SPECJALNE - Artykuł

10 naszych ulubionych piosenek Nirvany

12 kwietnia 2004



10 naszych ulubionych piosenek Nirvany
autorzy: Porcys Staff

Nirvana i Radiohead były najważniejszymi zespołami lat dziewięćdziesiątych. Również najbardziej docenianymi i chwalonymi, właściwie we wszystkich kręgach. Zarzuty o banał, prymitywizm oraz skopiowanie "Come As You Are" od Killing Joke są bezwartościowe, odkąd muzyka Nirvany wybuchała pasją, wrażliwością i żarem. Małe dzieci wiedzą kim był Cobain, że Nirvana grała ostro i hałaśliwie i że była zaprzeczeniem "komercji" lub "wiochy". Puśćcie dowolnej osobie zwięzły popowy kawałek z głośnymi, jazgotliwymi gitarami i krzykliwym wokalem i otrzymacie porównanie do Nirvany. Na pewnym etapie wydawało się, że nastąpił medialny przesyt problematyką grupy. Dlatego ze sporym wahaniem przystępowaliśmy do poniższego feature. Niby odnośnie Nirvany powiedziano już więcej niż się da, po co zatem męczyć i tak sfatygowany temat po raz milionowy. Spoko. Z drugiej strony, mijająca okrągła rocznica śmierci Cobaina zobowiązuje do wzmianki. Specyfika naszej relacji z tym wielkim, przeogromnym zespołem polega też na tym, że na co dzień rzadko wracamy do jego dokonań, bo zwyczajnie nie ma na to czasu. Rzuciliśmy więc świeżym uchem na stare, latami omijane krążki, zanurkowaliśmy w przeszłość i wyselekcjonowaliśmy ulubione utwory formacji, bez napinki, ot, garść luźno potraktowanych wspomnień i skojarzeń.


  • "Negative Creep" (Bleach, 1989)

    Bleach to oczywiście najbardziej olewana płytka w dorobku Nirvany. Niesłusznie, niesłusznie. Album nagrany kosztem kilku dolarów działa jak ożywczy zastrzyk gitarowej surowizny. Weźmy "Negative Creep". To jest hardkor kochanie, może nie jedyny odarty z elementów nie-pierwotnych fragment Bleach, ale zależało mi na czymś wyjątkowo wyrzyganym i w obleśnej, punkowej najebce "Creepa" znajdujemy najwięcej wartości wymiotnych. Znając Nevermind na pamięć bardzo sympatycznie jest powrócić do tych skromnych początków i podumać sobie nad rozwojem Nirvany – najchujowsza z chujowych melodii "I'm a negative creep, I'm a negative creep and I'm stoned" (wyrzyg) i toporny undergroundowy riff smakują podziemiem w wydaniu niewybrednie punkowym, promowanym zazwyczaj przez czarno-białe ziny o nakładzie siedmiu egzemplarzy. Teoretycznie "Negative Creep" powinien "jawić się ściekiem", trudno więc wyjaśnić dlaczego podskórna paranoja tej miłej piosnki jednak przemawia. I cóż, że zrzynka z Mudhoney, ten utwór to wczesny Kurt at his most earnest. –Michał Zagroba


  • "Smells Like Teen Spirit" (Nevermind, 1991)

    Kto nie zaczytywał się niegdyś w cieniutkich książeczkach z tłumaczeniami Tomasza Szczegóły (tudzież Szczegoółły), zwyczajnie nie miał dzieciństwa. Pan Tomasz uprawiał rodzaj przekładu natchnionego osobistymi poetyckimi wizjami tłumacza, ale na tym polegała cała przyjemność obcowania z twórczością pana Tomasza. Maleńczuk wypowiedział kilka lat temu następującą prawdę: jedynie poeta jest w stanie dobrze przełożyć poezję. Szczegóła z pewnością skrobał jakieś wiersze do szuflady, jeśli "the vomit" z "Paranoid Android" zdołał ująć tak pięknie jak "plwociny", a z "fridge" potrafił uczynić "pralkę". Niekiedy pan Tomasz zdobywał się na własną interpretację, podpowiadaną mu przez wiedzę lub zdrowy rozsądek – tak chociażby miała się sprawa ze "Smells Like Teen Spirit", czyli "Śmierdzi Szczawiem". Czy istnieje w ogóle nevermindowa anegdotka, której nie znałby cały świat, z Tomaszem Szczegółą włącznie? Ooaaa wiecie że Teen Spirit używała dziewczyna Kurta z Bikini Kill, koleżanka tej co to wysprayowała biedakowi ścianę słynnym napisem? A co powiecie na to, że nazwa nirvanowskiego hitu Offspringa "Come Out And Play" to pierwsze wersy legendarnego koncertowego wykonania "Smells" z kwietnia 1991. I wreszcie, pewnie niewielu zdaje sobie sprawę, że tak niegodziwie dissowany przez wszystkich bez wyjątku pan Tomasz uczył praktycznego angielskiego na jednej z najlepszych uczelni w Polsce. –Michał Zagroba


