SPECJALNE - Rubryka

Nuty Dźwięki 2013

13 stycznia 2014



Nuty Dźwięki 2013

Dziś prezentujemy zestaw mniej znanych nagrań sprzed wielu lat, którymi zdążyliśmy zajawić się w 2013 roku. Wraz z tegoroczną odsłoną Nut Dźwięków otwieramy się także na lata dziewięćdziesiąte.


Franco Battiato
Clic
[1974, Bla Bla]


Zadedykowany Stockhausenowi, Clic wcale nie jest typowym albumem włoskiego proga. Oczywiście wielki szacun dla tegoż - żaden ze mnie italianista, ale mam wrażenie, że cała formacja kulturowa powojennych Włoch bije na głowę swoje odpowiedniki z innych krajów Europy Zachodniej, natomiast temu jednemu dziełu zdecydowanie bliżej do Niemiec, do kiszonej kapuchy i ezoterycznych rozkmin przy niej. Oczywiście, można się spierać, czy specyficzne uduchowienie tej muzyki jest pokrewne new age'owi z Zagłębia Ruhry, czy też wyrasta wprost z konserwatywnej, sycylijskiej tradycji, można również wskazywać na francuskie źródła eksperymentów z musique concrète, a nawet szukać alternatywnych kluczy interpretacyjnych w rumuńskiej filozofii, buddyzmie albo innym hinduizmie, ale przecież wystarczy włączyć głośniki, by przekonać się, że chodzi tu o kruchą repetycję, o niezwykle subtelny żart nie ujmujący niczemu powagi, o intelektualną medytację, która dotyka najgłębszych emocji. O to wszystko, o co chodzi w twórczości Tangerine Dream, Popol Vuh, Can czy Faust. Ta rekomendacja powinna wystarczyć, dokopujcie się sami do swoich własnych poziomów Clic albo po prostu zapuście ten album jako wysmakowany ambient. Powo! –Krzysztof Michalak



Lucio Battisti
Anima Latina
[1974, Numero Uno]

Skąpana w letnim żarze Anima Latina autorstwa Lucio Battistiego to chyba jeden z najpilniej strzeżonych skarbów wszystkich kumatych użytkowników popularnej witryny Rate Your Music. Nie widzę w tym nic złego, bo to prawdopodobnie największe stricte muzyczne osiągnięcie tego włoskiego songwritera i jednocześnie rzecz, którą w moim osobistym mniemaniu powinien poznać każdy szanujący się czytelnik Porcys. Powodów widzę przynajmniej kilka. Kosmiczny opener "Abbraccialla abbracciali abbracciati" swoim subtelnym rozedrganiem mogłoby stanowić inspirację dla wczesnych sesji nagraniowych Mercury Rev. Ocierające się o mistycyzm dźwięki gitary w "Due Mondi" to odbicie piłeczki Włocha w kierunku dokonań amerykańskich folkowców z Fairpoint Convention na czele. Brylantami na Anima Latina są z kolei wielowymiarowa prog-suita "Anonimo" oraz melancholijne "Gil omini celesti" z chwytającym za serce śpiewem Battistiego i psychodelicznymi szarżami instrumentów (beatlesowskie "Sun King" kłania się w pas). Kompozytor z łatwością miesza romantyzm Astral Weeks z natchnionym sunshine popem Orpheusa i kunsztem kompozycyjnym Clube De Esquina. I jakby było jeszcze mało to potrafi to wszystko przekuć na grunt lokalny, nadając swoim piosenkom charakterystyczną "włoskość".

Nieprzewidywalność to jego znak firmowy. Battisti potrafi znienacka zaserwować przepiękną kołysankę "Il Salame", która śpiewana w języku Dantego robi kolosalne wrażenie oraz rozładować wielopiętrowe napięcie zwrotki wejściem uładzonego refrenu w "Macchina del tempo" (utworu nie tak wcale odległego od dokonań, powiedzmy, Todda Rundgrena). Niebywała melodyczność, która przekłada się na umiejętność układania wykwintnych aranży (czasem jakiś klasyk jazz fusion wleci jak z kuriera wycięty) i progresji akordów to pomost, który łączy Włocha z najwybitniejszymi songwriterami lat 70. Zresztą, co ja gadam – on jest jednym z nich. Podobnie jak w przypadku naszego Świętego Graala (mowa oczywiście o debiucie Zbigniewa Wodeckiego) nie da się tej pozycji zamknąć w jednym katalogu stylistycznym. Bo czymże jest barokowy pop wobec bulgoczącego szaleństwa i namiętności Anima Latina? –Jacek Marczuk



Saâda Bonaire
Saâda Bonaire
[1973/2013, Captured Tracks]

Ożywiona w ostatnich latach tęsknota za tym, co minione, tak bardzo obecna w dzisiejszej muzyce spowodowała, że słuchając po raz pierwszy chłodnego, sunącego na niezmordowanej basowej repetycji i orientalnie wystylizowanej partii gitary akustycznej "You Could Be More As You Are" uległem przelotnemu wrażeniu, że to kolejna nowość z Captured Tracks. Tymczasem jedyny nominalny singiel projektu wymyślonego przez bremeńskiego DJ-a Ralfa Behrendta oraz Stefanie Lang i Claudię Hossfeld, (w swej groźnej, niemieckiej zmysłowości, która unieważnia wszelkie niedoskonałości wokalne) powstał 30 lat temu i aż do teraz pozostawał dla zdecydowanej większości świata jedyną pamiątką po sesjach nagraniowych, które za sprawą Captured Tracks ujrzały w końcu światło dzienne.

