SPECJALNE - Ranking

100 Płyt 2000-2004

8 sierpnia 2005


Media zawsze odwracają kota ogonem i dobierają argumenty pod wcześniej obrane tezy. Ten dokładnie zabieg zastosowaliśmy przed miesiącem w uzasadnieniu podsumowania 100 singli połówki dekady, powołując się na uwarunkowane rozwojem cyfrowej rzeczywistości zmiany sposobów słuchania muzyki, uwiarygadniające kategorię "singla". Ale prawda jest taka, że tradycja słuchania albumów w całości zachowała się w nas bardzo trwale, z tym zastrzeżeniem, że są to dwie kompletnie odmienne "strategie" słuchania. Single są jak jednorazowa, doraźna, "fizyczna" wręcz przyjemność i posiłkowanie się repeatem służy maksymalnemu jej wydłużeniu. Albumy muszą natomiast być czymś więcej, niźli tylko zbiorem fajnych piosenek. Muszą roztaczać własny, one-of-its-kind klimat, zapraszać do wykreowanego na przestrzeni swojego trwania odrębnego świata, urzekać szatą graficzną – słowem, posiadać wszystkie te atrybuty pozwalające na wyjątkowość doświadczenia w starannym, pełnym pietyzmu i zasłużonej czci "duchowym" akcie odbioru dzieła na słuchawkach. Zwykle właśnie tego typu płyty są dla nas ważne.

Obecnie dostępnych jest tak dużo przeróżnych źródeł wiedzy o muzyce, że każdy może znaleźć coś dla siebie i przyjąć za odpowiadającą taką, czy inną systematykę współczesnego dorobku. Klasyfikowanie bieżących dokonań w jakiejkolwiek dziedzinie to najtrudniejsze z możliwych zadań krytyki – prawdziwą wartość dzieła oceni niewzruszony czas i potwierdzi historia, więc jak wskazać aktualne Low, & Nico czy Remain In Light? My proponujemy naszą wizję, a w doborze tytułów kierowaliśmy się naciskiem na unikatowość hierarchii uznawanej przez serwis i środowisko skupione wokół niego. Na co dzień unikamy sentymentów, ale darujcie, jeśli wkradła się ich odrobina – to niejako podsumowanie pięciu lat działalności serwisu i kształtowania się w tym okresie krajobrazu redakcyjnych zainteresowań, dumnie przedstawianego teraz w postaci poniższego rankingu. Ponadto, "tylko krowa nie zmienia zdania", a "things are in a constant flux" – gusta każdego słuchacza ewoluują i te przeobrażenia zachodzące w nas chcieliśmy również tym zestawieniem uchwycić, dodatkowo zamieszczając oryginalne noty poszczególnych krążków, jeśli były one recenzowane (2/3 całości).

Jak w przypadku listy singli, nie braliśmy pod uwagę polskich wykonawców, a do komentarzy zaprosiliśmy najszersze możliwe spektrum autorów, co w rezultacie zaowocowało kilkoma "występami gościnnymi". Liczba wyróżnionych płyt jest z zasady ograniczona; wśród wspaniałych i świetnie dookreślających minioną pięciolatkę ofiar wąskiego gardła stu dostępnych miejsc znalazły się: Inches, Sleater-Kinney, Café Tacuba, Exploding Hearts, Russian Futurists, Super Furry Animals, Secret Machines, Migala, Sparklehorse, My Morning Jacket, Alexandre Varlet, Cannibal Ox, Coldplay, Notwist, Annie, Stereolab, Stadsvandringar, Lali Puna, Amassed, Foreign Exchange, Ellen Allien, Walkmen, Junior Senior, Machine Drum, Laika, Jim O'Rourke, Four Tet, Spoon, Black Dice, Cancer Conspiracy, Lambchop, Cansecos, Röyksopp, Pluramon, Deerhoof, Low, Shins, Vetiver, Clientele, Daft Punk, Laughing Stock Of Indie Rock, Isis, Blackberry Belle, Beta Band, Seven Swans, Jóhann Jóhannsson, Björk, Gallowsbird's Bark, Schneider TM, Ted Leo, Missy Elliott, Xiu Xiu, Tim Hecker, Ugly Casanova, Tortoise, Mouse On Mars, Liars, Basement Jaxx, Autechre i wielu innych. Szacunek i dyskrecja.

