SPECJALNE - Ranking

100 Singli 1990-1999

20 sierpnia 2012

 

 

020Crystal Waters
Gypsy Woman (She's Homeless)
[1991, Virgin]

Bez "Gypsy Woman" większość z nas byłaby bezdomna, a ja to już na pewno. Jak ta cyganka śpiewająca dla pieniędzy, na domiar złego a capella. Pozbawieni gospelowego "la da dee, la da da" błąkalibyśmy się bez celu. Dopiero Crystal Waters z perkusyjną kawalkadą na posyłki Fultona odmieniła sytuację, wyważyła bramę strzeżonego osiedla parkietowych uciech. Jej nosowy wokal zestawiony z niezwykle bogatym harmonicznie podkładem o jazzowej kindersztubie cichcem opyla ci apartamentowiec w centrum zatłoczonego miasta, mieszkanie twoich skrytych marzeń, a wściekle nośny organowy motyw rzuca wyzwanie tym wszystkim nabożnie przestrzegającym ciszy nocnej. Cała ta misterna, hiciarska architektonika sprawia, że trudno o bardziej esencjonalny utwór dla wymuskanego house'u początku lat 90-tych niż ten samograj od producenckiego, urobionego po łokcie tria z Baltimore. Dziś to ja, niegdyś bez dachu nad głową, zostawiam wam klucz pod wycieraczką. –Wojciech Sawicki

posłuchaj »


019Notorious B.I.G.
Hypnotize
[1996, Bad Boy]







–Krzysztof Michalak

posłuchaj »


018Robin S.
Show Me Love
[1993, Big Beat]

Jakkolwiek wytartym terminem w tradycji house'u jest hymn i klasyk, ta piosenka zawsze nim będzie w pierwszej kolejności. Producencki duet Allan George & Fred McFarlane nie miał prawa się spodziewać, że ich nudnawy, nieświeży w 1990 numer dla kolejnej z puli utalentowanych, ciemnoskórych wokalistek, z którymi było im dane współpracować, będzie cokołem do powstania jednej z najbardziej kanonicznych house-produkcji w historii. Emblematyczny kształt piosence nadał trzy lata po powstaniu oryginalnej kompozycji skandynawski dj Stonebridge mieszając energię, pot i kurz, osiadły na świecie po takich dezorientujących okresach jak lato 1989, rozpoczynających neo-dionizje rave'u.

Szwed usuwa zwietrzałe elementy oryginalnego miksu, dokonując rewizji disco poprzez ekstrakcję instrumentów dętych i miękkich klawiszowych aranżacji oraz ejtisowej puszki pandory smaczków produkcyjnych. Włącza w zamian trademarkową dla dekady lat 90-tych, potężną linię syntezatora, cieszącą za każdym razem entuzjazmem neofity. Jedna z może pięciu tych, które "skądś" kojarzysz nawet po zwolnieniu większości hamulców fizjologicznych, przestając identyfikować płeć osoby, która nachalnie częstuje cię papierosem pod kiblem. Klip jest magnetyczną wizualizacją zapisu audio: akrobatycznie poruszająca się zalewa androgynicznych ciał, poszukujących wolności i oczyszczenia (wołacz! progresja klawiszowa na wysokości mostka) w sile rytualnego, stymulowanego narkotykami, tańca, który urasta do rangi obrzędu religijnego. Zaś Robin Stone w za małym, niespecjalnie gustownym outficie nauczycielki śpiewu w baptystycznym kościele, z werwą właściwą Tinie Turner i Evelyn King, oddaje parkietowi to, co jest mu dłużna za otrzymanie takiej petardy. I wcale nie trzeba sprawdzać na YouTube jak się do tego rusza. –Iwona Czekirda

posłuchaj »


017Annie
The Greatest Hit
[1999, Telle]