Saada Bonaire jawi się dziś przede wszystkim zapowiedzią, nie do końca spełnioną obietnicą, szkicem, który częściowo został podjęty lata później przez innych (Peaking Lights, ale i M.I.A.), w bardziej sprzyjających okolicznościach. Słuchanie tej płyty, a właściwie zbioru utworów, które nigdy na prawdziwy album się nie złożyły ukazuje zespół w radosnych poszukiwaniach, z niezdefiniowanym wyraźnie kodem stylistycznym, jedynie najogólniej zarysowaną poetyką przywodzącą na myśl popowe wątki w karierach post-Throbbing Gristle (Chris & Cosey), tyle, że z udziałem bliskowschodnich instrumentów i dubowym backgroundem Behrendta. Nawet bezpretensjonalne połączenie, mimo wszystko.

I chociaż w niektórych fragmentach kompilacja wydaje się być niespójna, a pod koniec zbyt długa, nie sposób większości z tych nagrań odmówić zaskakującej świeżości – być może właśnie przez ich niezależność wobec określonego kontekstu, i dyskretną elegancję, przez co wraca się do nich z ciekawością właściwą odkrywaniu czegoś (choć odrobinę) fascynującego. –Piotr Gołąb



Cedric "Im" Brooks
Im Flash Forward
[1977, Studio One]

"Kto słucha rege ten rucha kolege" – to kiepskie gimnazjalne hasło padło w złym momencie w moim otoczeniu. W czasie, kiedy była największa zajawa na poznawanie klasyków i naparzanie Led Zeppelin, Beatles i Yes, jamajski nurt w muzyce został sprowadzony mi do możliwie najbardziej przaśnego rejonu. Mam wrażenie, że spotkało to paru innych zaangażowanych w muzykę, przez co wyspa z najlepszą drużyną bobslejową cierpi do dziś. Cedric "Im" Brooks zmarł w 2013 roku w wieku 70 lat i mało niezal-indie-ekip poruszyło się tym faktem. Sam poznałem tę postać zupełnie przez przypadek, przygotowując się do audycji o zmarłych muzykach w 2013 roku. To nieprawdopodobnie nieuczciwe, bo dla swojego środowiska człowiek ten miał taki wpływ jak James Murphy lub Built to Spill na swoje rejony.

Cedric zapytany, skąd wziął ksywę, odpowiada, że zawsze tak się nazywał. On był Im i tyle. Im Flash Forward jest według niego całkiem ok, ale właściwie to nie jemu to rozkminiać. To podejście do sprawy przechodzi zupełnie na muzykę. Solowy pokaz tego saksofonisty na tej płycie to spokój, wycofanie, dystans i dyskretna pewność siebie. W moim rege-kolege podejściu rozpada się cały stereotyp, że jamajskie rzeczy całe są oblepione jah. Gówno, nie są! Ja to wiem, Ty to wiesz, ale Im Flash Forward po prostu zachwyca kompletną nienachalnością.

To naprawdę zaskakujące, że nagrał to absolwent Alpha School, autor United Africa i Money Makera, dominujący element The Light of Saba i The Mystic Revelation of Rastafari oraz muzyk sesyjny Studio One. Ot tak, jakby ta muzyka zawsze była, tak jak on zawsze nazywał się Im. –Ryszard Gawroński



Hariprasad Chaurasia, Brij Bhushan Kabra, Shivkumar Sharma
Call Of The Valley
[1968, HMV]

W dalekiej Bułgarii pewien poczytny bloger postanowił napisać o Call of the Valley, płycie którą niedawno poznał. Zagrał konceptualnie. Bohaterem notatki został George Harrison. Fikcyjna scena z życia najmłodszego Beatlesa ukazywała go, co oczywiste, w momencie kiedy wpadał już po uszy w Indie i Krysznę. W tekście bułgarskiego blogera Harrison wspomina o płycie i swojej nią fascynacji. Wymienia egzotyczne instrumenty jakie zostały przez trzech muzyków użyte: santur, bansuri (taki flet) i tabla (takie kotły). Twierdzi, że coraz bardziej rozumie ideę medytacji, no przecież. W notatce Bułgara ten cały Harrison to taki tylko potoczny chwyt – na poły sposób na rekomendację albumu (serdecznie polecam, George Harrison), na poły uniknięcie opisu, którego nie da się dokonać. Nie da się – Call of the Valley to podobno instrumentalny koncept-album opisujący zwyczajny dzień z życia kaszmirskiego pasterza O.O Pogardliwie brzmiąca etykieta world music mówi: rób z tym faktem co chcesz. Osobiście wolę nie robić z nim nic. Niezależnie jednak czy wybierzecie jaźń czy jaźwę – warto po prostu posłuchać. –Radek Pulkowski