 

100Kylie Minogue
Fever
[2001, Parlophone]

Borys mówił, żebym napisał o mojej dwupłytowej edycji Fever i o mash-upie "Can't Get Blue Monday Out Of My Head", od którego zaczyna się drugi, bonusowy krążek. Problem jest taki, że ja nie mogę tego słuchać. Słyszę intro do jednego z największych tanecznych klasyków i czekam tylko aż wejdzie Kylie, a w końcu i tak muszę sobie puścić oryginalną wersję (i nie myślę tu o kawałku New Order). Cholera, muszę sobie puścić jeszcze raz cały longplay! I jeszcze raz. Bo (nie wiem kto się tego spodziewał po płycie Kylie) Fever to prawie w całości zajebista płyta. Wiadomo, że single. Oprócz "Can't Get U..." było przecież tak samo hipnotyzujące (i nie tak zarżnięte przez radio) "Come Into My World", było też "In Your Eyes", które dalej brzmi jak idealny zapełniacz parkietu. No i było "Love At First Sight", nie dość, że wymiatacz w stylu Discovery to jeszcze z Nią w roli głównej. Ale i tak prawie tak zajebiste groove'y i hooki rozdawane tu są od "More More More" po "Burning Up". A tak poza tym, to nie pozbędę się wrażenia, że Franz Ferdinand zerżnęli w "Auf Achse" motyw z "Your Love". –Łukasz Konatowicz


099Luomo
Vocal City
[2000, Force Tracks]

Skłamałbym mówiąc, że pamiętam choćby jeden fragment tego krążka. W trymiga natomiast potrafię wrócić wyobraźnią do genialnej nocnej hipnozy, w którą rzucił mnie z niejednego nocnego letargu. Za dnia album ten prawdopodobnie nie funkcjonuje: sama myśl o włączeniu Luomo przy świetle przyprawia mnie o ból głowy, więc nie sprawdzałem tej opcji. Na równi nadającym się do słuchania wtedy, gdy "każdy przedmiot ma swoje oczy", jest tylko ATLiens, inne wymarzone outro dnia. Co tak wyróżnia Vocal City, że jest w stanie bić się z najdonioślejszymi dokonaniami Matthew Herberta? Po pierwsze primo, do żonglowania syntezatorami Vladislav Delay ma dwie złote ręce. Każde wyrwanie, zagłuszenie, zaokrąglenie dźwięku jest rozkoszą, gdy za późno by coś jeszcze zrobić, a za wcześnie by iść spać. Dosyć szybkie i zdecydowane house'owe bity obłożone pociętymi, na pół realnymi (i najczęściej damskimi) wokalami stanowią z jednej strony o przystępności niewymagających kontemplacji minimali Fina, a z drugiej o ich silnie uzależniającej, przepysznej transowości. O Vocal City przynajmniej nie trzeba kręcić Trainspotting. –Jędrzej Michalak


098Supersilent
6
[2003, Rune Grammofon; 8.0]

Czwarte wydawnictwo tego norweskiego awangardowego ansamblu to jeden z najlepszych fragmentów akademickiej muzyki jaki słyszałem – dzieło które chcieliby stworzyć ci wszyscy snobujący się intelektualiści w okularkach prezentowani na łamach magazynów pokroju "Glissando", ale braknie im zdolności. Aspirujący do tego rodzaju stylu legną, jeśli pod płaszczykiem pretensjonalności i niestrawnych soundscapes czai się słoma treściowa. Supersilent są podobnych nieudaczników zaprzeczeniem. Nie zamierzam rozstrząsać merytorycznie każdego nagrania z osobna – nasza recenzja wyczerpywała temat dość obficie – ale kilka krańcowych momentów wartych jest powtórnego wyróżnienia: organowa poli-symfonia metalicznych, predatorowych keyboardów w pierwszym, czarodziejskie objawienie interakcji saksofonu z ambientowym tłem na 7:03 w drugim czy złowroga kawalkada bębnów w bezbłędnie streszczającym rejony horroru penetrowane przez Floydów od "Interstellar Overdrive" do Ummagumma trzecim. Druga połówka 6 to przejazdy zastygłej energii symulujące foniczne odzwierciedlenie fikcyjnego zjawiska wsysania gigantycznych świetlistych łuków, zwanych protuberancjami, do czarnych dziur. Przybliżone metafory osiągają za pomocą skutecznego stopu surowego noise'u i zwiędłego fusion, lecz meritum kryje geneza materiału – naprawdę doznałem, gdy pewnego dnia Mike poinformował mnie, że goście są zespołem improwizatorskim, polegającym na chemicznej interakcji między instrumentalistami w czasie rzeczywistym. –Borys Dejnarowicz