  • "Come As You Are" (Nevermind, 1991)

    Na zieloną szkołę w szóstej klasie pojechaliśmy z siódmą "b", gdzie rządzili: para szkolnych przystojniaków Krzyżak i Sebastian, wielki – gruby – cham – prostak Maciek – "Juby" i Grotek ze swoją kostką ważącą netto ze dwa kilo z uwagi na dziesiątki przyszytych kapsli po frugo. Ten ostatni zabrał na wyjazd boom boxa i chodził z nim nawet do klopa, czym zresztą naraził się naszej chemicy Śliwie, która potem perfidnie przyłożyła się do zmowy nauczycieli, przez co spędził w podstawówce rok dłużej. W każdym razie koleś był bardzo kontaktowy, chętnie dzielił się uwagami na temat puszczanych kawałków i choć jego prawdziwą miłością był Green Day, to na prośbę dziewczyn częściej leciało In Utero czy Nevermind. Radowało to serce i duszę ślicznej Agnieszki, posiadaczki kolekcji t-shirtów z podobizną Cobaina (rzadziej całego zespołu), oraz najładniejszego biustu w okolicy. Największym perwersom – z tych odważnych, bo Sebastian nigdy nie był daleko – zdarzało się zapytywać Agnieszki co też ma na koszulce. Ale hardcore, nie?

    Gdy inni zaczynali naciskać Grotka, żeby wreszcie przewinął (tu powraca obraz Jubego, który nie jarzył zajawki Kurtem "Kombajnem" i bezskutecznie postulował zapuszczenie "Scoobiedoo Ya" lub jakiegoś "dobrego disco") niemożebnie katowane klasyki z "Come As You Are" na czele, our sweetie niezrażona pomrukami niezadowolenia w skupieniu zagłębiała się w mistyczne wymiary podprogowego przekazu swojego idola. I za to (też) ją podziwiałem. –Jacek Kinowski


  • "Stay Away" (Nevermind, 1991)

    Nevermind to jeden z najbardziej zjechanych albumów w moim życiu. Do dziś dziarsko dzierżę oryginalną kasetę, którą hen dawno otrzymałem w prezencie od koleżanki w podstawówce. Podejrzewam, iż pierwej taśma się zerwie lub zaplącze, niż rozmagnetyzuje. Kuba mówi "wiesz, Nevermind", gdy ma na myśli rzecz przesadnie skatowaną, do urzygu, do granic przyswajalności. Nie mogę tego słuchać, Nevermind. Zaiste, strona A pozostaje ograna do bólu. Wszystkie single pochodziły ze strony A i dziś sporo osób chowa uszy w dłoniach wobec "In Bloom" lub "Lithium". Wciąż, strona B nadal pozostaje świeża i rześka. Zawsze darzyłem "Stay Away" ogromną sympatią, bo kawałek argumentował skutecznie brak jakichkolwiek koneksji Nirvany z "grungem". Nirvana była punkowym, pixiesowym, college-rockowym niezal-bandem. "Stay Away" wypunktowuje to efekt(y)ownie. Ciężko napisać punkowy numer równie elegancki w swojej furii, równie klarowny w swoim zamazaniu. Galopujące drumy, bezbłędny czterodzielny riff basu i kultowy wrzask "all right" wymiatają jak chuj. "B.L.U.R.E.M.I.", "More Sweet Soul" czy choćby "At This Time" (tak wiem) są wariacjami na motywach "Stay Away". Innymi słowy, blueprint. –Borys Dejnarowicz


  • "Stain" (Incesticide, 1992)

    Ok, zwierzę się Wam, że choć nigdy nie przekonywały mnie czarne koszulki spod Pałacu Kultury ze słodziutkimi zdjęciami Kombajna (och, jaki on grandżowy milusi, a przy tym patrzy tymi pięknymi oczkami spaniela) i datami określającymi jego dwa podstawowe rites de passage pod spodem, ani dłubanie w teoriach spiskowych dotyczących rzekomej śmierci frontmana Nirvany ("Kto tak naprawdę zabił Kurta?"), to w II klasie liceum byłem wielkim fanem zespołu.
    Miast jednak jak większość modnych rówieśników pieczołowicie szperać po szafach w poszukiwaniu starych koszul w kratę, grandżowych sztruksów po pradziadku i naszywek na "kostkę", niezrozumiany, jak każdy, przez nikogo, uprawiałem przy zamkniętych drzwiach bedroom isolation, męcząc świeżo zakupione płytki Nirvany, nieodłącznie towarzyszące moim młodzieńczym bólom istnienia (w okresach większej melancholii katowałem się dodatkowo Dostojewskim, gaszeniem światła i leżeniem w bezruchu na dywanie, twarzą do dołu. Nawiasem mówiąc, mam wrażenie, że niektórzy ludzie nigdy nie wychodzą poza tę fazę).