Comus
First Utterance
[1971, Dawn]

Wbrew okładce prog-rock Comus to nie muzyka w rodzaju archaicznego Dream Theatre, a raczej iskrząca od pomysłów żonglerka stylami (których część nie była zresztą wówczas jeszcze żadnym stylem). Melanż ich wszystkich jest serio dość niepowtarzalny. Dużo tu folku w przeróżnych odcieniach – od przebłysków klasycznego folk rocka, poprzez czyste hippie i plemienną rytmikę aż po karczemne celtyckie pijaństwo. W pięknym początku skoncentrowanej medytacji "The Herald" wokalistka brzmi eterycznie niczym Linda Perhacs. Poza tym, równorzędnie, First Utterance to chwilami wczesne Pink Floyd złamane przez poemat o Beowulfie, chwilami mózgotrzep Captain Beefheart, a chwilami zapluty jadem David Tibet. Gitarzysta i główny wokalista David Wootton potrafi też zaśpiewać jak Marc Bolan lub prawie jak biały Screamin' Jay Hawkins udający tak wczesny i dziki rock'n'roll, że nie zachował się na taśmach. Pomimo że gdzieś z tyłu głowy pojawia się świadomość istnienia, na przykład, sceny cantenburyjskiej i pomimo tego że na First Utterance obój, skrzypce i wiolonczela to wiodące instrumenty, Comus operuje też wygrzewem a'la Rolling Stones. Bardzo dużo mocy, ale i bardzo dużo inteligencji oraz uciekanie dostępnym szufladkom bez straty na przyjemności słuchania – znakomite. –Radek Pulkowski



Dan Curtin
The Silicon Dawn
[1994, Peacefrog Records]

The Silicon Dawn po pierwszym przesłuchaniu może wydawać się najmniej taneczną pozycją z całego katalogu Dana Curtina. Choć ten rezydujący obecnie w Berlinie weteran klasycznego brzmienia z Detroit nie rezygnuje na swoim debiucie z kanonicznych kodów gatunku to garść unikalnych patentów sprawia, że jest to album techno absolutnie wyjątkowy – i chyba jeden z naprawdę nielicznych, które przypadają do gustu osobom zupełnie niepodatnym na trudne uroki tego pięknego gatunku. Niby paleta barw pozostaje dość oszczędna, niby rytm raczej nie wyłamuje się z porządku 4/4, ale nie przeszkadza to The Silicon Dawn na wypracowanie własnej, niepodrabialnej wrażliwości. W przeciwieństwie do agresywnie "ubogacających" brzmienie współczesnych flirtów techno z housem sekret pracy Curtina polega przede wszystkim na subtelnym przesuwaniu akcentów, zabarwianiu hi-hatów barwnymi, pastelowymi plamkami, tymczasowym rozregulowywaniu perkusji i stosowaniu szeregu innych zabiegów, których precyzja ma na celu sprawdzenie, jak wyraźnie można nakreślić dystynkcję pomiędzy przejrzystością stosowanych środków wyrazu a efektem końcowym. The Silicon Dawn rozlewa się paletą psychodelicznej futurystyki, przywołującej niepokojące ciepło filmu Galaxy of Terror, a chwilach otwartego parafrazowania tonalności space-funku i deep-house'u egzorcyzmuje new age'ową wrażliwość, jakby podpatrzoną u samej Constance Demby. –Jakub Wencel



Chaka Demus & Pliers
Tease Me
[1994, Mango]

Różnica między dancehallem a reggae jest taka, jak między seksem a brakiem seksu. Nawet dobre reggae jest dość, ugh, czy możemy posłuchać czegoś innego, dobry dancehall natomiast − bywa zajebisty.

Zanim spluniecie i przescrollujecie dalej, wysłuchajcie mnie do końca JESTEM JEDNĄ Z WAS! Nie znoszę reggae jak każdy. Głos i przekaz Boba Marleya budzą we mnie pierwotną agresję, fizycznie nie jestem w stanie ich słuchać. Nie potrafię opisać furii, w jaką wpadam, kiedy ktoś wrzuca na MOJĄ playlistę "Three Little Birds" i "Welcome to Jamrock". Nie jestem osobą szczególnie okrutną, ale słuchając The Wailers mam ochotę ukręcać łebki małym dzieciom.

Gdybym nie przemieszkała dwóch lat w dzielnicy "tętniącej krwią Karaibów" (według przewodników turystycznych sprzed 15 lat), tzn. takiej, która nie ma już nic wspólnego ze swoimi korzeniami, ale gdzie domniemaną muzyką dzienną jest cokolwiek Motown, a muzyką nocną cokolwiek riddim, pewnie nigdy nie poznałabym Chaki i Pliersa, którzy przez tych parę lat wyrośli niespodziewanie na jeden z moich ulubionych duetów muzyki popularnej. Serio, i mówię to przy całym moim muzycznym i emocjonalnym przytrzymaniu: Demus i Pliers to dla mnie kombinacja równie legendarna co Hall i Oates, Missy i Timba, czy Lennon i McCartney.