097Kings Of Convenience
Quiet Is The New Loud
[2001, Source; 7.5]

Istnieje tyle powodów dla których na pierwszy rzut oka nie należałoby sobie w ogóle zawracać głowy Kings Of Convenience. Para skandynawskich oferm, z typu takich którzy są pośmiewiskami na szkolnych wyjazdach i nigdy nie pojawili się na klasowych imprezach, śpiewa na głosy akustyczne wprawki o nieszczęśliwej miłości z którą ogólnie jest im dość smutno. Ale widocznie coś w Norwegach tkwi dziwnego, że potrafią obrany model zagospodarować tak brawurowo i kapitalnie, iż rezultat staje się wzorem w danym zakresie. Jak Röyksopp wymuskali humanistyczny, ciepły dance-pop, a Supersilent doszlifowali formułę współczesnego "avant" do samej esencji, tak Kings dokonali rzeczy niemożliwej i wywindowali ideę minimal-emo-folk-nucanek o tym, że "kocha ją, wiesz" do praktycznego rekordu, a udało im się to dzięki redukcji do samych potrzebnych elementów i zachowaniu oszczędnych w wyrazie, pozbawionych tanio-atrakcyjnych ozdobników aranżacji (klarowna selektywność jesiennego hitu "Toxic Girl" to ich najbardziej optymistyczne wcielenie). Wtedy na wierzch wypływa intensywność przekazu. Od wstępnych linijek "Winning A Battle, Losing A War" jasny jest emocjonalny teren badany przez Řye i Bře: po-związkowa rezygnacja związana z opuszczeniem przez najdroższą osobę, próba odzyskania równowagi w dławiącej męce dalszej codzienności i nieuchronne cierpienie za sprawą ciągłych reminiscencji "utraconego". Lecz całe to łzawe marudzenie skończyłoby w dupie, gdyby nie kurwa mały szczególik: jakość ich pieśni. Niech mnie ktoś obudzi, bo każdy kolejny song rezonuje tu piękniej. Shins bieżący Simon And Garfunkel? Nawet nie kojarzę jak idzie "New Slang", gdyż mam "Little Kids" lub "The Girl From Back Then". I kiedy w tym ostatnim chłopak mruczy "I said I don't wanna suffer / But she told me she had nothing to offer", to nagle uświadam sobie, że nikt nie wyraził tego stanu bezsilności celniej. –Borys Dejnarowicz


096Summer Hymns
Voice Brother And Sister
[2000, Misra]

Powiadają, że wszystko już było. Racja, jeszcze raz ktoś zmusi mnie do pisania o letnim psychodelicznym popie zabarwionym folkowo (lub też odwrotnie), inspirowanym Wilsonem, Byrdsami i soundem kalifornijskiego wybrzeża, to po prostu się zesram z nudów. Każe mi wspomnieć o produkcyjno-edycyjnych przekwasach, iluzyjnie topiących konwencjonalny kompozycyjny szkielet w brzmieniowych eksperymentach, a odrąbię mu głowę i wrzucę do ścieku (copyright Szatow). Oczywiście, można zbudować komenta na motywie różnorodności i bogactwa sceny Athens, z której wywodzą się Summer Hymns, ale o tym *też już gdzieś kurwa było*. Policzyłem zatem, ot dla zabawy i urozmaicenia, ile różnych źródeł dźwięku kolesie wykorzystali nagrywając Voice i wyszło tego ponad dwadzieścia, od banjo przez hammonda i klarnet po samplera. Niezupełnie your everyday folk band. Wspominałem, że letnie granie? No jakieś milion razy. Szykujcie przyciemnione pomieszczenie i zimne kompresy. Just lay back and relax. –Michał Zagroba


