczoraj Mount Eerie. W nocy, na słuchawkach. I mogę was zapewnić, że wszystko co wygadywało się na temat Phila w dwutysięcznym trzecim, wszelkie pochlebstwa, każdy śmiały komplement, czy pozornie pochopne przyczepianie etykiety "głosu amerykańskiego niezal" – ciągle aktualne i prawdziwe. Nie, płyta roku dwa tysiące trzy ani się nie zestarzała, ani nie straciła na wartości. Jest dokładnie taka sama, jak dwa lata temu, kiedy to była w stanie całkowicie wami zawładnąć. Czyli jaka? Oj, bez profanki. To już sami wiecie najlepiej. –Patryk Mrozek


007And You Will Know Us By The Trail Of Dead
Source Tags And Codes
[2002, Interscope; 9.5]

Po pierwszym przesłuchaniu wyglądałem tak: m!r30835n!g058n51!n3vckm!nr3kfmnNOUCWWCAE, Mcj3n4ucn!!!!!!!!!!!. Następne wiele nie zmieniły. Epicki koncept Source Tags, oprócz eksplikującego niezdolność do objęcia potencjału, typowego dla sytuacji "omg, wtf, herbatyyy", powodował zamęczanie sąsiadów, co jest u mnie wyjątkiem jeśli przedmiot nie jest efektem pracy nad sprzętem Timbalanda czy choćby Neptunesów. Nie lubię konceptów, które tak ochoczo zabierają się do ewokacji tak stęchłych klimatów (niby wiadomo, ale gdyby ktoś przypadkiem jeszcze nie znał...). Jednak "IT WAS THEEEERE THAT I SAAW YOUUU" już z początku wali w mózg jak ruchome gruzy muru berlińskiego, objętościowo skupione w paczce zapałek, przy swojej dawnej masie. I przy założeniu, że ów mózg przy pierwszym kontakcie staje się równie elastyczny, co niezniszczalny. Mamy tu ścianę gitar, mamy zwolnienia, mamy darcie mordy członków zespołu (i fajnie, że gówniarze jeszcze niedawno zmieniali się rolami), mamy subtelniej skonstruowane piosenki ("It's alright, it's OK, it's coming together in relative ways"; szukałem bardziej chwytliwej melodii na 9.5, nie znalazłem jak na moje upodobania przynajmniej), mamy kandydata na absolut dekady. A Madonna też była niezła. –Mateusz Jędras


006Avalanches
Since I Left You
[2000, XL; 9.0]

Odnoszę czasem wrażenie, że nie docenia się tej płyty należycie. Ja rozumiem, że podoba się wszystkim. Ale lubienie Avalanches jest naturalne. Nie wiem, może arabskim zamachowcom odbiór Since I Left You sprawiłby męki. Natomiast kwitowanie tej płyty słowem (na przykład) "zajebiste" mnie razi. Doceńmy powagę sytuacji. Na hasło Avalanches pochylmy lepiej w milczeniu głowy. Słuchając Since I Left You mamy okazję poczuć się jak Neil Armstrong, patrzący z Księżyca na Ziemię i cały wszechświat w tle. Kolana się gną, gdy pomyślimy o skończoności tego dzieła, doskonałości każdego jego elementu. O tym, że KAŻDY dźwięk został użyty w IDEALNYM czasie i zestawieniu. O perfekcyjnej budowie całości, wewnętrznej dramaturgii z tymi wszystkimi zmianami nastroju, zaskakującymi woltami, klasycznym, rozpływającym się w cudownym niebycie zakończeniu. Że tylko sample? Sam jesteś sampel. Ale na Since I Left You i tak by Cię nie wzięli – poniżej 9.0 nie schodzą. Gdy biorą smyki – sama radość, zero patosu. Gdy rzewne pianinko – łamie serce, ALE, żadnego mięczactwa. Gdy taneczny bas – everybody pomarańcze, wszyscy tańczą, ja też tańczę. Avalanches wynieśli sampling do rangi sztuki, zamykając temat w tej kwestii. I nie będę już wspominał o konkretach, bo to naprawdę nie ma sensu. Tę płytę się *chłonie*. Zatem naprawdę, nie wstydźcie się. Zaproście rodzinę, znajomych ze szkoły, z podwórka, z pracy. Słuchajcie wspólnie i zachwycajcie się każdą sekundą. Piękno, dobro, Avalanches. –Piotr Piechota


005Sigur Rós
Agaetis Byrjun
[2000, Fat Cat; 9.7]