Dzięki wydanemu w 1993 Tease Me, Chaka Demus i Pliers stali się − jak podaje najczęściej przytaczana we wzmiankach o duecie informacja − jedynymi jamajskimi wykonawcami, aż do czasów Shaggy'ego, którym udało się wywindowanie iluś tam singli pod rząd do brytyjskiego Topu 5. Ilość singli nie jest szczególnie ważna, bo i nie były to wcale najlepsze kawałki na płycie. Istotny w tej informacji jest właśnie przymiotnik "brytyjski". Tease Me nigdzie indziej na świecie nie zdobyło tak kolosalnej popularności jak w Wielkiej Brytanii. Album do dzisiaj funkcjonuje tam wśród ludzi naszego i starszego pokolenia jako absolutny klasyk, nie ma imprezy, której nie dałoby się uczynić lepszą przez zarzucenie "Murder She Wrote". Skąd tak wielka popularność właśnie tam? Jak podejrzewam, najłatwiej chyba wyjaśnić to faktem, że kultury funkcjonujące w diasporze zachowują największą wierność "tradycji i autentyczności" właśnie na geograficznych rubieżach − w Londynie wciąż można spotkać dzieciaki czwartego pokolenia mówiące czystym patois. Autentyczność, wiadomo, jest bardzo suchym i przereklamowanym wyznacznikiem czegokolwiek − chodzi mi o coś innego, o coś, co Obrońcy Hardkoru nazwaliby "truskulem". W tym samym mniej więcej czasie w Stanach, muzyczną twarzą Jamajki był w znacznie większym stopniu Sha-shabba Ranks − łączący estetykę dancehallową z wysokobudżetowym gangsta rapem. Kawałki Shabby są pod wieloma względami bardzo − i znów zabrzmię tendencyjnie − zamerykanizowane, to znaczy, przetłumaczone z lokalnego języka rozchwierutanych soundsystemów na mowę wspólną hip-hopu wczesnych lat 90-tych. Coś, co szukająca truskulu mniejszość karaibska Wielkiej Brytanii uważać mogła, w wersji łagodniejszej, za niepotrzebny chwyt, a w przypadkach bardziej skrajnych − za odrażający przykład "kupczenia własnym ciałem". W przeciwieństwie do Shabby, Chaka Demus i Pliers raczej się nie pierdolą.

Dopasowanie tej pary jest dla mnie tak niedoścignionym wzorem współpracy twórczej, że aż nie wiem, od czego zacząć − to dopasowanie równie oczywiste, jak potężny bas i chuda stopa, Summer i Moroder, Big Boi i Andre (mogę tak godzinami). Obaj jeszcze przed nawiązaniem opatrznościowej kolaboracji byli zresztą dość znanymi postaciami jamajskiej sceny − Pliers jako wokalista, Demus jako popularny *deejay*/toaster, po naszemu MC/raper. Rocznikowo równieśnicy ('63), w co zawsze ciężko mi było uwierzyć, prezentują dwa biegunowo różne typy postaci. Pliers, ze swoim jedwabistym, ale niewyrabiającym na zakrętach głosem, to typ wydelikaconego młodziaka-romantyka, którego jowialny wujaszek Chaka co i rusz sprowadza na ziemię ostrymi ragamuffinowymi wstawkami (myślę, że dynamika Skrzetuski/Zagłoba to dobre porównanie). Pliersowi zdarza się śpiewać naprawdę ładnie, a Chaka − Chaka zawsze brzmi jakby był w środku najlepszego melanżu swojego życia, nawet wtedy, kiedy po kolei wymienia środki transportu, za pomocą których ma zamiar wyruszyć na poszukiwania swojej dziewczyny w "Tracy" ("Me take a bus, me take a car, take a van, take a train... me take a diesel").

* * *


Tutaj pozwolę sobie przerwać na moment dywagacje i zwrócić uwagę na ostatni wspomniany przez Chakę środek lokomocji: "me take a diesel". Me take a diesel. ME TAKE A DIESEL. Czym jest diesel? Samochodem? Awionetką? Motorowerem? W jaki sposób pomoże nam w odnalezieniu Tracy? Rozmawiałam z paroma osobami, dla których Tease Me było przeżyciem kulturowym wczesnego dzieciństwa na miarę naszej "Lambady" i dla wszystkich zagadka "me take a diesel" od wielu lat pozostaje jednym z niewyjaśnionych faktów historii współczesnej.

