SPECJALNE - Relacja

Relacja: Sonar 2013

5 lipca 2013



Relacja: Sonar 2013
13-15 czerwca 2013, Barcelona

Podróż na Sonar rozpoczęła się jak zawsze, czyli strajkiem francuskich kontrolerów lotu, w wyniku czego jeszcze przed wylotem do Barcelony spędziłam cztery godziny tankując browary na pokładzie zacumowanego w porcie lotniczym ryanaira. Była ósma rano, więc cóż innego pozostawało samotnej kobiecie w opresji. Z tego miejsca ciepło pozdrawiam wszystkich strajkujących, bo właśnie dzięki nim mój losowy towarzysz podróży, uwięziony w fotelu po lewej, został moim kompanem w niedoli i baunsie przez resztę festiwalu.

Byłam już wcześniej na "dużych eventach muzycznych", a raczej wydawało mi się, że byłam. Sonar, rozpostarty przestrzennie na dwie lokalizacje, a czasowo na trzy dni i dwie noce, dobił w tym roku do rekordowej frekwencji 121 tysięcy osób. Przerosło to moje dotychczasowe wyobrażenia o tłumie zaczerpnięte z mszy papieskich. Dla porównania, populacja Barcelony to jakieś półtora miliona - jak łatwo obliczyć, było to największe wesele w gminie.



Festiwal obchodził w tym roku 20 urodziny, stąd tematem przewodnim - jak poinformował mnie podpunkt 1.3 broszury prasowej - okazało się "Dance & Hedonism for an immense birthday celebration". Spotkałam zresztą paru weteranów, którzy niczym najwytrwalsi juggalos/woodstokowicze, obskoczyli wszystkie edycje. Wbrew pozorom, nie jest to festiwal dla młodych ludzi. Jak się później miało okazać, nastolatki wymiękały o trzeciej, a stara gwardia (jak to na weselach) ciągnęła do rana. Ja, obarczona sprzętem fotograficznym wartym więcej niż moje nerki, też ciągnęłam do rana, na przeważnie w miarę trzeźwo. Bo gdyby nie sprzęt, piłabym nie zważając na to, czy obudzę się w wannie z lodem.

Barcelona jest miastem tak dobrym, że aż nie wiem gdzie zacząć, i o ile bawiąc na Primaverze da się coś jeszcze pozwiedzać, to w przypadku Sonaru. Nie. Ma. Opcji. Kolacja o 9 rano, odcinek progamu przyrodniczego, żeby pozbyć się cykających w uszach hi-hatów, zasypianie przez godzinę, pobudka o 16, karnet na szyję i z powrotem w otchłań szybu wiertniczego.


13.06.13 - DZIEŃ 1



Z powodu rozrostu imprezy, Sonar przeniósł się w tym roku ze swojej dotychczasowej siedziby w MACBA, znanej ze sztuk współczesnych oraz skejtowskich filmików na youtubie, do monumentalnego Fira Montjuïc. Słowami przechodzącego festiwalowicza: "O, tam masz strzałkę do muzeum narodowego, a u nas tylko rejwy w hangarach". Przybytek Sonar by Day, ulokowany przy Plaça d'Espanya, czyli w relatywnym centrum (w Krakowie powiedzielibyśmy, że tuż za obrębem plant), ze swoimi namiotami z piwem przypadkowo rozrzuconymi wśród połaci sztucznej trawy, wyglądał jak coś, czym mogliby się zajawić organizatorzy Lata z Radiem. Przez pierwsze godziny widać było pewną dezorientację tłumu w nowej, dużej przestrzeni, ale do końca dnia wszyscy doszli do siebie.

Tutu (DJ set)
SonarVillage by Estrella Damm



Pierwszego dnia, pełna neofickiej energii postanowiłam ZOBACZYĆ WSZYSTKO i zanurzyć się po uszy w całym tym festiwalowym szaleństwie, więc na miejsce dotarłam chyba wcześniej niż było to rozsądne. Tutu to sympatyczna i dziarska dziewuszka, której trochę szkoda było na godzinę 13 w środę, ale co poradzić - ktoś musiał przygrywać do rozwieszania girland. Jak na bite dwie godziny lirycznego deep-house'u z mocnym basem, w pełnym słońcu, poradziła sobie dzielnie. Mimo wszystko, wolałabym ją zobaczyć o 5 nad ranem. Także jeśli kiedyś macie okazję, to pójdźcie, a jeśli po drodze ktoś was będzie z nożem na ulicy zaczepiał, to powiedzcie, że idziecie na set DJ Tutu, bo może to ja was będę właśnie tłukła.

