SPECJALNE - Ranking

100 Płyt 2000-2004

8 sierpnia 2005

 
040Godspeed You Black Emperor!
Lift Your Skinny Fists Like Antennas To Heaven
[2000, Kranky]

Lift Your Skinny Fists Like Antennas To Heaven można dziś śmiało uznawać za ostatnie wielkie dzieło kanadyjskiego kolektywu, które to mogło być idealnym zwieńczeniem ich twórczości. Niestety stało się inaczej, ale to już zupełnie inna bajka, nie na ten tekst. Cztery epickie opowieści, każda o długości mniej więcej dwudziestu minut, umieszczone na tych dwóch krążkach, kontynuowały apokaliptyczne wizje snute przez Godspeed, jednocześnie doprowadzając je do perfekcji w formie i świadcząc tym samym o szczytowej dyspozycji muzyków. Przejmująca fraza ''They don't sleep anymore on the beach'' wypowiedziana zaraz na początku ''Sleep'' czy też monumentalna ściana dźwięku rodząca się na styku dwóch części ''Static'', gdzieś tam na wysokości szesnastej minuty, to bez wątpienia momenty wyjątkowe, doskonale ukazujące piękno tego albumu. Ale w muzyce Kanadyjczyków nigdy nie chodziło o zachwycenie słuchacza jedynie pojedynczymi fragmentami czy motywami. Tu przede wszystkim liczy się stopniowe konstruowanie napięcia (te cudowne dziesięć minut narastających emocji w ''World Police And Friendly Fire'') oraz ten pełen patosu i podniosłości nastrój. Nawet najmniejszy szum ma tu swoją rolę w budowaniu kompozycji, każdy dźwięk jest przemyślaną częścią tej misternie składanej całości. Przesłuchajcie sobie chociażby końcówkę ''Antennas To Heaven'', a na pewno będziecie wiedzieli co mam na myśli. –Łukasz Halicki


039Books
Thought For Food
[2002, Tomlab; 8.5]

"Tum, tim, dim, dum..."


Ej, powiem wam historyjkę, a wy mi opowiecie o co chodzi, ok? Dopiero co wziełem se Thought For Food na rower. Mówię: mam coś skrobnąć, to se zasłucham, nie? (Do Jeda jechałem.) Ale (nie zaczyna się zdania od ale) oczywiście, jak już odświeżam po roku jedną z ulubionych płyt, to baterie muszą siąść w połowie, czemu nie. Więc pół drogi na Kabaty jechałem w ciszy. No a u Jeda jak u Jeda. Sie pali, sie pije, sie żyje. Siedzimy, gadamy, muzyczka w tle gra (jakieś smęęęty). "Dobra, coś żywszego tera. Hmm, hmm", mówi Jed. Bierze płytkę, wsadza do wieży, i co slyszę?

"Tum, tim, dim, dum..."

No słucham. Tak wam było wesoło jeden z drugim, to teraz słucham, moze się wszyscy pośmiejemy. Fuck no. Nie znam takiej drugiej płyty, i mam solidne podejrzenia że nie istnieje takowa. Szit. Słup sie obalił i nie idzie inaczej opisać, jak wymienić wszystko po kolei. Akustyk. Brzdęk brzdęk. Pyku pyku brzęk. Cymbałki. Bałki. Pocięte voxy. Dziwne dialogi. Smyyykii!!!! Skrzypeczki, kontrabas. Bity bity. Cały czas bity. Cymbałki, smiech bobaska, Cymbałki, hitlerowskie przemówienie. Że niby znów strumień świadomości kiepski ze mnie writer ale zważcie pały że akurat tam wszystko jest tak pocięte właś / nie / poszatkow--ane a zarazem spójne tworzące całościowe unikalne słuchowisko swoisty muzyczny patchwork napisałbym gdyby nie wieśniactwo tego słowa prekursorzy electro-folk-psycho-country-minimal-techno- bluesa-genre-dropping zabierają nas w magical mystery tour do krainy nastrojów gdzie wszystko jest inne od czegokolwiek. Smutni będą sie smucić, weseli będą weseli. Daj spokój, gdybyśmy chcieli zrobić ci krzywdę, zaczailibysmy się tu, w samym środku lasu? Nie starajcie się zrozumieć. Po prostu posłuchajcie. –Kuba Czubak