* * *


Aspekt językowy to w ogóle osobny temat. Słychać, że w przypadku co najmniej kilku kawałków Pliers został "desygnowanym kierowcą", tzn. zasugerowano mu, żeby śpiewał z bardziej zrozumiałym dla zagranicznego ucha akcentem. Słychać to na przykład w tytułowym "Tease Me", zresztą jednym z większych popowych hiciorów na płycie, gdzie Pliers co i rusz z wpada z wygładzonego angielskiego w prawilne patois − "her heyes got me 'ypnotized", "she give me one smile, two smile, tri smile". Zdarzają się też kawałki takie, jak "Nuh Betta Nuh Deh", w których Pliers równie dobrze mógłby śpiewać po elficku. Przy mojej szczątkowej znajomości dialektu, wydaje mi się, że numer opowiada o konieczności i dobrodziejstwach ciężkiej pracy, ale tak naprawdę wszystko, łącznie z tytułem, może być rozbudowaną pochwałą kiełbasy lisieckiej. Mała przejrzystość semantyczna patois ma dla mnie jeszcze jedną niespodziewaną zaletę, bo jeśli się wsłuchać, to np. dziesiątkowe "Murder She Wrote" okazuje się być dość okropnym wyrzutem w kierunku dziewczyny lekko się prowadzącej - "gal you no ready if you cyan cook fi mi", wtręty o szmaceniu się tak strasznym, że wymaga regularnych aborcji itd. Czy jako spadkobierczyni sufrażystek czuje się atakowana przesłaniem? Wiadomo, że trochę tak, ale "Murder She Wrote" nie jest kawałkiem, który da się kontemplować na płaszczyźnie innej niż płaszczyzna baunsu, i to dla mnie załatwia sprawę.

Myślę, że gdyby nie Chaka Demus i Pliers, nie powstałaby nigdy spora część lepszych rozkmin Diplo. Inspirację tamtymi dwoma, bardziej lub mniej bezpośrednią, widać na wielu płaszczyznach. Od produkcji, posługującej się oszczędnym wachlarzem środków, ale w jakimś sensie bardzo „hucznej”, aż po estetykę przerysowanego, choć momentami ujmującego, hipererotyzmu (porównajcie sobie teledyski do "Murder She Wrote" i "Watch Out For This"). Co do produkcji Tease Me − większość numerów brzmi tutaj, jakby nagrano je góra za trzecim podejściem. Niektóre mogą być pokłosiem jakiegoś dwudniowego sobotniego grilla (brawurowy cover "One Nation Under A Groove"). Pliersowi zdarza się mocno zafałszować i pogubić sylaby, tylko po to, żeby za chwilę wejść gładziutko na bit najczystszym możliwym wokalem ("Roadrunner"). Chaka co i rusz dogaduje, podśmiechuje się w nieodpowiednich momentach, albo rzuca jakieś zupełnie bez związku z czymkolwiek "follow me!", "watch mi don't stop!". Najbardziej rozbrajające momenty płyty to te, w których słychać ich wspólną bekę podczas nagrywania. "Friday evening, feel like daaancing, just got over from some hard day's work" − zaczyna Pliers we "Friday Evening", po parokrotnym odchrząknięciu. W tle słychać ostentacyjne "he he" Chaki, zapodane tonem rubasznego "nie przepracowałeś w życiu jednego dnia, nierobie". I tak dalej, i tak dalej. Produkcja Sly & Robbie jest prościutka ale szlachetna (jak człowiek Rousseau). Najbardziej kozackie bity, jak choćby legendarne Bam Bam riddim, to w zasadzie jeden charakterystyczny myk basu i dwa instrumenty perkusyjne na krzyż. Słychać, że panowie mieli do dyspozycji narzędzia znacznie bardziej nowoczesne, niż chcą udawać, że mieli − raz na kilka kawałków pojawia się jakiś przypadkowy efekt, sampel, czy pogłos i po jednorazowym pojawieniu się natychmiast znika, jakby ekipa produkcyjna postanowiła machnąć ręką i spożytkować uzyskany w ten sposób naddatek czasu, żeby iść się napić.

Mogłabym opowiadać o tej płycie jeszcze przez dwadzieścia akapitów. Co próbuję tak naprawdę powiedzieć − a jest to tekst, który noszę w trzewiach od dobrych trzech lat − to że nawet w obrębie gatunków muzycznych, uważanych za do szczętu obmierzłe, tkwią kawałki, które pokochać można miłością szczerą i bezwarunkową. Jeśli zupełnie wam nie po drodze z sucharowym jamajskim r'n'b, to ostrzegam, że na Tease Me spokojnie znajdzie się kilka momentów do pominięcia ("She Don't Let Nobody", "Let's Make It Tonight", "I Wanna Be Your Man"). Jeśli natomiast jesteście spragnieni dancehallowych bangerów na 10, słuchajcie Sister Nancy i "Murder She Wrote". Me take a diesel. –Aleksandra Graczyk



Rita Lee
Build Up
[1970, Polydor]

Wielkie pokłady niezrozumienia fundowały najwyraźniej moją sympatię do debiutu Rity Lee, i jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że kandydatka do nut i dźwięków – w założeniu prezentujących dokonania artystów mało znanych – ma miliony słuchaczy na laście i tyleż fanów na fejsie. A niech klika cała Ameryka Łacińska, Vondráčkowej i tak od tego nie poznają... Bo taki status ma ta, nader już podstarzała, brzydsza Emma Bunton (której album jeszcze kiedyś was znajdzie) od Meksyku w dół. Zdaje się jednak, że sporą część elektoratu pani Lee zdobyła w czasach od Build Up późniejszych, kiedy to udało jej się nagrać kilka gorszych, a przy tym po wielokroć bardziej popularnych płyt, sprokurować kolabo z Paolo Coehlo i zyskać miano matki, tudzież babki rocka. Jej pierwszy album pozostaje tymczasem względnie zapomniany.

