SPECJALNE - Ranking
100 Singles 2000-2004
11 lipca 2005 090Avril Like Everybody Else [2002, F Communications] Kiedyś wydawało mi się, że do estetyki współczesnego, syntetycznego popu, w dodatku nacechowanego avant-gardowymi elementami, sięgającymi od płynnego ambientu do automatycznych, transowych bitów techno, dobrze pasować może jedynie seksowny, kobiecy głos. Nie byłem w stanie wyobrazić sobie prawdziwie gorącego, naiwnego popu okraszonego męskim wokalem. "Like Everybody Else" dobitnie pokazuje, jak bardzo się myliłem. Choć bez wątpienia prym w kawałku wiedzie genialna melodia prowadzącego hooku, głos Freda Avrila dopełnia tylko geniusz kompozycji, tworząc spójny wymiatacz, bezbłędny zarówno w swej połamanej, Solexowej teksturze, jak i czysto popowej przyswajalności. Miksując bezpretensjonalność z cross-gatunkowymi eksperymentami, a naturalny, nieskrępowany feeling z połamaną rytmiką, największy hit Francuza jawi się jako kwintesencja swego gatunku: fascynujący, wpadający w ucho kawałek, dokładnie taki, dla których tworzy się tego typu podsumowania. –Patryk Mrozek |
089Barbez The Relationship Between Man And Bird [2004, Important] Ensamblowe przedsięwzięcie o nazwie Barbez chętnie czerpie z kultury etnicznej Europy Wschodniej, nie stroniąc od inspiracji sięgających także w inne fajne, niewyeksploatowane przez rockowe Stany miejsca. Sześcioosobowa załoga z Brooklynu ma w swoich szeregach urodzoną w Petersburgu zawodową baletnice Ksenie Vidyaykin, wykorzystująca swą taneczną biegłość na koncertach, inspirując tyleż widzów, co resztę zespołu. Jako, że pozostali członkowie obsługują średnio po dwa instrumenty, w tym takie okazy jak marimba (prymitywny ksylofon), czy theremin (takie radzieckie, elektrofoniczne cacko), jasnowłosa Rosjanka obok pląsów garnie się także do mikrofonu, pełniąc honory pierwszej wokalistki. Wtrącając raz po raz wyśpiewywane w rodzimym języku ludowe tematy przywiązuje wielką dbałość do wytworzenia ezoterycznego klimatu dziwności. Pochodzący z osamotnionego w dorobku zespołu, zeszłorocznego self-titled debiutu brylancik "The Relationship Between Man And Bird" jest najznakomitszym dowodem na celowość realizowania takiej taktyki. Spośród leniwych, niespecjalnie z sobą powiązanych dźwięków wraz z upływającymi minutami powoli wyłania się intrygujący obraz przysparzającego o ciarki, godnego GYBE! (z którymi notabene dają gigi), piorunującego finału. Zachwyca szczególnie możliwość liniowej integracji z pieśnią – to tak, jakbyśmy dostali szansę podziwiania genialnego obrazu już od pierwszego pociągnięcia pędzlem po płótnie, aż po zaskakująco elektryzujący finał. –Jacek Kinowski |
088Ted Leo / Pharmacists Biomusicology [2001, Lookout!] Podstawowe wprowadzenie do "Biomusicology" stanowi błękitna, oceaniczna okładka. Morski ssak uchwycony w akcie spontanicznego wyskoku nad taflę wody metaforycznie ilustruje niżej podpisanego w trakcie słuchania tej piosenki. Wszystko tu musi nieodparcie kojarzyć się z tlenkiem wodoru. Zaprawdę, gdybym otrzymał w Instytucie Oceanologicznym posadę kierownika obserwacji hydrometeorologicznych z odtwarzania openera Tyranny Of Distance uczyniłbym codzienny rytuał. Nie tylko warstwa liryczna prowadzi szaro-niebieską drogą jednoznacznych asocjacji. "Biomusicology" klimatycznie nurkuje w "das meer", produkcyjnie