    Kawałek "Stain", pochodzący z wydanej w 1992 Incesticide (zbieraniny wczesnych rarytasów zespołu, demówek z ery mezozoicznej i płodowych outtakes z wczesnego triasu, datowanych na pre-Nevermind, a nawet pre-Bleach), koncertowo wyprodukowany przez Steve'a Fiska, to prosty, energetyczny kop w miejsce, gdzie kończą się plecy. "Stain" daje pojęcie o kilku elementach, które składają się na firmowe brzmienie wczesnej Nirvany: heavymetalowe gitary, bezbłędny popowy songwriting Kombajna, agresywny, nonsensowny wokal i funkująco-klangujący bas Chrisa Nowyszalika. W żadnym wypadku nie jest to plama na honorze młodego zespołu, a wywabianie jej przypomina raczej wywabianie rasowego wilka z lasu rockowej klasyki. –Tomasz Gwara


  • "Serve The Servants" (In Utero, 1993)

    Mógłbym was zanudzać tutaj szkolnymi historyjkami. Jak kiedyś razem z Kasią przedstawialiśmy na lekcji naszą "reklamówkę". Reklamowaliśmy zatyczki do uszu, posiłkując się hasłem "nie ma łomotu, nie ma kłopotu", a w tle harczało "tourette's". Fajnie że kiedyś byłem młody. Uhm. In Utero jest płytą Nirvany z najbardziej pokręconymi, ambiwalentnymi i nieprzewidywalnymi hookami. Włączasz i od razu masz "Serve The Servants", mistrzowo chamskiego openera. Rozjebany zgrzyt wiosła. Progresja akordowa wyraźnie ignoruje świat zewnętrzny i stąd tyle w niej chuligańskiego uroku. Cobain zasuwa na bezczelnego. "Teenage angst has paid off well / Now I'm bored and old". Kurewsko inteligentna linia wokalna prowadzi do stojącego w zawieszeniu chorusa, zwieńczonego jednym z błyskotliwszych wykończeń refrenowych ever: "That legendary divorce is such a bore". Ogarnia uczucie błogości: szlachetność brzydoty, szczerość rezygnacji, bunt znudzenia kumulują sparaliżowane uprzednio emocje. Melodia oczywiście pochodzi wprost od Beatlesów, ale tutaj jeden człowiek przywłaszcza sobie tego ducha. Teksty Cobaina... Dziwne, że zwykłe zapiski brzmią jak świętość. No, słuchanie In Utero wywołuje u mnie takie reakcje. –Borys Dejnarowicz


  • "Very Ape" (In Utero, 1993)

    Nigdy nie zapomnę momentu imprezy na szkolnym obozie, gdy żelazna pięść riffu tego utworu rozniosła wreszcie w proch płachtę jękliwych przebojów, do których usiłowałem wcześniej potrząsać ciałem tak, by wyglądało to w miarę mało ekscentrycznie. Wnet grupka podrygujących rozpierzchła się, ze zniesmaczoną miną pod tytułem "WTF?". Zgodnie z ratyfikowaną uprzednio umową, dołączyła do mnie jedna z koleżanek (zbliżona z definicji do "metalówy") i rozpoczęliśmy czarodziejskie tany. I pomyśleć, że parę lat wcześniej podśmiewałem się z kolegi, który w wieku trzynastu (dwunastu?) lat pojechał na koncert Acid Drinkers (heh) by, jak to fachowo określił, "ponapierdalać się w pierwszych rzędach". Agresywny zew natarł w końcu i na mnie (acz nie porównujmy jego genez), bowiem przez tych kilkaset sekund na parkiecie obijaliśmy się wraz z M. o siebie, rycząc z dziką, nieokiełznaną satysfakcją. Odpychania, kopniaki, jakie to zajebiste! Dziś, gdy siniaki dawno zniknęły, z dumą rozpatruję ten fenomen. Ej, przecież oprócz tego, że Cobain był genialnym songwriterem, oprócz tego, że miał niebywale ekspresywny wokal, oprócz dziesiątek innych "oprócz", to jeszcze udało się Nirvanie w te talenty zawrzeć podstawowy element młodości. Ja go tylko odczytałem. –Jędrzej Michalak


  • "Oh Me" (Unplugged In New York, 1994)

    Występ Nirvany rejestrowany "live" jako Unplugged In New York to chyba najsłynniejsza odsłona zacnego cyklu MTV, z pewnością jedna z jego najbardziej udanych. Myślami jakby już trochę nieobecny, wtulony w swojski, rozwichrzony sweterek, równocześnie ochoczo zabawiający zgromadzonych rozmaitymi skitami Kurt wyciągał jak z rękawa kolejne niespodzianki. Zapowiadane od niechcenia, często nie bez autoironii covery Meat Puppets, Vaselines, folkowe standardy czy wreszcie lepiej znane fanom, starsze kompozycje zespołu złożyły się na unikatowy portret grupy, uwypuklający jej refleksyjne oblicze. Głos Cobaina sięga tu nie dającego się ogarnąć absolutu, wspinając się na szczyty po których stąpają tylko namaszczeni.