095Cure
Bloodflowers
[2000, Fiction; 7.0]

"What the hell am I doing here w tym towarzystwie" rzekłby zapewne Robert Smith, połykając pozostałości roztapiającej się czerwonej pomadki i przytrzymując odpadający od twarzy biały make-up. Nie wiem, mamy widocznie dwóch fanów Cure w redakcji, którzy zdołali przepchnąć ten wrak do podsumowania dekady. Ale co by nie mówić, Bloodflowers to świetna płyta, zaskakująco udana jak na (zdawało się wtedy) pożegnanie weteranów MTVowskiej alternatywy, wymienianych zawsze w jednym rzędzie z U2 i Depeche Mode, mających za sobą dwadzieścia lat sukcesów i kilkanaście albumów w dorobku. Na dowidzęnia Smith odwołał się do chwil chluby, pięknego refleksyjnego klimatu Disintegration, podminowanego tutaj nieznośną dawką melancholii i wzbogaconego o przepełnione patosem, przestrzenne aranżacje. Kiurowa monotonia, eleganckie echujące melodie, "narkotyczność" w przystępnym radiowym wydaniu, proste liryki o przemijaniu i coś ujmująco smutnego – to był niegdyś doskonały farewell, tracący cząstkę uroku z każdym kolejnym przeciętnym i niepotrzebnym wydawnictwem kapeli. –Michał Zagroba


094Yume Bitsu
The Golden Vessyl Of Sound
[2002, K; 7.6]

The Golden Vessyl Of Sound to wybitnie nocne dzieło. Rozbudowane, bogate w instrumentalną psychodelię utwory i odrealniony klimat z pogranicza snu i jawy sprawiają, że słuchanie jej w świetle dnia, gdy ilość absorbujących nas boźców nie pozwala na pełne skupienie, nie bardzo ma sens. Pierwszych kilka razy oczywiście najlepiej na słuchawkach, ale kiedy już będziemy znać nieomal każdy dźwięk, to fajnie ustawić sobie na wieży opcję "repeat all", by gdzieś środku nocy obudzić się przy agresywnym bicie ostatniego kawałka, z którego po kilkunastu sekundach wyłania się riff składający się z basem na hook-melodię, która kiedyś w połśnie wydała mi się najpiękniejszą na świecie. Odrębną sprawą na Golden Vessyl są wokale. Co prawda nie ma ich zbyt wiele, ale kiedy już się pojawiają (na przykład by na dwa głosy wyśpiewać "We will be together" powtarzane przez cały utwór numer 3, czy w closerze) to tworzą naprawdę śliczne harmonie. Odnoszę wrażenie, że album ten jest na Porcys trochę niedoceniany – nie to, że zarzucam reszcie brak gustu, ale być może w pogoni za treścią nieco zapominamy o "innych" aspektach oceniania muzyki. W każdym razie dla mnie Golden Vessyl to, stosując terminologię redakcyjnej skali ocen, fenomenalna płyta. –Paweł Greczyn


093Grandaddy
The Sophtware Slump
[2000, V2]

Ano prawda to, że bardzo silne inspiracje Grandaddy widoczne są gołym okiem, wiadooomo również, że dla wielu Sophtware Slump żadną miarą nie dorównuje Under The Western Freeway. Trudno jednak nie mieć serca dla tej płyty. Rzadko kiedy chce się obecnie komuś robić muzykę naprawdę o czymś. A przynajmniej rzadko udaje się to zrobić przekonująco. Mój kumpel ostatnio chciał nabyć drogą kupna discmana i długo nie mógł znaleźć egzemplarza pozbawionego funkcji odtwarzania mp3. Ciekawe, może za 10 lat wytwórnie zrezygnują z wydawania płyt. Fajnie, że rezygnujemy wówczas ze słuchania nowej muzyki. Inny znajomy próbował mi wczoraj wytłumaczyć, że niedługo ma nastąpić przejście z technologii krzemowej na kwantową i że ciężko sobie wyobrazić tak duży przeskok techniki. Jeszcze jeden taki myk i rzeczywiście, jak przewidziała Futurama, będą nam przerywali sny reklamami. Sam już nie ogarniam, z ilu elektronicznych cacek i cacuszek dzisiaj skorzystałem. Nawet nasz koffany Porcys istnieje tylko wirtualnie, o zgrozo. Z pewnością mój bunt jest płytki i zaistniał głównie na potrzeby tego komentarza – w końcu patrząc realistycznie, przeciw zalewowi impulsów i bitów nie da się niemal nic zrobić. Lepszy jednak rydz: wyobrażenie sobie świata za sto lat, rozlatującego się i nieustannie poszukującego części zamiennych. Zwłaszcza, jeśli dzieje się przy dobrych piosenkach, ciepłym wokalu, przepięknym openerze i closerze, herbatce. –Jędrzej Michalak