tchnie bryzą, rytmicznie i melodycznie faluje kołysząc, a ekspresywnie orzeźwia jak centralne poranne chluśniecię w japę wiadrem cieczy zaczerpniętej z samego środka Pacyfiku, ale tak świeżo wiecie. Główny podniosły tune zawiera pierwiastek boski ("posejdoniczny"), przepiękne smyczkowo-gitarowe replikacje tego motywu zapierają dech, ewokując wailing wieloryba. Na tym planie autor dostarcza swojego najbardziej zajmującego, barwnego, energetycznego show. Fundamentalnie, lekko infantylny wokal Teda Leo zalatuje bejem, predysponując go do emfatycznych emo-ballad dla amerykańskich nastolatków. Ten, na wskroś naturze, stara się udowodnić, że ma kawałek przemówienia w tej krtani, uprawiając śmiały, energetyczny niezal-pop, co w tym przypadku zaowocowało porażającym clashem rześkości z sentymentalnością. Wiruje i wchłania. –Michał Zagroba |
087Schneider TM Reality Check [2002, City Slang] Moim skromnym zdaniem covery Queen Is Dead, niezależnie jak ciekawe i pomysłowe, same z góry skazują się na profankę, nie będąc w stanie nawet dotknąć emocji pierwowzoru i pozostawiając niesmak towarzyszący obcowaniu z "jakąśtam", zmieloną wersją ideału. Stąd z rezerwą odniosłem się zarówno do drugiej części trzynastego tracka na zeszłorocznym DJ Kicks, jak i pamiętnego "The Light 3000" wspólnego autorstwa Kpt. Michigana i jednego z naszych dzisiejszych bohaterów. Inni mieli odmienny pogląd. Na szczęście po hypie wokół, przyznajmy, brawurowego oraz, heh no dobra kurde, poruszającego (reminiscencją oryginału jednak) remake'u "There Is A Light That Never Goes Out" Dirk Dresselhaus dopiero miał zdobyć Mt. Everest piosenkowego emo-IDM, rozwijając pomysły przeróbki Smiths w całkiem własny manifest. Utworem "Reality Check" Schneider nadał znaczenie nowemu typowi wrażliwości, przyjaznej elektronice, czyniąc z lodowatego vocodorowego cyber głosu wywołującą silny stan wzruszenia, serdeczną, przyjacielską wypowiedź. Tak życzliwego, łagodnie usposobionego robota natychmiast chciałoby się zaprosić na obiad i pogadać z nim "o życiu". Wyobraźmy sobie, że sztucznej, martwej, bezosobowej estetyce nagle wpuszcza się parę promieni słonecznych, dostarcza pozytywne przesłanie i wszczepia ludzkie serce (ciepłe i bijące!), a otrzymamy tę właśnie perełkę. Komputerowy przekwas folkowej gitary, rezonujące duble wokali, fałdy klikających melodii, intensywny drgający bit, "kanałowe" obiegi keyboarda, delikatne pacnięcia elektrycznego pianina w tle i wyłaniające się z tego tęczowo-laserowe syntezatorowe wstęgi kreują stosunkowo złożoną electro-cyfrową rzeczywistość, ale utrzymaną w bezwstydnie wiosennej atmosferze - całość zaserwowano przystępnie. Rok wcześniej nieco podobnie "do ludzi" wyszli inni Niemcy, z tym że Idiology pozostawało mimo bardziej atrakcyjnych kształtów paru numerów zasadniczo płytą zimną, oderwaną od emocji, formalistyczną. W "Reality Check" Schneiderem targają nastroje – choć sound i środki wyrazu zahaczają o poszukujący laptopowy shoegaze, narrację kontroluje typowo popowa wrażliwość, bez żadnych odchyłów. To po prostu doskonale wyważony, pełen uczucia, chwytliwy song w nurcie zazwyczaj realizującym odwrotne założenia. –Michał Zagroba |