Nagrywając Build Up była wprawdzie gwiazdą, lecz nieco innego formatu, a o długowieczności jej kariery można było co najwyżej gdybać. Współtworząc jeszcze w wieku nastu lat ekipę Os Mutantes, doświadczyła ekscesów schyłku lat 60. w szerokim spektrum. Blisko cztery lata harówy na polu rewolucji obyczajowej i seksualnej, upadku świeckich utopii, inwazji północnej psychodelii i narkotyków, przedstawcie sobie. I, najwyraźniej, zapragnęła odmiany – choć w solowym debiucie pomagali jej Arnoldo Baptista i Sergio Dias, wyprodukowali wspólnie materiał zupełnie niekojarzący się groteskowym dorobkiem Mutantów. Jakże to "I wanna be a star" – śpiewa dziarsko Rita w refrenie otwierającego album "Sucesso, Aqui Vou Eu", a całość utrzymana jest w klimacie broadwayowskim... Szczera zgrywa, chociaż nie do końca, zważywszy dynamikę nastrojów i masek, jakie przywdziewa mutantka, będąc raz podekscytowaną pierwszymi symptomami sławy gryzetką, kiedy indziej – znużoną knajpianą szansonistką i wszystkim, co pomiędzy. A że wszystkiego trzeba spróbować, "José" – jak dla mnie ideał skromnej, acz wysmakowanej pop-perełki o amatorskim sznycie, zamkniętej w dwóch minutach – traktuje o biblijnym Józefie i jest coverem utworu niejakiego Georges'a Moustaki, który w swoim czasie pisał piosenki dla Françoise Hardy, France Gall, Brigitte Fontaine i im podobnych lub nie. To nagrane, należy dodać, w reakcji na aresztowanie Gil i Veloso. To znaczy początkowo panna Lee planowała zatruć wodę w São Paulo przy pomocy LSD – całkiem śmiesznie, ciekawe, czy czytała "Palę Paryż" – jakkolwiek było, to się nie udało, koniec anegdoty. Wzniosłych uczuć dostarcza też "Macarrão Com Linguiça E Pimentão" – choć kilkakrotnie akcentowana w tekście jest "marija", to niestety dowiedziałam się, że to, co ona tam śpiewa (po portugalsku), to przepis na makaron. Obrazu głupoty, że szpilki nie wetkniesz, dopełnia "Hulla-Hulla", popieprzona ballada w stylu hawajskim. Jest cover Beatlesów, kwestia gustu, ja skipuję. Closer kupiłoby moje gimnazjum, lecz niestety już go nie ma, na jego miejscu jest szkoła muzyczna. "Prisoneira Do Amor" przesłuchajcie tylko w przypadku otrzymania zamówienia na temat pod czołówkę nowej telenoweli.

Wyszła płyta nierówna, takie też były swego czasu recenzje. Nie zmienia to faktu, że trafiło się na niej kilka naprawdę rasowych momentów popu, rozpiętego tu między lo-fi a wykwintną orkiestracją, między tradycją brasiliany a międzynarodówką śmiesznych wokalistek lat 70., a przy tym wyzutego z psychodelicznych naleciałości. Ot, czysta elegancja, czegóż więcej chcieć od szukającej swojej drogi typiarki u progu kariery dinozaura. –Karolina Miszczak



Little Fujiko
White Peach Jellyfish
[1996, Benten]

Założona przez Audrey Kimurę wytwórnia Benten, w swojej prawie dwudziestoletniej działalności skupiająca z założenia niemal wyłącznie żeńskie składy poppunkowe, wydała ten album nie tylko w interesującym okresie narastania fali all-girl rockowych kapel w Japonii, ale również kształtowania się avant-popu, dla którego obok filaru w postaci Stereolab ważny punkt zaczepienia stanowiły uładzone noise-eksperymenty Deerhoof. Dostrzegam tutaj pewną zbieżność. W 1996 roku do ekipy z San Francisco dołączyła Satomi Matsuzaki, konstruując jej zasadniczy skład, do którego twórczości prowadzi mnie wydany w tym samym roku album Little Fujiko. Wyczuwam na White Peach Jellyfish pewien wspólny rodowód. Ale również tożsamy ciężar emocjonalny muzyki z zachodu na przełomie lat dziewięćdziesiątych i zerowych (odczuwalny najlepiej na przykładzie “Fujiko’s Dish-Counting Song”), tylko granej w innym kontekście i jakby z większym luzem. Płyta wykorzystuje charakterystyczne elementy japanoise’u, ale te mniej przystępne czyni w pełni przyswajalnymi. Jest oswojona od początku do końca. Zagrana dla zabawy. I popowa w takim wymiarze, jaki wówczas mogły jej nadać trzy mało poważne dziewczyny (i bodajże bębniarz) z Tokio. Jest także dość awangardowo i wielkomiejsko – ekspresja jak u Naked City dryfuje tutaj nieco w kierunku Oi!, wpisując album w statut swojego labelu (całkowita apolityczność). Natomiast ściślej muzyka zdaje się wyrastać z tradycji surfujących i improwizujących Boredoms, branych co prawda z lżejszej szufladki, ale przez to właśnie ciekawej. –Krzysztof Pytel