C. Tangana (Live)
SonarDôme (Red Bull Music Academy)

Nie znoszę red bulla i jego nowe smaki uważam za ohydne, ale faktem jest, że sponsorował jedną z najfajniejszych scen festiwalu. Przyglądając się powoli nabierającej impetu imprezie DJ Tutu i pałętając trochę bez celu, trafiłam na koncert C. Tangany, który z tego, co mogłam zrozumieć, może być hiszpańskim Fiszem/O.S.T.R-em. Ładne, oniryczne bity - tyle mogę powiedzieć. Jedyne, co moja łamana hiszpańszczyzna pozwoliła mi wyłowić z potoku słów wypluwanych w tempie karabinu maszynowego (żarcik), to "tengo chicos", "comida", "mi futuro" i "hip-hop", czyli wszystko do czego sprowadzają się i życie i rap.

***PRZERWA NA FOCHA***
Fani nowej muzyki najwyraźniej nie muszą jeść, i chyba dlatego najbardziej substancjalnym posiłkiem, jaki Sonar by Day miał do zaoferowania była suchawa pizza za 7,50. To w zasadzie jedyny zarzut jaki mam do festiwalu. Serio, lepszą jadłam z Lidla, i to z tej najtańszej linii dla żuli. Jedziemy dalej.

Fantastic Mr Fox (Live)
SonarVillage by Estrella Damm



Nie jestem pewna, co się dzieje z dubstepowymi DJ-ami po śmierci dubstepu (bo wszyscy wiemy co się dzieje z drum'n'bassowymi - grają do końca świata w każdym klubie w waszym mieście). W każdym razie, FMF - o którym będę pisać właśnie w ten sposób, bo ma ksywkę której już sam pewnie zaczął się wstydzić - dał kolejny świetny koncert w pełnym słońcu. Jakkolwiek tutaj ludzie już śmielej tańczyli. O ile set Tutu miał początek, rozwinięcie i zakończenie, to FMF przyszedł na gotowe i równomiernie cisnął. Mniej więcej około 30 minuty gigu starł palcem wskazującym pojedynczą kroplę potu z czoła. Niby kwalifikowało się to wciąż jako granie do kotleta (pizzy z Lidla), ale nie miałam z tym problemu, bo FMF to przystojny kawaler, z twarzą czułego psychopaty i dobrymi włosami. A w porównaniu do innych festiwali, ten - mam wrażenie - trochę ubolewał pod względem zjawiskowo ładnych ludzi, których tak lubimy oglądać. Za wyjątkiem Zlotu Vivy Najpiękniejszych na koncercie Major Lazer, przez większość czasu otaczali mnie ludzie tacy jak ja oraz ambasadorzy rejwu z '98.

Oddisee (Live)
SonarDôme (Red Bull Music Academy)



Waszyngtończyk z facjatą Ludacrisa i żywym bandem radził sobie lepiej niż The Roots z żywym bandem. Była obowiązkowa przerwa na funkowy kawałek brata i wystarczająco dużo wycieczek w stronę Slum Village i Marvina Gaye'a. W pamięci utkwił mi głównie hoży basista.

Gold Panda (Live)
SonarVillage by Estrella Damm



Gold Panda okazał się łysiejącym i niepozornym mistrzem suspensu. Prowadzenie tłumu odbywało się trochę jak w tym poradniku całowania z reddita, trochę jak w ojcowskim instruktażu "uprawiania miłości z kobietą" Louisa CK. Pięciu panów w strefie dla prasy (zdjęcie powyżej) nie mogło już znieść tego całego napięcia i zaczęło się namiętnie całować. Zdjęcie to zdobyło mi zresztą wyżulonego w festiwalowym handlu wymiennym szluga (Lewis Hyde byłby dumny).

Sébastien Tellier (Live)
SonarVillage by Estrella Damm




Mam koszulkę do spania z Sébastienem Tellierem, którego w zasadzie średnio lubię. Ale z powodu koszulki czułam się w obowiązku odsiedzieć swoje. Tellier, ze swoją brokatową gitarą, wygiętą posturą i zuchwałym żabotem, wyglądał jak wyjęty z koszykarskiej drużyny Prince & The Revolution u Charliego Murphy. Przypomniała mi się koleżanka, która na jakiejś przypadkowej frankofońskiej imprezie z pościelowym disco i wymęczonym megamixem Eda Bangera, podbiła do didżeja z karteczką deklarującą "I'll french kiss for some Motown". Też bym.