Opisywanie tego misterium w kategoriach taneczno-popowej piosenki mija się z celem. Ba, byłoby wręcz nieuczciwą wobec czytelników łatwizną. Mówienie takich oczywistości, że ktoś tu zuchwale zawłaszczył loop z klasycznego utworu zamykającego mityczny debiutancki longplay Madonny i sensacyjnie zrobił na jego bazie coś swojego, co bez najmniejszego cienia wątpliwości przerosło wspaniały oryginał – nazwałbym nietaktem. Słodzenie dwudziestoletniej wtedy pannie Berge Strand za to, jak rzuca na lewo i prawo interwałami, które pod basem z "Everybody" mogły się ewentualnie przyśnić jakiemuś aniołowi – to dla mnie ledwie liźnięcie tematu. A poruszanie takich kwestii, jak parkietowa dynamika bitu i sięganie po wytarte slogany w rodzaju "smutnego disco" – jawią mi się przy zetknięciu z "Greatest Hit" dziecinadą.

Włączony do programu Anniemal po pięciu latach, na dobrą sprawę track ów nie ma z pozostałym repertuarem Annie nic wspólnego. "Greatest Hit" rozkwita nocą i nie próbujcie nawet zasiadać doń przy dziennym świetle, ale choć blond syrenka nuci tu piskliwym głosikiem "We dance and groove in the disco lights", wcale nie chodzi jej o żadną imprezę. Widzę opuszczony, elegancki klub o czwartej nad ranem i dwie osoby zmożone kilkoma drinkami, uwiązane nierozerwalną, toksyczną relacją. W półmroku i pod ogromem bezdusznej, miejskiej zabudowy budzą się tu hologramowe mamidła wszystkich twoich kochanków – przeszłych i przyszłych – jak na sądzie ostatecznym. Ale kiedy jesteśmy razem, ciemność się oddala. Miks skąpano w zagadkowym, zmysłowym pogłosie. W zwrotkach keyboard (lewa słuchawka, polecam) opowiada rzeczy, których nikt nie umiałby wymówić słowami. Pojedyncze składniki łącznie przyniosły coś więcej, jakąś wartość dodaną. Czy znam bardziej NAGIE zdarzenie fonograficzne od "Greatest Hit"? Pachnąca w równym stopniu odbłyskowym post-italo Sally Shapiro zbliżyła się do tej granicy bezbronności, ale czy jej rozterki dotknęły sedna? Czy były tak jaskrawym zwierciadłem dla uczuciowej niepewności? –Borys Dejnarowicz

posłuchaj »


016Tony! Toni! Tone!
Whatever You Want
[1990, Wing/Mercury]

A co my tu mamy? Otóż jeden z najwznioślejszych momentów w historii 90sowego r&b, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Timothy Riley – najmniej znany z tego zdolnego tercetu gagatków – błysnął zdumiewającym kunsztem songwriterskim. Nie tylko nagrał utwór lepszy niż cokolwiek, do czego później dotknął się Saadiq (a bywały to przecież chwilami rzeczy znakomite), ale zdystansował przy tym praktycznie całą rodzimą konkurencję z tamtego okresu (a powiedzmy, że było z kim walczyć). "Whatever You Want" – niczym Usain Bolt w Londynie – odstawia rywali już w przedbiegach. To slow jam doskonały, w którym wymuskany, prześliczny aranż i niesłychana wręcz precyzja w planowaniu kompozycyjnej przestrzeni za każdym razem po prostu chwytają za serce. Jeśli jakaś piosenka jest w chwili "skrojona pode mnie", to jest to właśnie ten joint. –Kacper Bartosiak

posłuchaj »


015Moloko
Sing It Back (Boris Musical Mix)
[1999, Echo]

Oni też, tak jak Everything But The Girl, potrzebowali miksu od dekowego speca, żeby zaistnieć szerzej, wyżej, i żeby zaczęto o nich pisać w założeniu głębiej. Tyle że przecież w odróżnieniu od autorów "Missing", Mark Brydon i Roisin Murphy od początku tworzyli projekt operujący na różnych polach elektroniki. Mimo teoretycznego obycia w świecie bitów, zalotnie pieszczący się wokal Roisin nie wynosi wersji oryginalnej ponad ciekawą niepozorność a właściwą "rzeźbę" w dziełku, które okazało się tworzywem, zobaczył dopiero Borys.