The Meters
Funkify Your Life: The Meters Anthology
[1995, Rhino]

Wchodzimy w dorosłe życie w przekonaniu, że nasz gust muzyczny w okolicach wczesnej dwudziestoletniości jest już w pełni ukształtowany i od teraz rozwijać się będzie planowo i w łatwych do przewidzenia kierunkach. Że repertuar gatunków i zespołów, z którymi przyszło nam się utożsamiać, muzyczne inklinacje, które wywalczyliśmy w wojnie z samymi sobą i nędzą modelu dominującego, są jedną z niewielu trwałych rzeczy w naszym życiu. Takich, na których możemy polegać w momencie, kiedy rodzice zaczynają odcinać nam przelewy. Jak zawsze, okazuje się, że nie mamy racji.

W połowie drogi między dwudziestką a trzydziestką przyłapałam się na tym, że kasuję z Ipoda antologię twee-popowych ballad (Where'd You Learn to Kiss That Way? Field Mice), żeby móc na nim zmieścić antologię dziwacznych funkowych instrumentali z Nowego Orleanu: Funkify Your Life: The Meters Anthology. Nie po to wychowywałam się w duchu małopolskiego cynizmu, żeby teraz wypisywać takie rzeczy. Ale też nie sądziłam, że będzie mi dane poznać w życiu coś, co stanie mi się równie bliskie, ani tym bardziej, że będzie to antologia funkowych instrumentali. Jeśli jest jedna płyta w życiu, którą ukradniecie z internetu, i której nauczycie się na pamięć, aż do momentu, w którym wyczekiwać będziecie na ten tutaj werbel i to konkretne wejście basu − wyczekiwać jak mała dziwka, którą przecież jesteście − to niech tą płytą będzie Funkify Your Life: The Meters Anthology. Czy pamiętasz, gdzie byłeś, kiedy po raz pierwszy usłyszałeś "Cissy Strut"? ("Jeśli nie pamiętasz gdzie byłeś, kiedy po raz pierwszy usłyszałeś 'Cissy Strut', nie idę z tobą do łóżka").

U artysty najbliższego gatunkowo The Meters, i w przeciwieństwie do nich znanego wszystkim, czyli Jamesa Browna, granie przybiera trochę inną formułę. To funk jednej strony w bardziej typowo chwytliwy, o wyraźnie bluesowych korzeniach, ale z drugiej trochę przytłoczony rozbuchaną postacią szefa. Dyktatura Browna paraliżuje oddolną inicjatywę reszty składu (a przynajmniej ja tak to sobie wyobrażam / bo i ciężko, żeby nie paraliżowała). The Meters, pomimo silnego przywództwa Arta Neville'a, prezentują wysiłek bardziej kolektywny i niezobowiązujący. Na pierwszy rzut oka to takie tam, granie przy niedzieli, w kanciapie u szwagra. Mówi się o różnych rzeczach, że "nadają się na każdą okazję", co zazwyczaj oznacza, że są po prostu boleśnie bez wyrazu. Funkify Your Life to właśnie taka płyta − na każdą okazję, zawsze zajebista, najseksowniejszy easy-listening jaki kiedykolwiek powstał. Czy to 40-ta rocznica ślubu, czy piąta nad ranem, narkotyki pod namiotem, czy nawet wyjątkowo pogodna stypa, The Meters. Siada. Tak dobrze. –Aleksandra Graczyk



The Mezmerist
The Innocent, The Forsaken, The Guilty
[1985, self-released]

Niezła draka. Jest to metal, jakiego nie znacie. I na pewno nie taki, jaki spodziewalibyście się usłyszeć w 1985 roku. Nieszablonowy, ekspercki, pełen cool odniesień na grunt klasycznego doomu. Wokale – zainspirowane chyba Italo-disco, japońskie sztuki walki na okładce, "Arabian Nights", który brzmi jakby Blondie chciało scoverować Saint Vitus. Jakby tego było mało odpowiedzialny za wszystko Mezmerist przepadł jak kamień w wodę. Rozeszły się dziwne plotki. Bill Ward w tamtym czasie związany był wiążącym ręce kontraktem. Dobrze poinformowani twierdzili jednak, że w tajemnicy zgodził się nagrać bębny na pewien nieznany szerzej album. Jedyne wtedy wyjście Warda poza Black Sabbath. Sekret nie dawał spokoju. Jak Dread Pirate Roberts, namierzany przez sieć Tommy Mezmercado odnaleziony został ponad dwadzieścia lat później w Kalifornii. Szkot, celt i druid, jak siebie określa, nie wiedział nawet, że go szukają. W 1985. – dzieciak słuchający Van Halen i Mahogany Rush. Chyba musiał mieć jednak w sobie coś magnetycznego. Na pytanie jak udało mu się namówić Warda do udziału w przedsięwzięciu, odpowiada: "Jako jedyny miałem jaja, żeby podejść i zapytać" –Wawrzyn Kowalski



Jeff Phelps
Magnetic Eyes
[1985, Engineered For Sound]