Mykki Blanco (Live)
SonarDôme (Red Bull Music Academy)



Wiadomo, siedzę bardziej w rapie niż hausie, więc nie wykluczam skrzywienia poznawczego, ale konsultowałam z innymi, którzy potwierdzili: Mykki Blanco dał jeden z najlepszych występów festiwalu. Biegnąc w kierunku SonarDôme nie byłam nawet pewna, czy starczy mu materiału (starczyło), ale liczyłam, że przynajmniej aspekt performatywny rozdupcy (rozdupcył). Pomijając szczegóły, takie jak różowe portki z satyny, glany i komunijne skarpety z koronką, oraz ujmujące błazeństwa sceniczne (seks ze stojakiem od mikrofonu) - Mykki jest przede wszystkim znakomitym raperem. Fakt, że na Offie jego koncert *pokrywa się* z koncertem MBV, jest dla mnie małą tragedią, i dla was też powinien.

Lindstrøm & Todd Terje (Live)
SonarVillage by Estrella Damm



Ostatni koncert pierwszego dnia festiwalu nie mógł być lepiej obstawiony. Lindstrøm w kapelutku gonzo-wędkarza i królowa nocy, Todd Terje, rozpoczęli 20-minutowym jamem, powoli przeradzającym się w "Lanzarote". Z oczywistym podstawieniem na "I wanna go to Barcelona" w partii wokalnej. Zagadnienie Tańca & Hedonizmu rozwinął w finale "Inspector Norse", gładko przechodzący w "I Wanna Dance With Somebody" Whitney Houston, za co w kierunku tych dwojga płyną z mojej strony dozgonne *serduszka* i *czarodzieje*.

Wstyd przyznać, ale zmyłam się z koncertu kwadrans wcześniej - nie ukrywam, że w celu picia. Na szczęście natychmiastowy potencjał karmiczny postanowił odpłacić mi szczodrze za obowiązkowość i wczesną pobudkę. Tuż po mnie do losowo wybranego baru dotarli Terje z Lindstrømem. Lindstrøm pił w kącie z ziomkami, ale Todd chętnie zapozował do fotografii ze swoim belgijskim niezal-browarem.


14.06.13 - DZIEŃ 2


Drugiego dnia, z równie dobrymi chęciami ale już mniejszą werwą, powróciłam na zielone połacie astroturfu Sonar by Day, trafiając w sam środek koncertu Foreign Beggars.

Foreign Beggars (Live)
SonarVillage by Estrella Damm



Z perspektywy hip-hopowej to taka trochę "muzyka dla tłumoków" (Łukasz Łachecki o postaci Wiza Khalify), ale z perspektywy festiwalowej - to dobra muzyka festiwalowa. Doceniłam zapał i elementy wiksiarskie oraz kostiumy wypożyczone z planu Fresh Prince of Bel-Air. W międzyczasie Matthew Herbert na sąsiedniej scenie już rozkładał swój kram, więc trochę się pokręciłam, jednym uchem łapiąc pożegnalne wezwania do melanżu dobiegające ze strony Foreign Beggars. Wracając wpadłam na Pavana Mukhi pałętającego się pod sceną z butlą absolutu, więc nie wiedząc co powiedzieć, rzuciłam "heyyy... good effort!" i trzasnęłam pamiątkowe zdjęcie.

Matthew Herbert (DJ set)
SonarVillage by Estrella Damm



Specyfika setów Herberta - przemawiam jako ekspert, bo byłam na dwóch, a w zasadzie na jednym i pół - wygląda tak, że Herbert gra to, co sam chciałby i mógłby nagrać. Tutaj postawił na łojenie w zasadzie jednolite, ale niepozbawione dramaturgii, i z wplecionymi elementami niby-jaarowskimi (snujące się, niekonkluzywne wokale --> klawisz --> bas --> wiksa). Na zakończenie, swoją drogą dobrze ogarniętego setu, okazał się największym kozakiem w kozackiej hordzie, zarzucając (Z WINYLA!) "Milkshake" Kelis. Czego tłum trochę nie pokumał. Za to Matthew, Matthew bawił się wyśmienicie i wydaje mi się, że nawet delikatnie przybaunsował szyją.