Dlugosch wykazał się interwencjami przy całej ich wpływowości na tyle oszczędnymi, że mimo taneczności w odmianie cennej dla mainstreamowego rynku nie słychać obecnie w jego przeróbce żadnego sznytu, który odciągałby numer w głąb historii, nie wyczuwa się intencji wyrazistego dopasowania się do jakichś modnych wtedy tendencji. Wydaje się lekki i klarowny dokładnie na tyle, na ile jeszcze można sobie pozwolić chcąc brylować w nocnych klubach. Od początku do końca pewny siebie filigran, bez cienia choćby i uroczej niezręczności, gotowy z miejsca władać parkietami, jest niemożliwy do odrzucenia jako ciało inicjalnie obce. Chociaż właściwie podchodząc do niego bez żadnej wiedzy, chciałoby się wierzyć w bardzo taktowne obejście się z charakterem pierwowzoru.

Jednak album track z I'm Not A Doctor okazuje się dużo mniej przejrzysty i przede wszystkim o wiele silniej uwikłany we współczesne mu zajawki, przeniknięty przyciężkawością trip hopu i aseptyczną syntetycznością nu-jazzu. Wprawdzie dzięki paru futurystycznym zawijasom i kombinowaniu z bitami w ostatniej minucie zajmująco odbija od historycznej średniej, przeformułowując się w niejasną, mocno umowną przepowiednię glitch-popu, ale to jednak wersja Dlugoscha mieni się na osobności, jako osiągnięcie godzące subtelną wyjątkowość i uniwersalność. –Andrzej Ratajczak

posłuchaj »


014Meja
All 'Bout The Money
[1998, Sony Music]

Trudno mi opisać eksplozję ekscytacji, jaka towarzyszyła pierwszemu, "świadomemu" odpaleniu tego kawałka, zdaje się, że z rekomendacji Borysa. Bo przez te długie tygodnie (miesiące?) musiałem godzić w sobie jednocześnie wulkan religijnych uniesień, spiętrzanych obsesyjną repetycją jednych z najbardziej harmonicznie rozkosznych trzech minut w historii muzyki rozrywkowej z bezwzględną regułą milczenia na temat "All' Bout Money". Zdecydowanie było warto; ten wtopiony w poranne ramówki Radia Złote Przeboje track odsłania przed nami niewyobrażalnie bogaty bukiet splatających się wątków, tropów, historycznego napięcia. Sama warstwa muzyczna, wraz z doprowadzonymi do jakiegoś absurdalnego stopnia intensyfikacji melodycznymi fiksacjami wprawia w oniemienie, odsłaniając się zarazem jako chyba najbardziej skonkretyzowany pod względem natężenia hooków i wykorzystania środków ekspresji pop-hymn w dziejach.

W kulminacyjnym punkcie utworu Meja w spektakularny sposób wyłamuje się z narzuconej jej przez formę piosenki pojęciowości. "It's all 'bout the dum dum / Da ra dum dum" okazuje się antycypować niemal równie śliczne "And it goes / Tyry tyyyy / Tyry tyry tyy", na zawsze uwalniając muzykę pop od wszystkich narzuconych jej zbędnych kryteriów wartościowania. No i chyba wszyscy znamy ten utwór? Miałem w swoim życiu dwie singlowe iluminacje; wrażenie pojawiające się po kilku pierwszych sekundach poznawania piosenki, że zna się ją od lat, potrafi przewidzieć wszystkie zmiany akordów, a nawet najmniejszy element brzmieniowej ornamentyki wydawał się preegzystować w pamięci. Były to "Blown A Wish" i właśnie "All' Bout The Money", a jeśli coś miałoby decydować o pierwszeństwie którejś z nich w dostępie do absolutu, to jedynie fakt, że jedynie tą drugą potrafię wytłumaczyć racjonalnie. –Jakub Wencel

posłuchaj »


013Ol' Dirty Bastard feat. Kelis
Got Your Money
[1999, Elektra]