Magnetic Eyes to jeszcze jeden skarb mikro-narracji muzycznych idiosynkratyzmów sprzed lat, które dały nam Searching For Sugarman, Death, Lindę Perhacs czy Propheta. Z tym ostatnim powinowactwo jest tu też najbliższe, bowiem nagrana przez Jeffa Phelpsa w 1985 płytka brzmi niczym boogie funk wykonywany przez Kraftwerk po pijaku, z bonusowymi partiami fletu i wynalezieniem techno mimochodem (dwa lata przed "Strings Of Life"). Phelps, inżynier nuklearny z przedmieść Houston (i początkujący w tamtym okresie muzyk), Magnetic Eyes nagrał bezpośrednio na kasetę z użyciem trzeciorzędnego mikrofonu, z którego magię wydobyła trochę przypadkowo nastoletnia wokalistka Antoinette Marie Pugh (Phelps napisał "Heart My Heart" i "Don't Fall Apart On Me" specjalnie dla niej). Ten drugi utwór brzmi zresztą całkiem pokrewnie z muzyką Nite Jewel, co zaskakujące nie jest ze względu na fakt, że artystka zdradzała w przeszłości uwielbienie dla krążka. Jak na moje ucho, Magnetic Eyes bije muzykę Sixto Rodrigueza czy Death na głowę i szkoda, że jego wznowienie (przez Tomlab w 2010) miało dużo mniejszą siłę rażenia niż wspomnianych "odkrytych". Przydałby się film dokumentalny –Patryk Mrozek



Placebo
Ball Of Eyes
[1971, CBS]

Tak naprawdę Placebo narodziło się w Belgii, w Waterloo, w 1971 roku. W głowie Marca Moulina. Zaraz! – przerwie ktoś. Nie 71., a 72. Miejsce też nie do końca się zgadza, bo przecież chodziło o Brukselę. I, choć na temat jego narodzin powstały różne legendy, żadna nie opisuje wyjścia prosto z głowy jakiegoś tam Marka (prędzej Zeusa). Oj dzieci, dzieci – odpowiem pobłażliwie. By zaraz przejść do rzeczy. Wyobrażam sobie, że Ball Of Eyes musiało być prawdziwym szokiem. Rozpoczynający "Inner City Blues", cover Marvin Gaye'a oczywiście, czarująco wprowadza się w tym jednak przeważnie instrumentalnym jazzowym świecie, bogatym, lecz przecież jednocześnie zawsze dosyć powściągliwym. Podobnym klejnocikiem jest wykonanie "You Got Me Hummin'" (Isaac Hayes). Placebo z sukcesem zaciągało więc długi, lecz samo później równie często pożyczało: sampel z pojawiającego się za chwilę kapitalnego "Humpty Dumpty" wykorzystał J Dilla w "Love Jones", a także O.S.T.R. ("Brzydki, zły szczery"), który zresztą korzystał z Belgów nie raz. Są tacy, którzy uważają, że dopiero kolejne albumy wydobyły z grupy głębsze tony. Rzeczywiście brak tu jazzowej swobody, improwizacje są zachowawcze i nieczęste, trip nie za daleki. Innych (mnie) te właśnie braki nawet cieszą, gdy słucham tego wyluzowanego, funkującego albumu, jak trzyma kurs na melodię. –Wawrzyn Kowalski



Jim Sullivan
U.F.O.
[1969, Monnie]

"For record collectors, some albums are considered impossible to get hold of, records so rare you could sit on eBay for years and not get a sniff of a copy" rzecze informacja prasowa dotycząca U.F.O. na stronie labela Light In The Attic, któremu jednak wyczyn ten musiał się w pewnym momencie udać, skoro piszę te słowa, słuchając wznowienia z dwa tysiące dziewiątego roku. Sama kultowość wzięła się tymczasem tyle z muzycznej wyjątkowości materiału, co wydarzeń następujących po jego nagraniu; w 1975 Sullivan zniknął ("literally!") z powierzchni ziemi, pozostawiwszy za sobą pustego "buga" VW i nietknięty pokój w motelu w stanie Nowy Meksyk. Liczne teorie co do (nigdy nierozwikłanej) zagadki wskazują na anty-hipisowską policję, porachunki z mafią i oczywiście tytularne porwanie przez kosmitów; zainteresowanie sprawą potęgował też fakt, że Sullivan był też lokalnym celebrytą ówczesnej sceny muzycznej Los Angeles, permanentnie "o krok od sławy". Chociaż łatkę tę przypięto mu głównie za natchnione występy w barach Malibu oraz charyzmę i "głos" jako tekściarza, muzycznie U.F.O. to absolutna pierwsza liga psychodelicznej Americany końcówki lat 60-tych, wyróżniająca się równocześnie wyraźnym wpływem Bacharachowskiego songwritingu w wersji "zcountryzowanej" przez Jimmy'ego Webba. U.F.O. to album, który teoretycznie powinien mieć w swojej skromnej kolekcji płyt każdy szanujący się polski ojciec (obok rosyjskich wydań Bitli i Tutu Milesa Davisa), gdyby nie mały szkopuł, że przez czterdzieści lat nikt o tej płycie nie słyszał. –Patryk Mrozek

BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)