JJ DOOM (Live)
SonarDôme (Red Bull Music Academy)



JJ z Doomem spóźnili się o 30 minut, czego w sumie się spodziewałam, ale co jak na warunki festiwalowe było mimo wszystko liściem w twarz wszystkim die-hardom tłoczącym się pod barierkami. Sam koncert też nie odkupił tego przewinienia i, poza fajnymi wykonaniami "Guv'nor" i "Rhyming Slang", był, niestety, taki sobie. Doom wyglądał, jakby ostatnie pięć lat przesiedział na ławeczce pod sklepem spożywczym w Do The Right Thing: kaszkiecik, brzuszysko i syntetyczna koszulina (przynajmniej nie okazał się chudym białasem w masce, jak mu się to zdarzało w przeszłości). Jneiro Jarel dwoił się i troił, żeby zachęcić wykruszającą się młodzież do tańca, ale do samego końca dotrwało może z 50 osób. Nie o takie cośtam walczyliśmy.

Modeselektor (DJ set)
SonarVillage by Estrella Damm

Pierwszą połowę co prawda przebumelowałam na dogorywającym koncercie Dooma, ale to, co udało mi się zobaczyć z reszty, wynagrodziło poniesione straty. W trakcie "Rusty Nails" pierwsze rzędy zgodnie powiewały zapalniczkami, podczas gdy techniczni rzucali w ich kierunku bony na piwo i wódkę z sokiem. Parę kawałków dalej, obok bonów pojawiły się też prysznice z wina musującego - takie "dolary i szampan" na czasy kryzysu. W moim zeszyciku zanotowałam tylko "Modeselektor - TAK DOBRY", więc musiałam bawić się nieźle - niestety druga połowa wieczoru trochę przyćmiła szczegóły tej zabawy.

Pora było się zbierać i ruszać w kierunku Sonar by Night.



Do wszystkich wybierających się na Sonar: trwająca jedno piwo podróż autobusem z siedziby dziennej do siedziby nocnej festiwalu to jakaś godzina czekania w kolejce. Na korzyść kolejki przemawia fakt, że lokalni mieszkańcy sprzedają w miarę chłodne, tanie piwa. Ale jeżeli wam się spieszy bądź jesteście w nastroju na niczym nieuzasadnione palenie hajsu, złapcie taksówkę dwie ulice dalej.

-----

Sonar by Night, jak się słusznie spodziewałam, był już typowym rejw-hangarem, z dużą ilością ludzi naraz oraz szeregiem trzech potężnych scen o raczej losowo przyporządkowanych nazwach (SonarClub, SonarLab, SonarPub).

Kraftwerk (3D show) (Live)
SonarClub



Mimo prób, nie udało mi się wyłudzić foto-wejściówki na foto-rampę Kraftwerk. Po zlustrowaniu mojej osoby od góry do dołu usłyszałam, że "tylko prasa drukowana!". No spoko, niechże się cieszą tymi ostatnimi ochłapami splendoru. Z uwagi na mój skromny wzrost, z koncertu Kraftwerk udało mi się więc zobaczyć tyle, co na telebimie, czyli modernistyczne wizuale, oraz bezpośrednie otoczenie, czyli bandę ludzi w przypałowych okularach 3D. Trochę przykro, bo był to fenomenalny koncert, z moimi ulubionymi kawałkami ("Die Roboter", "Computerwelt", "It's More Fun to Compute", "Heimcomputer", "Computerliebie", "Das Modell" - jeden element nie pasuje), a fakt uwięzienia za wysokim murem osób normalnych rozmiarów zupełnie zaburzył iluzję, że Kraftwerk grają je tylko dla mnie. Do "Nummern" rozgorzał największy szał niezręcznego tańca jakiego doświadczyłam od lat. Jedynym zgrzytem poznawczym w tym wszystkim był fakt, że kawałki pojawiły się w wersjach anglojęzycznych. Dlaczego? Szczerze, było to równie smutne, jak hiszpańska wersja "Takiego Tanga" Budki Suflera. Zdezorientowana i skazana na doznania wyłącznie słuchowe schroniłam się w moim własnym świecie niekoniecznych muzycznych analogii. Otóż: z perspektywy akustyki rur kanalizacyjnych w łazience, Kraftwerk brzmią jak upośledzony dubstep, a początek "Autobahn" z podpyconym i spowolnionym basem to całkiem niezły kawałek dancehallowy.