086Outkast So Fresh, So Clean [2000, Arista] Jak Andre z Big Boy'em wymyślą już jakiś jebaniutki motyw to można być pewnym, że go nie zmarnują. Kolesie są mistrzami w eksponowaniu choćby jednej cool melodyjki, a własne, słynne studio Stankonia (zresztą grubszy z duetu ma w domu jeszcze jedno – mniejsze, ale też małego rekina, kominek na pilota, jadalnię w której nie jadł jeszcze nigdy w życiu i takie tam) daje im w zasadzie nieograniczone możliwości produkcyjne. Bez kitu Outkast potrafi wykorzystywać przywileje mainstreamowych bogaczy nie tylko do melanżu, ale i do rozwoju twórczego (choć blado wypada porównanie genialnego Aquemini z mocno przereklamowaną, jedynie miejscami zajebistą Stankonią). Mając tej skali talent i nieograniczone środki mogą nagrać absolutnie wszystko. Nie bez znaczenia dla popularności, jak i samej frajdy z odbioru pozostaje też ich wizerunek: kompletnych bossów srających kasą z klasą. W "So Fresh, So Clean" do prostej, lecz arcychwytliwej melodyjki klawiszy dołożyli zaraźliwy, łatwy do powtórzenia refren, a reszta dostarczyła im pewnie mniejszego bólu głowy niż zamówienie rybek do akwarium. Układając swobodnie kolaże z niezliczonej gamy własnych patentów nie mieli problemów z okraszeniem wspomnianego trzonu i wyniesieniem go na poziom doskonale dopracowanego, imprezowego stunnera. A lekkość z jaką zdają się tworzyć słychać w samych kawałkach, co czyni je idealnym podkładem pod relaks. –Jacek Kinowski |
085Dizzee Rascal I Luv U [2003, XL] Tak oto rozpoczęło się całe szaleństwo grime w mediach. To właśnie ten singiel, szesnastoletniego wówczas Dizzeego, można dziś uznawać za ten pierwszy, niemalże historyczny. ''Dizzee Rascal come down like snow / With freezing cold flows like Moscow''. Ano, tyle tylko, że oprócz niesamowitego flow otrzymujemy tutaj genialnie pojebany (połamany) podkład, tę agresywną mieszankę hip-hopu, drum'n'bass, UK garage, 2-stepu i kto wie czego tam jeszcze. Jednym utworem niejako został tu zdefiniowany cały gatunek, a sam Dizzee otworzył sobie drogę do kariery, nagród i tak dalej. Wypluwane z niewiarygodną szybkością wersy, poparte inteligentną i przemyślaną treścią szybko stały się jego znakiem rozpoznawczym, a jednocześnie jednym z największych atutów. Szczerość oraz autentyczność spostrzeżeń i refleksji porażają, choć może nie aż tak, jak wiek ich autora. Przecież mając naście lat na karku nie tworzy się takich rzeczy! Ale może właśnie to wiek jest tutaj kluczem, powodem tego nowatorskiego podejścia do konstrukcji utworu, do samej jego struktury brzmieniowej? W każdym razie, masakra. –Łukasz Halicki |
084Wilco War On War [2002, Nonesuch] Destroyer: "When the world was not at war?". Zamiast zapalać internetowe świeczki i wpisywać miasta spróbujmy może spróbować spróbować spróbować spróbować ogarnąć Tweedy'ego. Nie dość, że się odważył ostrożnie podjąć (a jednak aktualny) temat WTC, to jeszcze mu "wyszło". Tu konkretnie, w jednym z utworów dekady, chyba w sposób najbardziej oczywisty. Pogodne trzy akordy, spoko. Klawiszowe plamki, spoko. Ganz gut melodia, tak. Elektroniczne jątrzenia, no spoko. Estetyczna perfekcja, yup, spoko. "You have to learn how to die / If you want to be alive", luz. Acha. No to wpisujcie miasta. –Jędrzej Michalak |