038Unwound
Leaves Turn Inside You
[2001, Kill Rock Stars]

Dwa bite kompakty gotycko mrocznej, epickiej impresji; progresywny post-hardcore spod pióra Willa Cullena Harta? Psychodeliczna lekkość o iście post-rockowym zabarwieniu; kontrast furii z opanowaniem, gwałtowności z powściągliwością. Slint spotyka Sierżanta Pieprza? Wielkie "woooah" się należy. Leaves Turn Inside You to jedna z najbardziej oryginalnych, niebanalnych płyt w tym rankingu, choć inspiracje Unwound widoczne są oczywiście gołym okiem. O finalnym kształcie decyduje jednak *pomysł*: nietypowe zestawienie stylistyk, nastrojów i tematów. Samo mieszanie hardcore'u z psychodelią może wydawać się dziwaczne, a co powiedzieć o minimal-elektronice korelującej ze smyczkowym monumentalizmem (a la Godspeed You Black Emperor!) w takim "Terminus"? Jest też, wart wspomnienia, wyraźny polski akcent: "Radio Gra" zaczyna się od zloopowanej retro-kwestii z polsko-języcznego radia (nie, Unwound nie są z Chicago). Jeszcze raz "woah" więc, i może lekki zawód, że dopiero miejsce trzydzieste ósme. –Patryk Mrozek


037Blur
Think Tank
[2003, Virgin; 8.0]

Jak dziś przypominam sobie dzień, w którym moją inicjację do nowego Blura poprzedziło przejrzenie recenzji na wszechwiedzacym Allmusicu. Rezultat – dwie gwiazdki! Normalnie żenada do potęgi. Tym większe było więc moje zdziwienie, gdy krążek od pierwszego przesłuchania odnalazłem zajebistym. Z nieco dalszej perspektywy jestem jednakowoż w stanie zrozumiec pierwszego recenzenta: liczba gwiazdek w rzeczy samej jest odwrotnie proporcjonalna do drogi, ktorą przeszlo Blur po odejsciu G. Coxona. (Ta, czytelnicy 101 Reykjavik pamietają zapewne świetną refrenopodobną frazę "Oasis albo inny Blur"...) Think Tank to z całą pewnościa przełom w historii grupy, subiektywnie porównywalny z momentem, gdy z nowo wyrobionym dowodem osobistym idziemy legalnie się najebać w majestacie praw Rzeczpospolitej. Zapominając o ostatniej piosence (Reykjavik calling, sorry), czerwony krążek to mistrzowska gra ulotności, delikatności, brudów, braków, niedopowiedzeń i melodyjnej metafizycznej pustki utkanej z ciszy, głosów zza kurtyny, marokańskich smaczków i chropowatej myśli przewodniej (vide: "Out Of Time" czy "Caravan"). Do tego dodajmy zabawowy (nota bene całkiem udany, choć bynajmniej nie przełomowy) "Crazy Beat" i emocjonalne "We've Got A File On You", a otrzymamy album kompletny. BTW ile gwiazdek ma teraz TT na Allmusicu, bo zapomniałem sprawdzić? –Marcin Wyszynski


036Keith Fullerton Whitman
Playthroughs
[2002, Kranky; 9.1]

Kochanie, ależ rozumiem. Rozumiem twój punkt widzenia, w końcu nie każdy musi być takim freakiem jak my w zakresie metod słuchania muzyki. Wiem, że dla ciebie "słuchanie płyty", nawet najbardziej intymnej i nocnej, nie musi wcale stanowić "mszy". Każdy ma swoją wrażliwość i swój sposób recepcji. Rozumiem, że dla ciebie żadną atrakcją jest nakrywanie się kołdrą i medytowanie w skupieniu przez godzinę. Dla mnie ok, weź Microphones lub Animal Collective do discmana i zapuść w drodze autobusem na wydział bądź na rowerze. Albo na wieży siedząc przed kompem. Niektórzy nazwą to profanacją, inni uznają taką postawę za bardzo cool, ale masz słuszność – co im w sumie do tego. Nikt nigdzie oficjalnie nie zarządził jak powinno się słuchać płyt, racja racja. Zostaje tylko jeden mały problem. Jest jedna płyta – jedna którą znam – której nie da się słuchać inaczej niż na słuchawkach w absolutnej ciszy wokoło. W tym przypadku nie idzie wcale o szarganie świętości czy inne takie bzdury. Chodzi po prostu o to, że w innych okolicznościach nie usłyszysz muzyki z tej płyty. W sensie, you'll listen, but you won't hear. To ambient, ale w przeciwieństwie do 99% ambientowych płyt, ta nie może być częścią "ambience'u". Została bowiem tak cicho zarejestrowana, że bez dobrych słuchawek i idealnych warunków zewnętrznych większość rozmyje się w powietrzu. Natomiast intensywność przekazu jest tu tak wysoka, że bez skanalizowania drogi fal bezpośrednio do uszu nie uświadczysz 2/3 treści tu zawartej, bo konstrukcyjnie to zaprzeczenie ambientu: wielości zmian w tych dźwiękowych plazmach ludzkie ucho nigdy nie jest w stanie przeanalizować do końca. O, i całość została nagrana za pomocą samych pogłosów gitarowych, wiedziałaś? Ale, kochanie, zrobisz jak zechcesz. –Borys Dejnarowicz