Nicolas Jaar (Live)
SonarLab



Na Jaara zaciągnęłam ze sobą mojego współwięźnia ze strajkowego epizodu podróży (Jared, przywitaj się z państwem), który nie bardzo kojarzył postać, ale dał się namówić. Pod względem dynamiki performer/publiczność był to występ chwilami okrutny, z niekończącym się oczekiwaniem na tąpnięcie basu. Co bolało i sprawiało przyjemność jednocześnie. Jak przystało na koncert z gatunku The Best Of (my brief career this far) pojawiły się "Mi Mujer", "Colomb" oraz "Space Is Only Noise..". I tu fakt, którego nie byłam do końca świadoma: Jaar to najprawdziwszy latynoski pieśniarz, który na koncertach własnoręcznie dostarcza sam sobie wokale, zostawiając za konsoletą kolegę, chwytając czule za mikrofon i przeistaczając się w Erosa Ramazzotti. Obok rysu kochanka mórz południowych pojawił się w tym wszystkim rys sadystyczny (słowami Jareda: "cheeky little shit"), ale w porównaniu z późniejszym fajtłapowatym szmaceniem się Skrillexa było to mimo wszystko dość sexy.

Baauer (DJ set)
SonarClub



Mając w planach Major Lazer, postanowiłam zawiesić moje postanowienie o życiu w trzeźwości i nabyć napój alkoholowy, który pozwoli mi się skutecznie nabombić w ciągu pół godziny. I w ten właśnie sposób większość setu Baauera przetańczyłam w kolejce do baru, co nie przeszkodziło mi jakoś szczególnie w doznawaniu jego postaci o aparycji młodego Timberlake'a, gdyby tamten był szkolnym chuliganem z beer bongiem w szafce na kapcie. W miksie znalazło się niespodziewanie dużo żeńskiego rapu (co w ogóle było mocnym i radującym moje serce trendem festiwalowym). Z oczekiwanych wałków głównie "Yaow!" i "Harlem Shake", wystarczająco mocno zremiksowany, żeby nie wywołać ataku suchot, z nieoczekiwanych - nieomal nieokrojone "B.O.B" Outkast.

Chwilę później, w kolejce do toalety spotkałam Miss Turnusu:


Major Lazer (Live)
SonarClub



W międzyczasie mój barowy quest zakończył się wielką wygraną. Wyjątkowo obleśnie wyglądająca margarita z maszyny do margarit (przypominająca brunatnozielony slushie z "Glee"), w momencie kryzysu technicznego została dopełniona przez panią barmankę chojnym chluśnięciem czystej tequili. Była to, lekką ręką, najgorsza rzecz jaką kiedykolwiek piłam, ale przynajmniej zapracowała na swoje 9 euro.

Tymczasem Diplo, który od naszego ostatniego spotkania i chyba już po odejściu Switcha, zapożyczył sporo z rozmachu i maniery scenicznej Wayne Coyne'a, rozkładał w najlepsze koncertowe utensylia. Poza dancehallowymi tancerkami (to już wkład własny) i wuwuzelami, wśród atrakcji znalazły się spodziewane wodospady konfetti i mniej spodziewana kula z Diplo w środku tocząca się po głowach publiczności. Muzycznie obecna była głównie nowa płyta, z "Get Free" w bodaj trzech wersjach i dresiarską kulminacją w postaci "Watch Out For This". Muzyka muzyką - co najistotniejsze, na Major Lazer bawiły się najlepsze dupery festiwalu, więc oddajmy im na chwilę parkiet oraz należną cześć.











Maya Jane Coles (DJ set)
SonarPub



Uwielbiam Mayę Jane, więc pod koniec setu Major Lazer wymknęłam się na krótki kwadrans, żeby jej posłuchać. Mam zdjęcia, więc wiem, że tam byłam, ale przeglądając teraz notatki widzę, że jedyne, co udało mi się zanotować to "Maya Jane Coles - Najebawszy EP".