092Destroyer
Thief
[2000, Catsup Plate]

Treściowo perhaps najbardziej Stardustowo-Bolanowa płyta kudłatego Kanadyjczyka oraz pomost między skromnym, bedroomowym, szkicowym City Of Daughters, a bezpośrednim natarciem melodycznych fajerwerków Streethawk i wczesno-Bowie'owym rozmachem This Night. Na lekkości, w całkowicie naturalnym i bezpretensjonalnym stylu Bejar płodzi parę hooków i interesujących tune'ów per piosenkę, niespecjalnie powalających z początku, jednak wżerających się po pewnym czasie na dobre. A jeszcze mimo pop-glamowego zacięcia i delikatnie teatralnych aranży, syntezatorów i podobnych ornamentacji wydźwięk Thief, tak jak pozostałych płyt Destroyera, pozostaje zdecydowanie dziewiczy. Wyrafinowany songwriting. Dużo zajebistsze nawet od wczesnego, niewinnego Elliota Smitha. –Michał Zagroba


091Destroyer
Your Blues
[2004, Merge]

One, two, three, four. Your Blues to więcej przestrzeni niż poprzednio, dla dotykającego palcem serdecznym centrum zmysłu estetycznego, piosenko-pisarstwa Daniela Bejara (Bajer w Bel – air ), całkowite przeciwieństwo najbardziej paraliżującej pozycji w jego dyskografii, City Of Daughters, która ciasna i neurująca przecież. Your Blues jest niemal-orkiestralnym folkiem, ze zbiorem wyśmienitych, lekkich fraz na akustyku i pianinie, gdzie w przestrzeni słuchawkowej akordy dają się łatwo wyodrębnić i drażnią receptory słuchowe z wrażeniem wielo(kilku)-płaszczyznowości. Każdy chce posłuchać Dana na Rolandzie, z gitarą i brodą. "Atmosferyczny pop dla pękniętych podmiotów" ciśnie się na usta (choć to przyjazna etykieta, specjalizację sugerująca). "Atmosferyczny", gdyż zewsząd zlewa się magma ambientowych drone'ów, mimo że tu bardziej jako powietrze niż ciecz. "Pop", gdyż tuziny motywików akustycznych, wokalnych, lekkie harmonie i reszta ekipy, już mniej określona. A przecież autor całego tego przedsięwzięcia zwykł wiedzieć co robi i jakie wektory ustawia jego załamany, przyszlifowany głos, ciągle brzmiący dojrzale, mimo skłonności do sprawiania wrażenia nietrafiania w wypracowaną przez siebie tonację. I co nie mniej interesujące (niżej podpisanego) sprawia, że każdy (czyli niżej podpisany) chce od czasu do czasu być Bejarem (Bejarem być), czy w najgorszym razie pić z nim wódkę zamiast whisky z colą czy butelki Barleysa. A poza tym: "So you think this is love?" – "I guess so, at least something to make it from". Bejar boss, Bejar kompozytor, Bejar ideał barmana (gdyby nie trzeźwość). Marginesem przytaczam jeszcze: "Feeling fine, but it must be the wine". Ta – ak. Liryczny, "your body is bad but your mind is OK". Przyjazny! –Mateusz Jędras


#100-91    #90-81    #80-71    #70-61    #60-51    #50-41    #40-31    #30-21    #20-11    #10-1

Listy indywidualne

Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)