035Solex
Low Kick And Hard Bop
[2001, Matador]

Trochę dziwne, że mam pisać o Solex, bo to jakby "nie moja drużyna". Jasne, docenia się współczesny kobiecy pop, ale... zaraz zaraz, wróć. Kobiecy pop, wtf?! Chwilowe zaćmienie. Wbrew pozorom, Elisabeth Esselink ma bowiem więcej wspólnego z Maxem Tundrą, niż słodko brzmiącymi blondyneczkami pokroju Annie. Jej powyginane w najróżniejsze kształty kompozycje – pop-funkowe misteria, połamane loopy bazujące na wszelkich możliwych estetykach i niemały eklektyzm produkcyjny (nie wspominając o pewnym "teatralnym" nastroju) – można by przyrównać co najwyżej do breakbeatowych klasyków, jednak i tak byłoby to naciągane, bo Solex *naprawdę* tworzy coś unikalnego: własną muzyczną mikro-rzeczywistość, odseparowaną dżunglę chorego nowatorstwa. Nie ma co zagłębiać się w szczegółach każdego tracka na Low Kick And Hard Bop, choćby dlatego, że nad "zestaw kawałków" kolejny raz przeważa "spójna koncepcja". Reasumując, to przecież jak najbardziej jest "moja drużyna" – no bo którego prawdziwego miłośnika muzyki mogłaby nie być? –Patryk Mrozek


034Farben
Textstar
[2000, Klang Elektronik; 8.3]

Kolega Jelinek jest perfekcjonistą. "Ty pedancie". ("Ja bym mu za to zajebał! Nie pozwoliłbym tak do siebie mówić".) Układając misternie skrawki melodii, ożywione pajęczynkami bitów utkanych subtelnie dźwiękami porównywalnymi drobiazgowością z odgłosami pękania pęcherzyków powietrznych i księżycowym pulsem basu, udało mu się wysmażyć formalnie doskonały, porażający w swojej precyzji album. Krążek teoretycznie mechaniczny, ale i rozpuszczający słuchacza w nastroju miękkiego wieczornego wyłączenia z otaczającej rzeczywistości, mikrotaneczna kołysanka poniekąd. Mglista produkcja zbliża raczej do poduszki, niż bezdusznej house'owej fabryki. Somnolencja gwarantowana. Idealne okoliczności: jesień, mrok, apartament w Genewie, łóżko wodne, pod pierzyną, białe ściany, szwajcarski zegarek na ręku, audiofilskie słuchawki. W piątek rano kupuję wreszcie "Ofertę" i w tym roku bierzemy się ostro do pracy! (Ale nie, naprawdę, nie śmiejcie się.) –Michał Zagroba


033Les Savy Fav
Go Forth
[2001, Frenchkiss]