Jak głosi legenda, pewnego chłodnego poranka, gdzieś daleko, hen za siedmioma górami i siedmioma morzami, nieomal na samym krańcu Ziemi, przyszła na świat dziewczynka, której dano na imię Sigourney Rose. W tym samym czasie czterech uczniów jednej ze szkół w Reykjaviku o podobnym guście muzycznym i nieprzeciętnej wrażliwości postanowiła założyć zespół i nazwać go na cześć dopiero co urodzonej siostrzyczki jednego z nich. Tak to wszystko się zaczęło. Nieco później grupa nagrała swój debiut Von, który wydany w niewielkim nakładzie, i długo poza Islandią kompletnie niedostępny, był tak trudno przyswajalny, że mało kto załapał o co w nim chodziło. (Mnie mimo kilku uważnych przesłuchań i posiadania oryginału do dziś nie udało się chyba do końca zakumać.) Aż wreszcie Islandczycy, wspinając się na wyżyny swoich niemałych umiejętności, spłodzili najdoskonalsze w swoim dorobku Agaetis Byrjun. Wielu krytyków od razu uznało je za arcydzieło, ale byli i wątpiący. (Ci jednak niechaj odejdą w niepamięć i będą potępieni.) A potem, na przełomie wieków, nastąpiła znana już historia z kontraktem w Wielkiej Brytanii (Fat Cat), o której kulisach pisaliśmy, i dzięki której ta pozycja w ogóle się tu znalazła (inicjalny pressing dla rodzimej Smekkleysy – 1999). Po 2 latach zespół powrócił kolejną płytą, z którą wiązano duże nadzieje, lecz przynajmniej według mnie zostały one mocno zawiedzione, bo ( ) potrafi co najwyżej świetnie utulić do snu. (Często stosuję. Super się przy tym zasypia.) Najnowszych osiągnięć formacji nie śledziłem. Zresztą, dla mnie to nieistotne, bo obojętnie jak słabe byłyby to sprawy, i jak niepochlebne zbierałyby opinie, Sigur Rós na zawsze pozostaną we mnie jako ci, którzy sprawili, że zacząłem traktować Muzykę naprawdę poważnie, a albumy wybitne takie jak Agaetis z należytym szacunkiem. –Paweł Greczyn


004Avey Tare & Panda Bear
Spirit They're Gone, Spirit They've Vanished
[2000, Animal]

Nie jest to znakomita adaptacja patentów wczesnego dream-popowego oblicza Mercury Rev, jak zdawało mi się nieśmiało przy okazji wstępnego, pobieżnego kontaktu ze Spirit. To zdecydowanie najbardziej karygodnie przeoczony skarb dekady – jedyna i niepowtarzalna, nowatorska, kosmiczna, magiczna, druzgocąco piękna opowieść spirytystyczna (nie nadaje się na podkład seansów okultystycznych, ostrzegam z góry). Podkreślmy: środki wyrazu, po które sięga Avey Tare, pozostają niedostępne dla większości załóg psychodelicznych, outre-noise'owych i wszelkich krewniaków Animal Collective w recenzenckim notesie. Tu się spotykają i łączą bajkowe inscenizacje Coyne'a w wersji mistycznej, brzmieniowa wyobraźnia Fridmanna pomnożona razy cztery (eldorado paraorkiestralnych smaczków) oraz multiplanarny zmysł aranżacyjny. Zazwyczaj podziwiam: "i jakże naturalna to dla nich forma ekspresji, oh!". Hah, ale tym razem patrz. Zdanie drugie. Fajnie, że Avey i Panda (obsługujący bębny), wierni idei eksperymentacji (to jest jeden z tych rzadkich momentów, kiedy I really mean it używając tego słowa), nie powtarzają wątków – nie wiem, rytmicznych, harmonicznych, melodii, schematów po prostu – osiągając efekt muzyki totalnej w dziedzinie akonwencjonalnych eksploracji, a jednocześnie wychodzą im kompozycje o kształtach pochodzenia nieznanego. Doświadczenie pod tym względem analogiczne do wrażeń o charakterze "fotonowym", if you know what I mean.