Skrillex (Live)
SonarClub



Skrillex jak to Skrillex: tu przykraje, tam skrawa i gra gitarra. Takie tam żarty, na Skrillexa poszliśmy głównie dla beki. Pompatyczne dekoracje (powyżej) były i nie zawiodły, podobnie jak pulsujący zegar na ekranie i głośne odliczanie sekund do wielkiego wejścia. Nazajutrz dowiedziałam się, że popularny Skrilly zaczął jakoby swój set remixem "Barcelony" Freddiego Mercury. To, rzeczywiście mogło mieć miejsce. Remixy Skrillexa (remixy Skrillexa!) mają to do siebie, że polegają na pojedynczym samplu i następującej po nim kawalkadzie dropów - że zacytuję za moim festwalowym notatnikiem "Kawałeczek czegośtam w charakterze bardziej przyśpiewki, a potem już tylko solidne napierdalanie". W takiej właśnie formie pojawił się m.in. remix "Welcome to Jamrock", które z tego co zdążyłam się zorientować, musi być jakimś katalońskim odpowiednikiem "Wonderwall" (to jest kawałka puszczanego na zamknięcie pubu, kiedy wszyscy jednoczą się we wspólnym śpiewie i wymierzają zaczepne kuksańce). Tak, jak Jaar miał nas wszystkich w dupie, w stopniu, który budził szacunek, tak Skrillex nie miał szacunku sam dla siebie i szastał dropami, jakby były na wyprzedaży. W rozgorzałej po koncercie dyskusji dotyczącej tego, jak strasznym musiał być lamerem w liceum, doszliśmy wspólnie do wniosku, że "stosunkowo późno zaruchał i bardzo chce być kochany". Oddając ponownie głos Jaredowi: "Dear GOD, I'd bully the hell out of him".

Diplo (DJ set)
SonarClub



Set Skrillexa był basspokalipsą, przetykaną biednymi samplami. Set Diplo - trwającą do 7 rano samplokalipsą przetykaną bogatym basem. Co wolę i popieram, chociaż wtedy akurat było mi już wszystko jedno. W kilkunastosekundowych, eisensteinowskich montażach atrakcji "Hold The Line" przechodziło w "Jump Up" i "Smells Like Teen Spirit"; "Pon Di Floor" w "Sweet Dreams" i "China Girl" a - w najbardziej brawurowej kawalkadzie bangerów - "Murder She Wrote" w "Hold Yuh" Gyptiana, "Who Am I" Beenie Mana i w "Bubble Butt". Czy jeszcze ktoś uważa, że "Bubble Butt" brzmi jak "Knock Out" T.O.P i G-Dragona? Czy to duży przypał, że znałam większość kawałków?



NIE WSTYDZĘ SIĘ I NIE ŻAŁUJĘ NICZEGO!


15.06.13 - DZIEŃ 3


Trzeciego dnia wybierałam się już do Fira Montjuïc jakbym szła na zmianę w kopalni węgla i w zasadzie olałam pierwszą połowę koncertu Chromatics. Przypominam, że jeszcze dwa dni wcześniej wysiedziałam dwie godziny na secie DJ Tutu o jakiejś chorej zupełnie porze.

Chromatics (Live)
SonarVillage by Estrella Damm



Pierwszą osobą, którą minęłam po dotarciu na miejsce, był chłopiec wymiotujący do kubła na śmieci (w tle przygrywali już Chromatics). Chwilę później musiałam przeczekać kwadrans na zapleczu medycznym, bo mój poznany dzień wcześniej ziomek zasłabł z odwodnienia. Także z samego koncertu, skądinąd dobrego, zobaczyłam niewiele. W pamięci zapadli mi przedstawiciele mniejszości gejowskiej wesoło pląsający w pierwszym rzędzie i podrygujący stopą pan ochroniarz. Jeszcze parę dni wcześniej nie mogłabym sobie wybaczyć, ale teraz nie miałam już za bardzo ani siły, ani sumienia.

W poszukiwaniu cienia doznałam za to neorealizmu włoskiego:



Mary Anne Hobbs (DJ set)
SonarVillage by Estrella Damm



Mary Anne Hobbs okazała się być prowadzącą program o dekoracji wnętrz na Channel 4. Przez co rozumiem: osobą wyglądającą dużo bardziej konserwatywnie i sędziwie niż mój mentalny jej obraz. W czym, jak nauczył mnie ten festiwal, nie ma przecież nic złego, bo lepiej wyglądać jak sędziwy konserwatysta niż stary rejwer. Godzina za to wciąż była młoda, więc ludzie głównie opalali się i kombinowali narkotyki:


Równolegle na Channel 4, Mary Anne Hobbs starała się udowodnić, że nie traci kontaktu z dzisiejszą młodzieżą, czego wynikiem był fajny, ale mało trzymający się kupy mix gatunków, od Buriala, przez trapy, aż po popłuczyny po dramenbejsie i roots reggae. Wolę myśleć, że w głębi duszy puszczała po prostu swoje ulubione kawałki na niedzielnym grillu dla sąsiadów w Chiswick.