Wiecie, jak najczęściej określany jest Go Forth wśród mych znajomych? "Moja ulubiona płyta bossów z Les Savy Fav". Coś w tym jest, że album zjednał sobie bodaj największą liczbę fanów, choć jakościowo nieco ustępuje (przynajmniej w mojej opinii) agresywnemu, energicznemu The Cat And The Cobra czy też wyjebanej-w-kosmos EP-ce Rome. Może to za sprawą specyficznego humoru Tima Harringtona ("She says that that broker broke her"), nakrapianego futurystycznymi smaczkami soundu, czy jak najbardziej "post" konstrukcji punkowych utworów (z zachowaniem niespotykanej melodyjności, o dziwo). Jednak w moim przypadku decyduje chyba "Reprobate's Resume", tekstowo prześmiewczy diss na wszystko i wszystkich, muzycznie klasyczny manifest obecnej generacji punkowców, a prywatnie mój ulubiony kawałek załogi o kryptonimie LSF. No, są też ściany gitarowego dźwięku w openerze "Tragic Monsters", genialnie podrygujący ulubieniec tłumów "Disco Drive" czy przebojowy singiel "Adopduction", więc chyba każdy znajdzie coś dla siebie. Dołączcie do grona wyznawców. –Patryk Mrozek


032Dismemberment Plan
Change
[2001, DeSoto; 8.5]

Chciałbym bez kanonizowania... Nie będę więc pisał o "nowej nowej fali", znaczeniu trzeciego albumu Planów dla historii muzyki gitarowej, ich domniemanego współ-ojcostwa nurtu zwanego dance-punkiem, odnowieniu storytellingu w rockowej liryce i zespoleniu w porywającej formie 77 nurtów muzyki pop. Więc, po prostu: moje życie z Dismemberment Plan. Travis i koledzy, jak to się mówi, wymiatali od zawsze. Ale trochę też podrosłem i sporo się zmieniło od czasu, gdy widziałem ich cztery razy przed Pearl Jamem na trasie w 2000 roku (każdym kolejnym koncertem zdobywali coraz większy respekt fanatyków PJ). W tej kwestii zmieniło się jeszcze bardziej na plus. Emergency & I (do dzisiaj mam na kasecie), chyba głównie dzięki tekstom, awansowało do mojej żelaznej klasyki (płyty na bezludną wyspę etc.). A Change? Change rozczarowaniem na pewno nie jest. To ciągle Dismemberment i kreatywność Travisa. Choćby marrowska gitara w końcówce "Superpowers", przywołujące "Jitters" z E&I "Automatic" albo jakoś pejwmentowo-pojebane "Secret Curse". Gratulujemy na pewno Travisowi. Tajną bronią Planów jest jednak Joe Easley. Choćby to, co pan perkusista robi w "Time Bomb" i w następnym "The Other Side". (Jeden z moich największych prywatnych "repeatów" – "The City" – to już kliniczny przykład kunsztu gościa.) How do you know I am not a sentimental man? –Piotr Kowalczyk


031Fennesz
Endless Summer
[2001, Mego; 8.7]

Swego czasu dziwiłem się szczerze – jakim cudem ta płyta może się podobać? Weźmy na przykład ośmiominutowy, zamykający całość "Happy Audio". Jednostajna, minimalistyczna gra elektronicznych sygnałów. Kilka delikatnych warstw syntezatorów, miarowo brnących do przodu w swym monotonnym, transowym szumie; dodatkowo pełno trzasków i zadrapań, jakby prześcigających się nawzajem w utrudnianiu słuchaczowi odbioru. Albo choćby taki "Before I Leave". Kawałek składa się z kilkunastu segmentów zaciętego, uciążliwego buczenia, za każdym razem o ciut innej wysokości i modulacji. Teoretycznie więc: eksperymentowanie dla samego eksperymentowania, mieszanka sztuczna i pretensjonalna. Olśnienie przychodzi jednak wraz z uważnym wsłuchaniem się w to elektroniczne dziwadło, w postaci jakże nadużywanego frazesu: Christian Fennesz jest geniuszem. Zamiast subtelnych, pianinkowych improwizacji, czy wyszukanych gitarowych solówek, artysta serwuje zgrzytliwe, połamane elektro-motywy, jednak poziom piękna bijącego z głębi tego automatycznego hałasu zdaje się być jedynie wyższy. W efekcie, niesamowity dobór środków wyrazu tworzy wyłącznie ekscentryczną powłokę dla pełnej emocji, wzruszającej esencji nagrania, tak żywej i naturalnej, jak brzmienie wyniosłe i nietuzinkowe. –Patryk Mrozek


#100-91    #90-81    #80-71    #70-61    #60-51    #50-41    #40-31    #30-21    #20-11    #10-1

Listy indywidualne

Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)