I można by w tym miejscu zrelacjonować w szczegółach naszą klanową obsesję. "Nie słucham niczego innego od tygodni", zwierzała się mojej lubej i mnie Sophie w kawiarence przy Placu Konstytucji z miesiąc temu. "Nie, no tak, metafizyka", spoważniał nagle, mimo żartobliwych okoliczności Chomicz. "Stareńki, te wokalne wybuchy w drugim utworze to wiesz, dla mnie coś więcej niż muzyka", wywnętrzał się Kinol telefonicznie rankiem po korespondencyjnym, nocnym dźwięko-spektaklu. "Gdy wchodzi ostatni motyw closera, to latarnie zakwitają, a ptaki zaczynają mówić ludzkim głosem", stwierdzał Szatow przekraczając granicę polsko-czeską. I dla mnie prywatnie też kilka zaułków Spirit przerasta wyobrażenia o artystycznym potencjale posiadłym przez Człowieka. Rozmowa dziewczyny i fantoma, gdzie Avey głosem naśladuje wiarygodnie obie role – wrzask pierwszej i czułą cierpliwość drugiego. Alchemiczny refren "La Rapet", po którego wejściu podczas mojego pierwszego słuchania wydawało mi się parę sekund, że śnię, bo coś takiego nie mogło powstać realnie. Albo dwie równoległe melodie na 6/4 od 1:28 w "Bat You'll Fly", lepsze od calutkiego Ok Computer ("Paranoid Android" included). Ale czytelnicy często narzekają, że jeśli posługujemy się hermetycznymi, "naszymi" określeniami, to niewiele mogą zrozumieć... Więc prosto, jak w harcerstwie: tu, snując bełkotliwe fonetycznie historie o duchach i ubierając je w psychodelię bez grawitacji, Avey i jego kamrat Panda nagrali najbardziej niedocenioną płytę w historii rocka. –Michał Zagroba & Borys Dejnarowicz


003Microphones
The Glow, Pt. 2
[2001, K; 8.6]

Film o Microphones. Wszyscy jesteśmy nastolatkami oglądając jak Phil śpiewa, rozmawia, nie czesze się, wodzi wzrokiem za muchą. To i tak mała cena za to, że włączając The Glow przez ponad godzinę jesteś kim chcesz. Strachliwi przed siwizną nie starzeją się, tak zwani niepoprawni romantycy rozpływają się w odwzajemnionej miłości dokładnie tak jak to sobie wcześniej wyobrażali, złodzieje bezkarnie łupią sejfy Fort Knox, a obżartuchy nie tyją. A obok płynie sobie strumyk. Długo myślałem nad sytuacją, w której to posłuchanie głosu Elvruma byłoby nie na miejscu, czy coś. Bezowocnie, gdyż Microphones, jeśli tylko przykładasz odpowiednią wagę do muzyki, to dobra odpowiedź na wszystko co cię może spotkać. Nie zmienia to faktu, że Phil żyje sobie grając koncerty dla 10-15 osób. "Could anyone play drums in this song?". Pewnie nawet nie zdaje sobie sprawy, że jeśli kiedyś okaże się, że jest na Ziemi pół równie naturalnego człowieka, jak ów, ten no tu, to stworzę lepszą wersją którejś z jego piosenek. Mam niby unikać patosu, ale jeśli nie Oxford, to co? Toć to rzeczywiście moja płyta wszechczasów jest. Sorry Sierżancie i Komputerze. A, i jeśli chcielibyście przebić kiedyś ten album, polecam wyprzedzenie kosmosu o niewiadomo-ile oraz sięgnięcie na samo dno duszy najpiękniejszego człowieka świata. Może się uda, choć z drugiej strony ktoś już postawił dobre pytanie: cóż więcej można osiągnąć muzyką? –Jędrzej Michalak


002Modest Mouse
The Moon & Antarctica
[2000, Epic; 9.2]






–Kuba Czubak


001Radiohead
Kid A
[2000, Parlophone; 10.0]

Rozpatrywanie zdarzeń przełomowych prowokuje zwykle do hiperboli, ale zaryzykowałbym tezę, iż moje własne jedyne i skończone wkrótce życie dzieli się na dwa rozłączne etapy: przed i po pierwszym posłuchaniu Kid A. Może to brzmieć jak panikowanie nawiedzonego fanatyka, natomiast – śmiesznie, smutno, czy jakkolwiek – tak właśnie sytuacja się przedstawia z punktu widzenia mojej, subiektywnej świadomości. Ponieważ tego co zaszło we mnie od godziny punkt 9:00 owego dnia premiery albumu nie potrafię zestawić z żadnym empirycznym faktem jakiego zaznałem jako ja. Nigdy wcześniej ani później nie zaznałem podobnego uczucia – czegoś na kształt kilkudziesięciominutowego, skondensowanego procesu szaleńczego zakochania, pomnożonego przez tysiąc, ewoluującego fazami ku odnalezieniu w tym stanie centrum "metafizycznego" i finalnie osiągającego intelektualny, a symultanicznie emocjonalno-duchowy orgazm pomnożony przez milion. Jeśli to intymne wyznanie wydaje się komuś mało wiarygodne, to polecam złapać na TV4 kolesia rozpowiadającego wszem i wobec że w drodze do pracy natknął się na kosmitów z przesłaniem "nie niszczyć naturalnych zasobów planety – to grozi zagładą", jeszcze powinni powtarzać. Albowiem JA mówię prawdę i tylko prawdę, pod przysięgą i w obliczu wieczności – choć nigdy specjalnie się z tym nie afiszowałem, skoro doświadczenie me miało charakter personalny, niedostępny do wglądu z zewnątrz.