AlunaGeorge
SonarClub



Koncert AlunyGeorge'a (to zbyt śmieszne, żeby odmieniać inaczej), jak kawałki Black Eyed Peas, składał się z zera wypełniacza i samych refrenów. Poza "Watching Over You" zagrali właściwie wszystko, na co liczyłam. Z rzeczy na które nie liczyłam, bo nie wiedziałam, że mogą się ziścić - soft-trapowe interlundium z samplem z Lil' Wayne'a, przechodzące w wierny cover "This Is How We Do It". W całości. "Barcelona how are you???" zagaiła w którymś momencie Aluna, na co przypadkowy typ, stojący obok mnie, odparł spokojnym głosem "Oh, we're alright, mate. Just a bit tired."

TNGHT (Live)
SonarDôme (Red Bull Music Academy)



Jestem trochę trapowym suckerem (da się to jakoś zgrabnie przetłumaczyć?), więc na koncert TNGHT cieszyłam się jak cukrzyk na insulinę. I wszechświat uśmiechnął się do mnie, bo schroniwszy się ze szlugiem na zapleczu sceny Red Bulla, doświadczyłam jak Lunice ostro baunsował do "Look Right Through" z turbanem na głowie i butelką whisky w garści. Groźni panowie w kamizelkach co jakiś czas groźnie informowali, że "NO PICTURES!" ("NO TOUCHING!" - Arrested Development). Tymczasem Lunice zaciągał się blantem, leżąc na ziemi obok konstrukcji wzniesionej z piñaty i dwóch szampanów. Próbując wstać z akrobatycznego podskoku udało mu się dopiero za trzecim razem. Chciałam podbić, ale "NO TOUCHING!". Takie życie. Jedziemy dalej!

Magia sceniczna tych dwóch była najgorętszym bromansem festiwalu. Pięciokąt z gigu Gold Pandy to przy tym telewizja śniadaniowa. Lunice - dwubiegunowa primabalerina w środku epizodu manicznego - i HudMo o ruchach Johna Cusacka (łapanie się za głowę i bezradne rozkładanie rąk w geście "jak dobry będzie ten drop! nie poradzę!") co chwilę zaczynali szeptać sobie do ucha jakieś słodkie bzdury, i pozorować bijatyki kończące się uściskami. TYLE MIŁOŚCI. Mimo zupełnego naprucia ani razu nie pogubili bitów. W części fristajlowej występu, tzn. kiedy już wyczerpali wszystkie własne kawałki, pojawiły się m.in. bliżej niezidentyfikowany kawałek Danny'ego Browna, przedpremierowe "Twerk It" Busty i Minaj oraz "Blood On The Leaves" Kanyego, dla którego obaj wyszli na środek sceny i śpiewali z pokazywaniem. Schodząc zza konsolety nabzdryngolony HudMo potknął się i uderzył głową w reflektor.

Biegnąc się wysikać po koncercie, wpadłam ponownie na tańczącego samotnie Lunice'a. Groźnych panów już z nami nie było, więc rozglądając się na boki rzuciłam "Smile for the camera, princess!" i tyle mnie widzieli. Nie żałowałam już, że nie zobaczę koncertu Pet Shop Boys.



-----

Jurassic 5 (Live)
SonarPub



Starsi panowie hip-hopu nie zawiedli moich weselnych oczekiwań. Były układy taneczne najbliższe mojemu wyobrażeniu o układach tanecznych Kool & The Gang, weselne zabawy z publicznością zahaczające o kaczuszki ("A teraz wszyscy siadają na motor i odpalają silniki! Ojej, wypadł nam kluczyk. Podnosimy!"), i pod koniec znane standardy "Concrete Schoolyard", "Quality Control" oraz "What's Golden". Cut Chemist i Nu-Mark w garniakach i ciemnych okularach co jakiś czas wpuszczali w obrót wielki gadżet sceniczny w postaci monstrualnego winyla do wytwarzania wobbli i ostro samplowali Dead Prez.

Breakbot (Live)
SonarPub



Breakbot wyglądał na spokojnego typa, który być może przedawkował valium. Jared coś marudził ("ghaaaaaay"), więc postaliśmy przez chwilę i poszliśmy szukać Tańca i Hedonizmu, który zaiste znaleźliśmy, na secie króla lamerów, DJ-a Mele.