    Trzeba nie mieć serca, żeby się nie wzruszyć kiedy się w "Oh Me", przy usłużnym akompaniamencie dostojnie stąpających akordów basu, delikatnej perki i nieśpiesznych strunowców słyszymy "I can't see the end of me / My whole expanse I cannot see / I formulate infinity / And store it deep inside of me". Wcześniej pada też pytanie "Would you like to hear my voice / Sweetened with emotion / Invented at your birth?", na które każda istota choćby w najdrobniejszym stopniu wrażliwa na piękno może odpowiedzieć tylko w jeden sposób.

    Jak kiedyś uda nam się z Kubą doprowadzić do masowego mordu dresów, to skazanym będziemy wcześniej puszczać "Oh Me", aplikując kulkę w łeb na podstawie ewentualnego braku reakcji (myślimy też o którymś z dzieł Elvruma). "No bo po co tacy ludzie żyją, po co tacy ludzie żyją? Wyrwiemy chwasty". –Jacek Kinowski


  • "Lake Of Fire" (Unplugged In New York, 1994)

    Nie znajduję wśród nagrań Nirvany bardziej poruszającego momentu niż ten cover. Słuchanie pierwotnej wersji z II Meat Puppets budzi zastanowienie, dlaczego akurat ów nieco toporniasty utwór (oczywiście wraz z dwoma innymi – "Plateau" oraz "Oh Me") z tego krążka zespół zapragnął odświeżyć. No i jeszcze jak mu się udało TAK tego dokonać: przecież dobry hardcore przemianowano tu w klasyczny przypadek absolutu. Wydaje się to zasługą czegoś, co grafomańsko nazwałbym zmysłem piękna Cobaina. Protestujecie, ale zaraz – przecież ten rodzaj wyczucia nie jest zarezerwowany tylko dla koneserów malarstwa czy też bywalców filharmonii (co jasne). Dlaczego niby przedstawiciel "grunge'u" miałby być go pozbawionym? Skryty wewnątrz większości utworów z poprzednich płyt Nirvany, to tu objawia się w pełnej krasie. Przytłaczając. "Now the people cry and the people moan / And they look for a dry place to call their home / And try to find some place to rest their bones / While the angels and the devils fight to make them for their own". –Jędrzej Michalak


  • "Aneurysm" (From The Muddy Banks Of The Wishkah, 1996)

    Utwór ten, nagrany pierwotnie podczas sesji do Nevermind, choć w porządalu, nie znalazł jednak swojego miejsca na płycie; zaowocowało to wielokrotnym późniejszym umieszczaniem go w różnych kompilacjach, na krążkach koncertowych, w zestawach happy meal i wielkanocnych jajkach z niespodzianką.

    Zdecydowałem się wybrać jego wersję zarejestrowaną podczas koncertu z 28 grudnia 1991 w Del Mar Fairgrounds (zaraz obok San Diego), kończącego trasę promującą Nevermind. (Przypomnę, że została ona wypuszczona na koncertówce From The Muddy Banks Of The Wishkah z 1996.) Set musiał być szczególnie agresywny tamtego wieczoru; to mini-grunge'owe-arcydziełko zostało zagrane z taką pasją i szybkością, że zmiotło wszystkie płomienie zapalniczek na widowni jak świeczki z tortu urodzinowego. "Aneurysm" jest kolejnym dowodem na to, że Kurt wypluwał z siebie świetne piosenki z łatwością Boba Pollarda z GBV, lecz neurotyczne wykonanie, z perspektywy czasu, wydaje się być symptomem choroby duszy Cobaina o znanym nam, nieszczęśliwym finale.

    Zanim jednak powiecie choć jedno złe słowo o zmarłym, zaprawdę powiadam Wam, powściągnijcie swe języki chutliwe; Kurt spogląda na nas z rockowej Valhalli, gronem klasyków rocka otoczon; Kurt wiecznie żywy w serduszkach nastolatek, na plakatach nad łóżkiem. Odpalcie In Utero w ten dzień zaduszny, radujcie się, wspominając licealny wiek niewinności. –Tomasz Gwara

  • BIEŻĄCE
    Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
    Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)