083Cansecos In Bloom [2002, Upper Class] Cansecos cieszy się względną popularnością w naszych kręgach i każdy ma swój prywatnie ulubiony skrawek tego wielobarwnego, eklektycznego albumu. Mike wskaże hybrydę emotroniki i ułańskiej mruczanki "Another Ordinary Day", Kuba harcersko-akustykowy, wieczorny "A Common State Of Being" za "klimacik", Grek kraftwerkowo-merrittowy "This Small Disaster" za rozrysowanie wokalu na tle synezatora w refrenie... Ja co najmniej kilka, a wśród nich pełną ciepła Beach Boysową stylizację "This Girl And This Boy", bądź harmonijnie sfrustrowanego bedroom-rockera "What It Was You Said". Lecz na topie tego całego bogactwa widzę "In Bloom". Po nocnym, otwierającym "Are You Lonesome Tonight?", "In Bloom" prezentuje rześką mantrę wiosennego świtania. Zapętlone ślady plenerowego nagrania "jutrzenki" w przyrodzie i organicznie kolokującego digi-ćwierkania + czyhający na "nowy, lepszy dzień" beat szkicują upojną, marzycielską krainę, w którą po chwili wprowadzona zostaje normalna piosenka. To znaczy, czy taka normalna? Dwa wokale śpiewają tę samą, intrygującą melodię, aż harfa przenosi je w kierunku legendarnego tekstowego strumienia świadomości "Science hopes that math revokes the history of the world's geography so all things could make more sense / Business hopes religion chokes…". Och, po drodze trafiają się jeszcze dezorientujące mostki. Uwielbiam zapuszczać Cansecos z pominięciem openera. "In Bloom" chyba zawsze będzie mi się kojarzył z inauguracją zeszłych wakacji: wstawałem, wrzucałem go na ogólny i radosny śmigałem na rower do lasu. –Borys Dejnarowicz |
082Blur Music Is My Radar [2000, Food] W ciągu ostatnich dwóch lat jeśli ktoś pytał mnie o zespół Blur, to odsyłałem do piętnastoakapitowej recenzji Think Tank, bo w niej zawarłem (skrótowo) wszystko, co sądzę o muzyce tego Wielkiego Zespołu. Ale tam była luka, a mianowicie ten singiel z 2000 roku, i dlatego teraz mogę się tu zrehabilitować. Kupiłem cacko w dobie podniety eksperymentatorstwem 13 i spodziewałem się kontynuacji psychodelicznych impresji albumu. W zestawie, obok wersji live dwóch staroci, otrzymałem dwa utwory: utrzymany w epickiej aurze "Tender" czy "Mellow Song", narastający "Black Book" oraz właśnie tytułowy. "Black Book" brzmiał jak pełnoprawny, czarowny odrzut z 13. "Music Is My Radar" nie brzmiał nawet jak cokolwiek Blur. Był bardziej akscesybilny niż zawartość rzeczonego "awangardowego" w ich dorobku krążka, wciąż, niemal nie zawierał cech wspólnych z hitami ery Parklife. WCIĄŻ, ja pierdolę, nie sposób było pomylić jego autorstwa. To charakteryzuje Wielkie Zespoły właśnie. Produkcyjnie, to majstersztyk. Polirytmiczny bicik Rowntree odsyła do afro-disco-inspired-rocka w rodzaju Remain In Light, ale w wersji zredukowanej – bez tysiąca akompaniujących przeszkadzajek. Zamiłowanie do pieszczotliwego funku Jamesa objawia się na 0:41. Coxon krucho scratchuje i wkracza z szorstkim, kontrolowanym distortion "Bugmana". Albarn zawodzi pewnym siebie falsetem, ale przede wszystkim jest takim bossem, że... Dam wam definitywny dowód na bossostwo Damona Albarna: jest on przypuszczalnie jedynym facetem o którym pozwalam fantazjować mojej dziewczynie i nie czuję z tego powodu wyjątkowej zazdrości czy żeny. W końcu od ponad dekady lideruje on Wielkiemu Zespołowi. Jeśli nadal tego nie kumacie, sprawdźcie choćby "Music Is My Radar". –Borys Dejnarowicz |
081Roots feat. Cody Chestnutt |
#100-91 #90-81 #80-71 #70-61 #60-51 #50-41 #40-31 #30-21 #20-11 #10-1
Listy indywidualne