Neptunes i Kelis dokonują kolektywnego, i powiedzmy to głośno: syzyfowego, wysiłku wygładzania ODB. ODB, który być może nie był najlepszym M C w Wu-Tang Clan; ODB który być może był n a j l e p s z y m MC w Wu-Tang Clan. W każdym razie, dzięki wysiłkom wielu, udało się na potrzeby jednego kawałka ten cudowny, obłąkany umysł przytrzymać i wcisnąć w garnitur. Garnitur, dodajmy, alfonsa. W rezultacie, "Got Your Money" to jedyny jego singiel, który do dziś można puszczać w miejscach z zasady wrogich tego typu muzyce, a tylko najgorliwsi muzyczni faszyści zaprotestują (i każą przełączyć na Manu Chao). Następny w hierarchii popularności "Shimmy Shimmy Ya" zdradza już, że mamy do czynienia ze skończonym szaleńcem. Tutaj, za pomocą dymu i luster (basu i handclapów) udaje się jeszcze ten fakt trochę zamaskować, a przynajmniej odroczyć moment dekonspiracji (dekonspiracji ODB jako Ricka Jamesa hip-hopu). Ten moment następuje, kiedy przestaniemy tańczyć, jakby był 1999, i skupimy uwagę na rapach Dirty'ego, wcielającego się tu w rolę stręczyciela żądającego należnej zapłaty od podległych mu, no cóż, dziwek. Pomiędzy obietnicami lepszej przyszłości, pogróżkami i bełkotem, powtykane są liryczne perły: "I don't have no trouble with you fucking me / But I have a little problem with you NOT fucking me". Cytując klasyka: Cocaine is a helluva drug. –Aleksandra Graczyk

posłuchaj »


012Lenny Kravitz
It Ain't Over 'Til It's Over
[1991, Virgin]

Lenny (ksywka boiskowa Christian Karembeu) po kolektywnym wyśpiewaniu własnego rimejku "Give Peace A Chance" prawdopodobnie złapał bakcyla na pracę z szlachetną, a prostą melodią. "It Ain't Over 'Til It's Over" to hit bez zbędnych udziwnień. Wyśpiewany miękko jak Sade z Diamond Life, praktycznie bez rockowych zadarć mordy, które w wykonaniu LK niejednokrotnie wybrzmiewały zupełnie wiejsko. Sama fraza bardziej pasuje do gadki motywacyjnej w trakcie meczu NBA, niż do opisania relacji damsko-męskiej. W sumie, to chyba już "give peace a chance" bardziej do mnie przemawia w kontekście przebłagiwania lubej, ale może po prostu za mało kłócę się z żoną, a za dużo oglądam sportu w TV. Singiel osłuchany i zagłaskany, ale ani się nie zestarzał, ani nie znudził, ani nawet nie spowszedniał. –Jacek Kinowski

posłuchaj »


011Daft Punk
Around The World
[1997, Virgin]

W swoich dążeniach ku zgłębieniu wyżyn wydajności i automatycznej precyzji Kraftwerk chcieli nas zabrać w czterdziestominutową podróż wskroś Europy, bez darmowego obiadu czy innych niepotrzebnych luksusów. Daft Punk to też roboty, make no mistake, ale ktoś im chyba namieszał w programach: zamiast trzymać się kurczowo rozkładu jazdy, zapraszają nas na nieustający imprezowy rejs dookoła świata, zaglądając zarówno do Niemiec, jak i do Chicago czy Londynu, a ostatecznie kształtując na dekady renomę Francuskiej myśli technicznej. "Around The World" posiada wszystkie elementy, które cenię w kawałkach Daft Punk, lecz pozbawiony jest tych, za które tego zespołu tak naprawdę nie lubię; kiczowata syntetyczność, pokłady funku i repetycja prostych tematów zamiast wysokich wokali i anime'owych teledysków. Esencjonalny utwór zakotwiczonego w nineties zespołu. –Patryk Mrozek

posłuchaj »


#100-91    #90-81    #80-71    #70-61    #60-51    #50-41    #40-31    #30-21    #20-11    #10-1   

Listy indywidualne   

Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)