Od tego czasu starałem się powielić pierwotne wrażenie, gdyż wszystkiego co rozkoszne, cudowne i "wykraczające" chcemy jak najwięcej; my ludzie, tak już jesteśmy zaprogramowani. Moje listeningi, niczym definicja "obrzędu", polegały na cyklicznym kopiowaniu kolejnych elementów towarzyszących oryginalnemu zajściu – przypominałem sobie konkretne chwile z niego i usiłowałem, przywołując ich "moc", ponownie obudzić w sobie kontakt z nadprzyrodą. Ale nigdy już, w następnych relacjach z płytą, nie potrafiłem wspiąć się na szczyt raz zdobyty, mimo doznań stuprocentowych w ramach "przyziemnych" (czytaj: odbioru muzycznego). Pewnego dnia uznałem, że dzieje się tak z powodu zbyt częstych, regularnych jej odtworzeń. I postanowiłem, że od tej pory zredukuję owe do jednego słuchania w roku, w noc urodzinową (urodziłem się nad ranem). Nic nie tracę znając na wylot każdy zakamarek albumu, a może długie przerwy między sesyjkami przybliżą do upragnionych wrót szczęścia – myślałem. Obite o uszy przypadkowo fragmenty (radio, telewizja, etc.) traktowałem jak gwałt na sobie, naruszenie żelaznego rytuału i uciekałem z niesmakiem. Żaden inny strzępek muzyki nie miotał mną aż tak dosadnie. Zainspirowany moją decyzją czy nie, Michał powziął wkrótce postanowienie o nie słuchaniu Kid A. Jest częścią klanowej legendy jak pisząc reckę Hail To The Thief zapuścił se Kid A, by po siedmiu sekundach "Everything In Its Right Place" wyłączyć. To było za dużo.

Utarło się sporadycznie określać coś w dyskusji mianem "lepsze niż Kid A", bo wszyscy doskonale wiedzą, że nie ma nic lepszego. (Z wyjątkiem zdania "I don't know why you say goodbye – I say hello", zgadza się Kuba?) Cały osobny blok kulturowy pod tytułem "Ci naprawdę znający się na muzyce, będący ponadto, wyśmiewają religię na punkcie Kid A i wytykają, że to tylko elektronika zmieszana z brit-popem i stary posłuchej se X, Y i Z" mogę skwitować na zawsze: heh, check akapit number one. Chodzi bowiem o to słynne "akwarium", i niewtajemniczeni nie zrozumieją tego przesunięcia kategorialnego, choćby zmuszali się latami. Zresztą sam mogę się tylko domyślać na czym to "akwarium" polega i dlaczego żadna inna bieżącej ery płyta go nie zawiera. Przecież nikt nie dolał mi tamtego ranka magicznego olejka do słuchawek. Zakładam więc, że Kid A to współczesny odpowiednik Sgt. Pepper's, Drumming i Low razem wziętych w zakresie mitologii otaczającej powstawanie, przeobrażenia i późniejszą glorię dzieła. Okres między wiosną '97 a jesienią '00 – to była trzyipółletnia ciąża, oczekiwanie na narodziny zbawcy, napięte przygotowania do odmiany losów wszechświata. Analizowałem detalicznie na papierze przebieg każdego utworu zanim je poznałem, pasjonowałem się nieustannymi zmianami tracklisty i jej zaskakującą końcowo zawartością; cholera, nawet pół roku potem Amnesiacowi udzielił się element "świętości", tylko dlatego, że kawałki pochodziły z tych samych nagrań, co poprzednik. Słowem: nie znam w swoim przypadku donioślejszego przykładu na "kult" od startu do epilogu, ale, spoglądając teraz na wyniki tego gigantycznego rankingu, najwyraźniej nie byłem w tym kulcie aż tak bardzo odosobniony. –Borys Dejnarowicz


#100-91    #90-81    #80-71    #70-61    #60-51    #50-41    #40-31    #30-21    #20-11    #10-1

Listy indywidualne

Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)