Mele (DJ set)
SonarClub



DJ Mele to nerd z otchłani 4chanu, który od tygodni nie opuścił sypialni w piwnicy i byłby nikim bez swojego czarnego hypeboya z Brixton. Nie wiedząc, co innego począć, tańczyliśmy (z zapałem godnym lepszego setu) do "Get Get Down" Paula Johnsona, mixowanego z Rihanną, "Niggas In Paris" i "Night" Bengi.

Busy P (ed banger megamix) (DJ set)
SonarPub



"Me llamo 'Ocupado P' ", rozpoczął swój występ Busy P, czym w normalnych warunkach zdobyłby mnie na kolejną godzinę. Ale wtem dotarło do mnie, że nie jadłam od trzech dni (czy już kwalifikuję się na fana nowej muzyki?), więc resztę ed banger megamixu dosłuchałam z działu zupek chińskich, po cichu tęskniąc za faktycznym posiłkiem i Motown.

2manydjs (Live)
SonarClub

Włócząc się po ośrodku w oczekiwaniu na koncert Hot Natured, niespodziewanie utknęłam w samym środku koncertu 2manydjs, muzycznie zresztą dość cherlawego. Kiedy już udało mi się wydostać z tłumu, pod ścianą dostrzegłam DJa Mele pijącego kolkę z puszki i postującego coś na 4chanie ze swojego smartfona, więc przywitałam się i trzasnęłam fotkę. Obok mnie, panowie z firmy ochroniarskiej pod niefortunną nazwą "The Willys" ruszali z latarkami na patrol w poszukiwaniu narkotyków. Niestety było już za późno.



Hot Natured (Live)
SonarLab



Po autorach najseksowniejszego kawałka o podpisywaniu kontraktu z telewizją cyfrową spodziewałam się smutnych panów z kontrolerem i imprezy w pianie, a doczekałam żywych instrumentów i kulturalnej zabawy. W ogóle, słuchajcie Hot Natured.

Justice DJ set
SonarPub



Po shockerach w postaci "D.A.N.C.E" i "We Are Your Friends" wielką niespodzianką okazał się dla mnie brak "Get Lucky", "Wonderwall" i "Welcome to Jamrock" - ale sam początek setu przegapiłam, więc kto wie. Na zakończenie, choć nie miałam już czym myśleć ani czym oddychać, mój sen o Motown ziścił się w postaci "Be My Baby" Ronettes i "Ain't No Mountain High Enough" puszczonych jedno po drugim. I nawet nie musiałam się z nikim całować.

Paul Kalkbrenner (Live)
SonarClub



Już ledwo żywi, ale w ciągłym poszukiwaniu fest łojenia, które nie zna litości i nie bierze zakładników, bez wyrzutów sumienia minęliśmy przylądek Maceo-Troxlera i szczęśliwi zakotwiczyliśmy na Kalkbrennerze. Który, jak się okazało, na żywo tańczy, wygląda i cieszy się życiem zupełnie tak, jak na filmikach. Co i mnie strasznie ucieszyło, ale przede wszystkim kazało ogarnąć. Bo jeśli on ma jeszcze siłę, to co ja w ogóle odstawiam.

Tymczasem, zabawa w strefie dla prasy trwała w najlepsze.



Laurent Garnier (DJ)
SonarPub



Była piąta nad ranem, więc pozostało resztkami sił wybrać finałowy set festiwalu. Po szybkim rozpoznaniu dostępnych opcji, wybór padł na Laurenta Perriera, który okazał się Vintage Dom Perignonem w morzu najparszywszego młodego Mumm Brut. Widziałam go już wcześniej na, heh, pomaturalnym Openerze, gdzie trochę poddał się terrorowi nadmorskiego czilautu i wczesnej godziny. Tutaj, był komendantem Tańca i Hedonizmu dla ostatnich na polu bitwy. Solidny, dwu i półgodzinny set dla weteranów. Ostatnim kawałkiem festiwalu, wybłaganym u organizatorów, którzy już wiercili się na zapleczu z miotłami, było "Out Of Space" Prodigy, ponieważ oczywiście, że było nim "Out Of Space" Prodigy.

Do mieszkania dotarłam chyba na piechotę, kupując po drodze kanapkę i piwo. Ekspedient w sklepie, na widok wyciągniętego przedwcześnie paszportu popatrzył na mnie z politowaniem, dając bezgłośnie do zrozumienia, że wcale nie wyglądam tak młodo, jak mi się wydaje.







Aleksandra Graczyk    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)